“Myśmy do domu Junkiela weszli, bo to była szansa na lepsze życie”. Jak się mieszka w pożydowskich domach?

“Myśmy do domu Junkiela weszli, bo to była szansa na lepsze życie”. Jak się mieszka w pożydowskich domach?

Ewa Kaleta


.

Przy przeprowadzce zabraliśmy toaletkę z lusterkiem, łoże małżeńskie, szafę. Wszystko to mama wzięła w 1942 roku z magazynu w synagodze.

.

Dom po piekarzu

Teresa ma 83 lata, pochodzi z Ćmielowa, w jej rodzinnym domu nadal mieszka jej siostra z rodziną.

– Przeprowadziliśmy się do pożydowskiego domu w rynku, kiedy miałam osiem lat, w 1942 roku. Stary dom to była jedna izba, mieszkali tam dziadkowie, rodzice, ja i młodsza siostra. Tata pracował w piekarni w Iwaniskach i w Ożarowie, u Żydów. Do pracy chodził na piechotę, około 10 kilometrów w jedną stronę. Przynosił nam z pracy bułeczki. Było biednie.

Miałam obok starego domu koleżankę Żydówkę, Ircię. Siedziałyśmy w jednej ławce w szkole. Miała bogatych rodziców, mieli duży murowany dom i sklep bławatny. Nie miałam żadnej zabawki, bawiłam się tylko z moim kotkiem. Od mamy Irci dostałam piłkę.

Pamiętam, jak moja mama któregoś dnia weszła do domu zapłakana. Babci mówiła coś na ucho. Ale dziecko słyszy wszystko. Usłyszałam, że Ircię na ulicę wystawili, stoi tam zupełnie sama. Niemcy po tym, jak wywieźli Żydów z Ćmielowa, chodzili po domach i sprawdzali, czy nikt się nie chowa. Jak ktoś znalazł Żyda, trzeba było go wystawić na ulicę. Z każdego domu jedna osoba miała wyjść i powiedzieć, czy w domu nikogo nie chowa. Z naszego domu wyszła mama i Ircię zobaczyła na ulicy. Więcej Irci nie widziałam. Tym, co ją wystawili, nigdy dzień dobry nie mówiłam, całe życie im tego nie wybaczyłam.

Jak Żydów wywieźli, byliśmy przerażeni. Nagle niemalże cały rynek opustoszał. Nastała straszna cisza, człowiek się bał wyjść z domu i jeden do drugiego mówić.

Wszyscy myśleli, że zaraz i nas wywiozą, że po Żydach przyjdzie czas na Polaków. Pamiętam te domy puste, wymarłe wszystko. Nie do opisania pustka, strach, jak się patrzyło w ich stronę.

Niedługo potem do taty przyszedł znajomy. Siadł przy stole i do taty powiedział, że dom i piekarnia po Junkielu stoi pusta, żeby ją przejął, nim ktoś inny to zrobi. A dla taty to szansa, bo przecież mógłby na swoim być, a nie u obcych piec, jak przed wojną. Ja nasz stary dom wolałam, bo się tam wychowałam, ale tu było więcej miejsca i piekarnię rodzice otworzyli. Wiedziałam, że to szansa na lepsze życie.

Brama była drewniana, wchodziło się na prawo do kuchni, dalej były dwa duże pokoje, a w podwórku piekarnia, podwójne piece, duże. A od strony ulicy był sklep. W podwórku się piekło, a w sklepie sprzedawało.

Jako dziecko usłyszałam, że w tej bramie Żyd Junkiel zginął, zastrzelili go Niemcy na początku wojny. Czasami się bałam, idąc tamtędy wieczorem, jakoś tak śmierć na ramieniu się czuło. Przykro było. W Ćmielowie myśmy Żydów lubili, obok żyli, handlowali, nie było zawiści.

Choć byli i tacy, co rozkradali majątki, podobno kiedy jeszcze Żydów z miasteczka nie wywieźli, już im z domów rzeczy wynosili.

A myśmy do domu Junkiela weszli, żeby go ocalić. Bo zaraz by z tego majątku Junkiela nic nie zostało. Nie tylko meble, ale i dom by rozebrali na opał. Czy ten piekarz by chciał, żeby jego cały dorobek życia ludzie rozgrabili? Czy by wolał, żeby ktoś z tego skorzystał? Żeby nie poszło na zmarnowanie? Wchodziliśmy tam z szacunkiem do tych ludzi i do tego, co po nich zostało. Ale w nowym domu nie było już nic.

