Prof. Włodzimierz Borodziej: W 1939 roku Niemcy nie byli w Gdańsku okupantami

Prof. Włodzimierz Borodziej: W 1939 roku Niemcy nie byli w Gdańsku okupantami

Paweł Smoleński


Niemieccy mieszkańcy Wolnego Miasta Gdańska witają entuzjastycznie żołnierzy Wehrmachtu. 8 października Adolf Hitler dekretem oficjalnie przyłączył miasto do prowincji pruskiej (Fot. Getty Images)

W Gdańsku mieliśmy dwie kompletnie różne narracje – polską i niemiecką. Nasza opowieść mówi, że Gdańsk to miasto polskie, które jakimś cudem jest zasiedlone przez cudzoziemców.

Prof. Włodzimierz Borodziej – pracuje w Instytucie Historycznym Uniwersytetu Warszawskiego, specjalizuje się w historii najnowszej, m.in. Niemiec

Paweł Smoleński: Jeśli posłużyć się późniejszą o 21 lat frazą sowieckiego ministra spraw zagranicznych Wiaczesława Mołotowa, to w 1918 r. prawdziwym bękartem traktatu wersalskiego było Wolne Miasto Gdańsk.

Prof. Włodzimierz Borodziej: W Europie powstały trzy takie bękarty i, co charakterystyczne, wszystkie to miasta portowe, czyli Gdańsk, Kłajpeda i Triest. W dwóch pierwszych mieszkało ponad 90 proc. Niemców, w Trieście żyła większość włoska. Ale miasta to w jakiejś mierze enklawy. Dookoła Gdańska mieszkali Polacy i trochę Niemców, dookoła Kłajpedy – Litwini, a Triestu – Chorwaci i Słoweńcy. Gdyby ówczesnym gdańszczanom i mieszkańcom Kłajpedy dać prawo wyboru ojczyzny, byłyby to Niemcy. Triest należałby do Włoch. Pomysł na tworzenie wolnych miast to nieszczęsna w efekcie próba wybrnięcia z obowiązującej po I wojnie światowej zasady amerykańskiego prezydenta Woodrowa Wilsona o samostanowieniu narodów.

Próbowano rozwiązać kwadraturę koła, mając świadomość, że takich miejsc jest w na nowo dzielonej Europie więcej. Lecz nie były to miasta nadmorskie, a więc specyficzne, symbolizujące otwarcie na świat. Świetnym przykładem jest Wilno. Mieszkało w nim ponad 50 proc. Polaków, ponad 40 proc. Żydów, wokół żyli Białorusini, a Litwinów jak na lekarstwo. Gdyby Wilno leżało nad morzem, najpewniej uzyskałoby również specjalny status. A tak zgodzono się, że zostanie anektowane przez Polskę wraz z białoruskim otoczeniem. Podobne procesy zachodziły w Koszycach czy Bratysławie, które przypadły Czechosłowacji.

Koncepcja wolnego miasta powstała po to, żeby wilk był syty i owca cała.

– Była próbą pogodzenia zasady samostanowienia narodów z rzekomą lub prawdziwą demografią oraz historią. W przypadku Gdańska mamy dwie kompletnie różne narracje – polską i niemiecką. Nasza opowieść mówi, że Gdańsk to miasto polskie, które jakimś cudem jest zasiedlone przez cudzoziemców. Interesy gospodarcze odrodzonej II Rzeczypospolitej wymagają portu, a póki nie postawiono Gdyni, tę funkcję mógł pełnić tylko Gdańsk. Swoją drogą, w połowie lat 30., kiedy została już zbudowana Gdynia, zaczął się dramat gospodarczy Gdańska, w miejscowym porcie drastycznie spadły obroty, co w połączeniu z hojną polityką społeczną nazistów przyniosło taki efekt, że miejscowa waluta została zdewaluowana o 40 proc.

Po I wojnie światowej Polska mogła korzystać z Gdańska, choć Polaków była tam ledwie garść. Dostała prawo eksportu i importu, cło, prawo do reprezentowania miasta w polityce zagranicznej. Lecz w innych obszarach Gdańsk rządził się sam. Polska respektowała to z żelazną konsekwencją, wewnętrzne sprawy miasta nic jej nie obchodziły. Łącznie z tym, że nie sprzeciwiała się glajchszaltowaniu miasta przez Hitlera po 1933 r., pod warunkiem że Niemcy i Gdańsk nie uszczuplą swobód mniejszości polskiej – i tak się na początku działo.