Weszłam tam z piłką od Irci w rękach. Pilnowałam jej. Aż mi raz ją chłopcy zabrali do zabawy i porwała się. Dziwili się potem, czemu ja po piłce płaczę, a ja po Irci płakałam.

Kilka lat już mieszkaliśmy na rynku, gdy przyjechał prawnik z Sandomierza z aktem własności domu na niego, Polak. Dał nam kilka tygodni na wykupienie domu, inaczej musielibyśmy natychmiast się wynosić. A w naszym starym domu mieszkała już siostra mamy. Doszło do ojca, że ten prawnik jeździ po miasteczkach i podrabia akty własności pożydowskich domów. Dom prawnie był własnością gminy, ale jak się pojawił akt własności i właściciel, to nie było siły.

Tata nie miał pieniędzy, ale ludzie nam pomogli. Tata dostał pożyczkę od fabryki porcelany, dostarczał fabryce pieczywo dla ich pracowników, ufali mu. Kupił dom, a dług spłacał chlebem. Zostaliśmy w domu na rynku, urodziło się tam troje mojego rodzeństwa.

Junkielowie nie mieli dzieci. Ale po wojnie do innych przyjeżdżali Żydzi, żeby zobaczyć domy swoich rodzin. Ludzie się bali, ale nie słyszałam, żeby ktoś chciał te domy Polakom zabierać. Chcieli zobaczyć, chcieli posiedzieć, czegoś się dowiedzieć, a nie odbierać. Myślę, że się cieszyli, że te domy stoją, że ktoś o nie dba. My też o ten dom dbaliśmy.

Dziś w naszym domu mieszka moja siostra, a w starej piekarni w podwórku jej córka z mężem i córeczką. Gdyby ktoś do tego naszego domu przyjechał i chciał go oglądać, to ja bym się cieszyła. Przede wszystkim, że ktoś z rodziny przeżył i że pamięta. Ale wątpię, żeby Żydzi chcieli te domy odzyskiwać, mnie się wydaje, że oni z tęsknoty przyjeżdżają. Dlatego się dziwię, że ktoś się tego boi. Ludzie sobie to wymyślili. Jeśli się zamieszkało w takim domu z szacunkiem, z żałobą w sercu, to nie ma się czego człowiek bać, nie ma winy. A jak ktoś ukradł, złorzeczył i źle życzył, to może to nastawienie ludzie dziedziczą z ojca na syna, z syna na wnuka.

W bramie, gdzie zastrzelono Junkiela, rodzina pani Teresy pali świeczkę w Święto Zmarłych.

Pani Teresa w bramie swojego rodzinnego domu. Tu Niemcy na początku wojny zastrzelili Żyda Junkiela Fot. Agata Grzybowska / Agencja Gazeta

Nie czuję tego domu

Ola, 34 lata, wychowała się w pożydowskim domu w rynku w Ćmielowie. Bywałam tam często jako dziecko. O jego historii dowiedziałam się od poprzednich właścicieli. Pukałam do domu kilka razy, ale nikt nie otworzył. Zostawiłam wiadomość Oli, że chcę porozmawiać o domu.

Ola: – Cześć. Oddzwaniam w sprawie tych pożydowskich domów. Wiesz, nie czuję, że wychowałam się w pożydowskim domu.

– Ale to jest fakt, a nie odczucie – mówię.

– Wiem, myślałam o tym cały dzień. Nie czuję więzi z tym miasteczkiem, przyjeżdżam tylko do rodziców, z szacunku. Wiem, że dom kupili od innej ćmielowskiej rodziny. Nie interesuje mnie, kto tam wcześniej mieszkał, czy Żydzi, czy nie. Mam tolerancję dla innych kultur i religii, ale po prostu to dla mnie nie ma znaczenia. Więc ci nie pomogę z tym artykułem.

– Mogę porozmawiać z twoimi rodzicami?

– Tata nie czuje się najlepiej. A mama nie lubi mówić, co myśli.

Dom mojego dziadka

Stary dom koło cmentarza, z zewnątrz otynkowany i odnowiony. Przed wojną należał do Rozencwajgów, właścicieli tartaku, którzy sprzedawali drewno między innymi ćmielowskiej fabryce porcelany, na skrzynki. Wszyscy zginęli w Treblince. Tylko jeden z synów, Mojsze, przeżył wojnę w Rosji. Jego syn Shlomo mieszka w Kanadzie, ma 63 lata, jest chasydem.