Generalnie dzieje Gdańska w dwudziestoleciu międzywojennym to historia miasta oddzielonego od państwa, do którego w oczywisty sposób przynależy. Gdy w Niemczech władzę przejął Hitler, miasto było jakoś opóźnione w stosunku do sytuacji w III Rzeszy, ale w zasadzie ją kopiowało. W Gdańsku dopiero w 1936 r. hitlerowcy zakazali działalności innych partii politycznych, lecz na Polaków na początku nie zwracali uwagi.

Kim byli polscy gdańszczanie?

– Ci zasiedziali, którzy mieszkali tam od dawna, byli mało wpływową, kiepsko wykształconą mniejszością. Do tego trochę lekarzy czy adwokatów, sporo więcej urzędników, ale przede wszystkim Polacy to niższa klasa ludowa – robotnicy portowi, drobnomieszczaństwo. Nie odgrywali w życiu Gdańska znaczącej roli. Ale była też grupa lepiej wykształcona – przyjezdni bez gdańskiego paszportu, którzy pracowali w polskich instytucjach: Komisariacie, szkołach, porcie czy na kolei.

I w końcu była spora grupa takich „pomiędzy”, którzy uważali siebie za Niemców, choć mówili jeszcze po polsku, albo których rodzice pochodzili z terenów polskojęzycznych. Widać ich było po 1945 r., gdy niemała grupa takich ludzi została w Gdańsku.

Wjazd Hitlera do Gdańska Fot. Getty Images

Jak im się żyło?

– To pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć. Z jednej strony czuli się zaopiekowani przez niemieckie prawodawstwo, obyczaje cywilizowanego kraju. Do 1933 r. policja nie prześladowała niewinnych, urzędy działały jak urzędy, a sądy jak prawdziwe sądy. Status polskich gdańszczan był w jakimś sensie podobny do statusu Kaszubów, którzy mieli jednak akulturację niemiecką i z II RP nie zawsze było im po drodze.

Ale z drugiej strony gdańscy Polacy czuli, że są obcy, mniej ważni, nie należą do gdańskiego rdzenia, są obywatelami tolerowanymi, a to czasem za mało.

Tęsknią za Polską?

– Raczej nie. Materialnie stoją na tym samym poziomie co niemiecka klasa ludowa, tragarze, dźwigowi, policjanci, tak samo doświadczają prosperity jak kryzysu. Mają świadomość, że dwa-trzy polskie mandaty w gdańskim sejmie krajowym to słaby środek ochronny. Lecz jest przecież Polska i polska dyplomacja komunikująca się ponad Gdańskiem bezpośrednio z Hitlerem. Gdy więc od czasu do czasu gdańscy narodowi socjaliści wyskakiwali z czymś ewidentnie antypolskim, gardłowali – jak wcześniej wpływowa w mieście niemiecka prawica – o powrocie Gdańska do Rzeszy, Polacy mieli świadomość, iż Berlin trzyma ich na krótkiej smyczy. Do 1938 r. Hitlerowi i Niemcom zależało na dobrych stosunkach z Warszawą. Ani myśleli stawiać je pod znakiem zapytania dla jakiegoś prowincjonalnego miasta.

A jak Rzeczpospolita traktowała Gdańsk?
– Pozwalała Hitlerowi hasać, wprowadzać nazistowskie porządki, np. represjonować gdańskich Żydów. Ale miasto i Hitler musieli spełnić kilka warunków. Prawa polskiej mniejszości oraz status międzynarodowy Gdańska i status Westerplatte nie mogły być w żadnym stopniu naruszane ani przez Berlin, ani przez władze miasta. Wszystko inne Polski nie obchodziło.

A gdańscy Polacy obchodzili Warszawę?
– Umiarkowanie, bo Polska nie miała w mieście z kim rozmawiać. Polski komisarz generalny, czyli urzędnik z warszawskiego nadania, w zasadzie się nimi nie interesował. Pilnował spraw podstawowych oraz tego, by nie uszczuplano znaczenia komisarza Ligi Narodów. Ale np. kiedy komisarz Ligi Irlandczyk Sean Lester podał się w 1936 r. do dymisji, próbował gdańskich narodowych socjalistów jakoś powściągnąć, jednak nie znalazł żadnego zrozumienia w polskiej dyplomacji. A przecież teoretycznie Liga Narodów była w Gdańsku suwerenem. Jej interesy i politykę po części miała reprezentować również Polska. Tyle że to kompletnie stracona misja, na dobrą sprawę Polska odwróciła się do Ligi plecami.

Aż 1 września 1939 r. wybuchła wojna i sojusznicy Polski zadeklarowali, że nie chcą umierać za Gdańsk.
– To prawda, ale też nieprawda.

Jak to? Zdanie: „Nie będziemy umierać za Gdańsk” wyrecytuje każde dziecko.
– Znane są badania francuskiej opinii publicznej z lata 1939 r., które pokazują, że Francuzi byli jednak gotowi na wojnę z Niemcami. No, może niekoniecznie o Gdańsk, ale opinia publiczna uważała, że jeśli III Rzesza zagroziłaby porządkom w Europie, powinni się ruszyć. Co zrobili z tymi nastrojami politycy, to inna sprawa.

Zdanie: „Nie będziemy umierać za Gdańsk” to nagłówek raptem jednego artykułu. Z przyczyn oczywistych wbiło się w polską pamięć, lecz nie oddaje ówczesnego klimatu.

Minister propagandy Trzeciej Rzeszy Joseph Goebbels owacyjnie witany przez gdańskie dzieci . FOT. GETTY IMAGES Fot. Getty Images

Wszystko, co działo się w Gdańsku na początku wojny, weszło do naszej narodowej mitologii. Polska martyrologia dostaje co najmniej dwa symbole – obronę Poczty Gdańskiej i Westerplatte.

– Polskiej Poczty w Gdańsku broni garstka ludzi, źle uzbrojonych i kompletnie nieprzygotowanych. Pisze o tym trochę Günter Grass, jest film Stanisława Różewicza. Nie byli gotowi na atak zorganizowanych jednostek policyjnych. A później zostali w sposób haniebny zamordowani, wbrew prawu międzynarodowemu i wszelkim obyczajom wojennym.

Westerplatte to trochę inna historia. Polska rozbudowała tę stanicę nielegalnie, wbrew umowom, do prawie 200 ludzi, postawiła kilka solidnych bunkrów. Na dodatek walki o Westerplatte wyglądały jak wojna na froncie zachodnim – respektowane były reguły, prawa pokonanych, nie było ofiar cywilnych. Placówkę ostrzeliwuje pancernik „Schleswig-Holstein” i atakują jakieś oddziały pomocnicze, a Polacy stawiają opór przy minimalnych stratach własnych. Jeśli ktoś uważa, że jak w wierszu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego „prosto do nieba czwórkami szli żołnierze z Westerplatte”, powinien wiedzieć, że te czwórki były raptem cztery na dwie setki załogi.

‘Danzig ist deutsch’ (Gdańsk jest niemiecki) – głosił napis na plakacie propagandowym, który był też kolportowany w formie pocztówek Fot. domena publiczna

Dla Polaków tygodniowa obrona Westerplatte jest świętością, dowodem na niezwyczajne męstwo.

– To jeden z naszych najważniejszych symboli, równy może wojnie bolszewickiej, do którego w XX w. można się było odwołać. Ale z prawdą historyczną ma niewiele wspólnego.

O Westerplatte mówili wszyscy i wszyscy czuli się spadkobiercami załogi stanicy, od komunistów po Jana Pawła II. Dzisiaj o zwierzchność nad tym miejscem wojuje samorząd Gdańska, ludzie o opozycyjnych korzeniach, jeszcze z czasów PRL-u, z narodowo-prawicowym rządem.