Shlomo: – Często śniłem, że przyjeżdżam do Ćmielowa, na ulicy spotykam mężczyznę, który mówi, że zna mojego dziadka i że on nadal mieszka w swoim domu. Ma mnie tam zaprowadzić. Idę podekscytowany i nagle się budzę.

Chciałbym kiedyś zobaczyć dom moich przodków, poczuć to miejsce, być na chwilę jego częścią. Kiedy patrzę na stare zdjęcia chasydów z Ćmielowa, które mi przysłałaś, czuję, że mógłbym przenieść się w czasie, wyglądam dokładnie tak samo jak oni, mógłbym się przysiąść do nich, porozmawiać i być swój.

Tyle o Ćmielowie słyszałem od ojca. Chodziłem uliczkami najpierw palcem po mapie, potem w Google Maps. Gdy przysłałaś mi film z nagraną drogą z domu do mykwy, do synagogi i piekarni, poczułem spokój. Zobaczyłem drogę, jaką pokonywał mój dziadek i ojciec. To bezcenne.

Ten dom to są dla mnie wielkie emocje. Chciałbym, aby Polacy je zrozumieli i nie czuli się zaatakowani. Nie winię tych, którzy zamieszkali w tych domach. Chciałbym, by ludzie zrozumieli, że my tylko chcemy te domy zobaczyć, chcemy się zbliżyć. I wiemy, że każdy chciałby swój majątek przekazać dzieciom.

Dom po Rozencwajgach

Podwórko rodzinnego domu Shlomo jest malutkie, na końcu stoi stara studnia. Drewniane drzwi otwiera młoda kobieta w ciąży.

– Dzień dobry, chciałam zapytać, czy pani wie, że w tym domu mieszkali przed wojną Żydzi.

Kobieta uśmiecha się szeroko: – Nie, nie wiedziałam, mieszkam tu dopiero od dwóch lat.

Przez uchylone drzwi wygląda chłopiec, na oko 7-letni. – Do lekcji! – podnosi głos kobieta, dzieciak znika. – Proszę mówić dalej.

– Znam ich potomków. Mogłabym zajrzeć? Chciałam im powiedzieć, jak wygląda dziś dom.

Serdeczny uśmiech nie schodzi z twarzy kobiety. – Do lekcji, powiedziałam – rzuca znowu do syna przez ramię. Chłopiec chowa się, ale podsłuchuje za drzwiami. Kobieta głaszcze się po brzuchu. – Mieszkamy tu od niedawna. Proszę zapytać lokatorów z drugiej strony. Ja nic nie wiem. Muszę przypilnować syna przy lekcjach, sama pani widzi – kobieta podaje mi rękę na do widzenia i zamyka za sobą drzwi. Nadal serdecznie się uśmiecha.

Zachodzę od drugiej strony, drzwi wejściowe są pokryte kurzem, pukam, cisza. Na oknach zaciągnięte są zewnętrzne rolety, od dawna nieotwierane, pokryte pajęczyną. Wspinam się na stary murek, zaglądam na podwórko, całe zarośnięte jest wysoką trawą.

Znajduję na Facebooku Paulinę, która mieszkała kiedyś w tym domu z rodzicami, chodziłyśmy razem do szkoły. Piszę wiadomość: „Cześć, czy wiesz, że w Twoim domu przed wojną mieszkała żydowska rodzina? Ich potomek mieszka w Kanadzie, poznałam go kilka miesięcy temu. Pomyślałam, że może chciałabyś to wiedzieć”.

„Ale o co chodzi?”.

„O nic, pomyślałam, że może interesuje Cię historia tego domu. To była wielopokoleniowa rodzina z Ćmielowa”.

„Ale co ja mam z tym wspólnego?”.

„Chodzi o Twój dom”.

„Nie mam czasu”.

„Gdybyś zmieniła zdanie, podsyłam Ci kilka zdjęć, które mam od Shlomo”.

Zagaduję po kilku dniach.

Paulina: „Poczułam, jakby ten dom nie był mój. Nie wiem, co czuję. Myślałam, że to powojenny dom. Nie umiem się w to wczuć. Do tej pory myślałam, że to mój dom z dzieciństwa. A teraz nie wiem, czyj to dom. I czy nadal jest mój. Myślałam, że przed wojną była tam stodoła. Nie wiem, co powiedzieć na te zdjęcia. Jesteś pewna, że to ten chłopiec tam mieszkał?”.

„Tak”.

„Przychodzi mi do głowy jedynie, że ludzie ludziom zgotowali ten los. Mnie jest wszystko jedno, czy to Chińczycy, Palestyńczycy, czy Żydzi tam mieszkali”.