– W pierwszych dniach września 1939 r. Radio Warszawa nadawało komunikaty: „Westerplatte broni się jeszcze”. Tak narodził się narodowy patriotyczny symbol: garstka naszych powstrzymuje hitlerowską nawałę. A przecież gdyby Niemcy chcieli, zdobyliby stanicę w ciągu kilku godzin, lecz nie było im to do niczego potrzebne. Pancernik „Schleswig-Holstein” był wprawdzie przestarzały, ale miał działa 280 mm, a nie jedną armatkę – jak obrońcy Westerplatte.

Również komuniści znakomicie czuli rangę tego symbolu. „Bohaterowie Westerplatte” stali się patronami brygady pancernej w armii gen. Zygmunta Berlinga. Co też zmieniło się w legendę dla kilku pokoleń za sprawą Janka Kosa, czterech pancernych i psa Szarika.

A po wojnie doszły do głosu nasze polskie geny – tak bardzo chcielibyśmy, by tych czwórek było więcej i więcej. Kiedy major Henryk Sucharski podejmuje decyzję o kapitulacji, jego żołnierze dziwnie na niego patrzą. W końcu mogliby powalczyć jeszcze kilka dni, ale przecież nie ma to najmniejszego sensu. Major staje się więc symbolem odpowiedzialności i rozsądku, jego żołnierze są polskimi romantykami, co pokazano nawet w filmach o Westerplatte. Wszystko gra i buczy.

Po 1945 r. Polska Ludowa zaczęła wymyślać na nowo historię Gdańska.

– Przede wszystkim trzeba wbić w polskie głowy, że Gdańsk był, jest i będzie polski, z naciskiem na „był”, bo inaczej nie ma prawomocnego „jest” i „będzie”. Że taka opowieść nie zgadza się z historią, nie ma żadnego znaczenia. Polska musi przyswoić Gdańsk na siłę.

Ale też PRL odbudował zabytkowy Gdańsk, tak samo jak Wrocław, a więc miasta od podstaw niepolskie. Przecież w tych odbudowywanych budynkach, np. w Dworze Artusa, nie było nic polskiego prócz jakichś detali, symboli koronnych, lecz niewiele więcej. Nawet prymas Stefan Wyszyński, antykomunista, głosił akurat we Wrocławiu, co potem było ochoczo cytowane, że tu kamienie mówią po polsku.

Nie mówiły, ale komu to przeszkadzało? Gdańsk został odarty z prawdziwej historii.

– Zaczęto od Krzyżaków, którzy w 1308 r. zajęli polskie miasto i podobno wymordowali wszystkich Polaków. To nieprawda, lecz zostało zapisane w podręcznikach historii. Eksponowano mit z wieków późniejszych, jakoś zakorzeniony w rzeczywistości, iż gdańszczanie nie chcieli przyłączenia do Prus. To akurat prawda, bo w Rzeczypospolitej powodziło im się całkiem nieźle aż do rozbiorów. Ale milczano o wojnach miasta z Koroną, a tych też było niemało. Pojawił się, podobno bardzo ważny dla historii Gdańska, Jan III Sobieski i wiele innych polskich wątków. W naszej opowieści o Gdańsku mieszkają w mieście Holendrzy, Szkoci, nawet Francuzi za czasów Napoleona. Tylko Niemców nie ma.

Taki obraz Gdańska to nie jest tylko wymysł propagandy PRL-u. W 1939 r. Polska Agencja Telegraficzna nakręciła film o polskim Gdańsku. Prawdziwa narodowość znakomitej większości mieszkańców nie grała w nim żadnej roli. To my wedle przedwojennych propagandystów trzymamy straż nad polskim morzem, na zdjęciach z narodowosocjalistycznego miasta nie pokazano ani jednej swastyki.

Ten mit uprawiali za PRL-u historycy, publicyści i sekretarze partii. A dobrze byłoby pamiętać, że kiedy Hitler przemawiał w Dworze Artusa w połowie września 1939 r., był w mieście witany jak w Wiedniu – Gdańsk powracał do niemieckiej macierzy. Przecież tak po prostu było, Niemcy nie byli w Gdańsku okupantami. Dla większości gdańszczan początek II wojny światowej to powrót do ojczyzny. Nieszczęście przychodzi dopiero z sowiecką armią, bo gdańszczanie musieli ze swojego miasta uciekać. W ich optyce marszałek Konstanty Rokossowski nie wyzwolił Gdańska, ale go zdobył, zagarnął.