„Chcesz posłuchać o historii tej rodziny? Mam więcej zdjęć”.

„Nie wiem. Pokaż”.

Pokazuję Paulinie zdjęcie Shlomo: „To jest Shlomo, nigdy nie był w Ćmielowie. Ale przez Google Maps często tu spaceruje”.

„Nie umiem się w to wczuć tak jak ty”.

„Mogłabym porozmawiać z twoją mamą?”.

„Nie, nie sądzę”.

Dom po krawcu

Kazimierz, mieszka w Ostrowcu Świętokrzyskim, wychował się w Ćmielowie, ma 80 lat.

Kazimierz: – Jedno z moich pierwszych wspomnień z dzieciństwa jest takie: stoję na polu rodziców, jest już jesień, tata coś porządkuje na podwórku. I nagle widzę, że idzie główną ulicą duża grupa ludzi. Jak i on ich dostrzegł, to mi kazał wejść do domu. Zapytałem, gdzie oni idą, tata powiedział, że jadą do pracy. Niedługo potem pamiętam, żeśmy szli do nowego domu, w rynku. Miałem cztery lata. Podobno dostaliśmy przydział na ten dom. Nasz był mniejszy i starszy, a ten mimo wszystko w trochę lepszym stanie. Był zupełnie pusty.

Wchodziło się do środka, kilka stopni niżej, tata później u stolarza zamówił schodki, żeby było łatwiej wchodzić. Okna tam były bardzo niskie, mówiło się na takie niskie zabudowania, że „świnie tam dzień dobry mówią”. Pierwsza była kuchnia, potem pokój i drugi pokój. Małe pomieszczenia. W pierwszym pokoju spali rodzice, a w drugim ja z bratem, pokoje były ciemne. Mieszkał tam wcześniej krawiec, nazwiska nie znam. Tak mówili ludzie, bo w domu żadnego śladu po krawcach nie było.

Dom miał ściany z gliny i ciężki dach, belki stropowe się zapadały.

Wyprowadziłem się, jak jechałem na studia do Warszawy. Potem tata z drugą żoną zamieszkał w nowym domu, a w starym został mój brat. Dom wyglądał coraz gorzej, glina coraz bardziej siadała, nakazano go wyburzyć. Do końca był własnością gminy, a nie rodziny. Dziś jest tam parking pod sklepem spożywczym. W domu moim się o Żydach nie mówiło.

Ela, córka Kazimierza: – Kilka razy już słyszałam tę historię o domu. Odkąd tata nie widzi i gorzej słyszy, często do tego wraca. Jakby wchodził do własnej przeszłości, do wspomnień.

Dom po Altmanie

Wojciech, 71 lat, mieszka w Katowicach. Z Żarek koło Częstochowy wyprowadził się po maturze. Wraca do miasteczka, by ratować pozostałości po Żydach żareckich. Jest emerytowanym dziennikarzem.

– Byłem „żydkiem”, bo mieszkałem przy rynku. Tak nas, harcerzy z żareckiego hufca, przezywali chłopcy z hufca Myszków. Wiedziałem, że to wyzwisko, tak się mówiło na najgorszych meneli. Każdy z moich kolegów, co mieszkali po sąsiedzku, był „żydkiem” tak jak ja.

Ja mieszkałem pod adresem Stary Rynek 42. Rodzice wprowadzili się tam po tym, jak 6 października 1942 roku wywieziono z miasteczka wszystkich Żydów. Nie wiem, na jakiej zasadzie się tam wprowadzili, czy im kazano, czy musieli wykupić ten dom, czy go dostali za darmo. Nie zdążyłem ich zapytać. Nie wiem też, czy był w lepszym stanie niż ich stary dom. A oni sami z siebie nie mówili.

W starych dokumentach, które zostały po domu, znalazłem nazwisko poprzedniego właściciela, nazywał się Altman. Kim był Altman, co robił, czy miał rodzinę, nie wiem, ale spędziłem w jego domu całe dzieciństwo.

Od frontu było pomieszczenie sklepowe, całe wyłożone biało-czarnymi płytkami. Tam mój ojciec prowadził masarnię. Za sklepem była kuchnia, pokój sypialny, drugi pokój i ubikacja. Podwórko było bardzo wąskie, dwa metry szerokości, ale za to długie. Była duża piwnica, miała łukowe sklepienie. Wiosną i jesienią zalewały ją przygruntowe wody i ze starszym bratem żeśmy pływali po niej w wannie, taka była wielka. Całe dzieciństwo spędziłem, siedząc na schodkach. Wtedy jeszcze nie było telewizora, to się patrzyło na rynek, co się dzieje, kto gdzie idzie. Tak patrzyłem oparty o drewnianą framugę.

Chodziłem do kolegi, Leszka, co też mieszkał na rynku, w pożydowskiej kamienicy z czerwonej cegły. Wchodziliśmy na strych i ze starych żydowskich ksiąg, których tam kilka było, wyrywaliśmy strony i puszczaliśmy z okna na wiatr. Patrzyliśmy, jak lecą, która wyżej, która dalej. Nie wiem, czy to były księgi świeckie, czy religijne. Biegałem po kirkucie i siłowałem się z wbitymi w ziemię macewami, próbowałem przewracać. Nie wiedziałem, co robię, tak mnie wychowano, że nie wiedziałem. Nic nie wiedziałem o Żydach, słyszałem tylko o „żydkach” takich jak ja.

Jako mały chłopiec, pamiętam, bardzo bałem się duchów, klimat domu temu sprzyjał. Jakoś mnie ta ciemność naszych pokoi prowokowała.

Kiedy miałem osiem lat, rodzice kupili nową działkę, też pożydowską. W Żarkach był wtedy pełnomocnik żydowskich rodzin z Częstochowy sprzedający żydowskie mienie, które nie zostało zajęte. W paragrafie 6 umowy kupna, którą podpisali moi rodzice, jest napisane, że nowy właściciel zobowiązuje się do udzielenia pomocy Szymonowi i Izraelowi Snopkowskim, biorąc pod uwagę okoliczności, w jakich się znaleźli. O to, czego dotyczył ten paragraf, jak rodzice pomogli tej rodzinie, też nie zdążyłem zapytać.

Do nowego domu, który rodzice zbudowali na działce, zabraliśmy meble ze starego: toaletkę z lusterkiem i składanymi bokami, dwie nocne szafki, łoże małżeńskie, szafę. Wzięliśmy też metalowy półmisek i dwa pudełka ozdobne, w jednym była zawsze bułka tarta. Wszystko to moja mama wzięła w 1942 roku z magazynu z mieniem pożydowskim, które było w synagodze. Powiedziała o tym mojej siostrze, a siostra mnie.

Dom na rynku nadal był nasz, rodzice podnajmowali sklep, był tam GS, sklep ogrodniczy. Potem aż do śmierci mieszkała tam starsza pani, a potem dom stał i marniał.

Kiedy pojechałem na studia do Torunia, zacząłem się interesować historią. I pierwszy raz do mnie dotarło, że w moich Żarkach też musi być jakiś ślad przeszłości. Nałożyło się to z 1968 i nagonką na Żydów. I wtedy mnie olśniło z tą żydowską historią, spadło na mnie to wszystko. Zdałem sobie sprawę z tego koszmaru Żydów. Pomyślałem, że żyłem w żydowskim domu i że tam są ślady ludzi i ich przeszłość. Pojechałem do muzeum do Chrzanowa, oglądałem judaika i zobaczyłem, jak wyglądał ślad po mezuzie. Zrozumiałem, po co była taka dziwna dziura we framudze drzwi. Pojechałem do starego domu i pilnowałem tej framugi. Nie mogłem jej wyjąć, bo rodzice dom wynajmowali, ale chciałem ją w którymś momencie zabrać. Wykułem z podłogi dwie płytki. Przypomniały mi się też drzwi do piwnicy, takie ponadmetrowe metalowe wejście, i wbudowany w piec kuchenny dzbanek na wodę. Zaczynałem rozpoznawać te żydowskie przedmioty.

W latach 80. lub 90. rodzice dostali nakaz wyburzenia domu. Pracowałem już jako dziennikarz w redakcji w Katowicach. Chciałem pojechać w pierwszy weekend po tym, gdy się o tym dowiedziałem, uratować tę framugę ze śladem po mezuzie. Chciałem tam wejść po raz ostatni, coś ocalić, pożegnać się. W sobotę pędziłem swoim fiatem 125p, ale gdy dojechałem na miejsce, już była tylko ruina, papa, deski połamane.

Zacząłem szukać tej framugi, ale nie znalazłem. Ludzie porozkradali drewno na opał. Ktoś zabrał moją framugę po Altmanach i palił nią w piecu. Dziś na tym miejscu stoi sklep metalowy, wcześniej stał bar.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com