Inna rzecz, że niemieccy gdańszczanie nie chcieli np. pamiętać o zbrodni w Piaśnicy, a przecież tam mordowano ich ziomków. Nowi gdańszczanie pamiętają o Piaśnicy, ale w sposób szczególny, wybiórczy. Tymczasem w tamtejszych lasach zabito o wiele więcej Niemców niż Polaków i Kaszubów, mordowano chorych psychicznie w ramach hitlerowskiej akcji T4. Przecież to byli także bracia, matki, siostry, ojcowie ówczesnych niemieckich gdańszczan.

Gdańsk moim zdaniem zyskuje własną tożsamość w lecie 1980 r…

…jako prawdziwie wolne miasto./

– Gdzie rodzi się coś naprawdę polskiego i wyjątkowego w skali Europy, czyli pierwsza „Solidarność”. Wydaje się, że od tego momentu, a może od Grudnia ’70 i masakry stoczniowców, Polacy czują się w Gdańsku jak u siebie.

Dopiero w ostatniej dekadzie PRL-u odkurza się pamięć o prawdziwym Gdańsku. Robią to ludzie związani z antykomunistyczną opozycją.

– Przeszłość Gdańska zaczęła być wówczas odsłaniana, bo ludzie, którzy to robili, mieli własną tożsamość, więc mogli sobie na to pozwolić. Ich nie bolała opowieść o tym, że był sobie kiedyś niepolski, niemiecki Gdańsk, gdyż byli u siebie, nie mieli żadnych kompleksów. To absolutnie fascynujące, bo np. ani Kłajpeda, ani Triest nie mają takiego momentu w swojej najnowszej historii.

Tymczasem narodowa prawica zaczęła gaworzyć, że ludzie, którzy są dumni z prawdziwego Gdańska, tak naprawdę eksponują jego niemieckie dzieje, zamiast recytować zmyślone mity, niemalże przyklejają sobie wąsik Hitlera.

– Nie rozumiem, jak można czynić zarzut z akceptacji prawdziwej historii małej ojczyzny, której – to akurat każda przeszłość ma do siebie – po prostu się nie zmieni. Prawica ma za złe, kiedy ludzie mówią, że są u siebie, i na dodatek budują na fundamencie, który położyli inni.

Sztuka polega na tym, żeby nad historią zapanować, ukształtować wspomnienie, ale nie przykrawać jej wedle doraźnych potrzeb, gwałcić. To tak, jakby mieć za złe Ukraińcom, że wyremontowali Lwów, bo uważają go za swoje miasto, choć było polskie.

Dlaczego fałszywa historia Gdańska była tak samo ważna dla PRL-owskich komunistów, jak dzisiaj jest dla narodowej prawicy?

– Jedni i drudzy potrzebują legendy o polskim mieście, które otwiera okno na świat, prowadzi na morza i oceany. Wrocław, przed wojną miasto większe niż Gdańsk, bogatsze i znaczniejsze, nie mógł stworzyć takiego mitu, a więc naszej równoprawności wobec europejskich potęg, imperiów. Gdańsk, choć był miastem prowincjonalnym, stał się symbolem Polski światowej. Co z tego, że kompletnie wymyślonym? Zgodnie z martyrologiczną opowieścią cierpiał za polskość, jest bardziej zachodni, europejski niż inne miasta.

To smutne i żałosne, gdy trzeba się dowartościowywać kłamstwem.

– Gdańsk był tak samo polski jak Lubeka albo Hamburg, choć oczywiście niegdyś należał do Rzeczypospolitej i pamięć o tym była tam obecna. Nie zmienia to postaci rzeczy, że w wielu naszych wyobrażeniach był i jest łącznikiem Polski z Zachodem. Dlatego trzeba o Gdańsk walczyć, a więc zmieniać jego historię. Komunistom i narodowej prawicy potrzeba fundacyjnego arcypolskiego mitu. Dlatego gumkują, iż jeszcze kilkadziesiąt lat temu gdańszczanie mówili po niemiecku.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com