Z mojej codzienności Auschwitz Birkenau (z maszynopisu “Nadziei” 1962 r).

  Z mojej codzienności Auschwitz Birkenau (fragment maszynopisu “Nadziei” 1962 r).

Nadszedł listopad, 1943 roku. Wczesne przymrozki zaczęły nam się dawać porządnie we znaki, zwłaszcza przy naszej cienkiej, marnej odzieży i zagłodzeniu. W obozie zapanowała wielka epidemia tyfusu plamistego. Na każdym kroku snuły się chore kobiety o pijanych, wybałuszonych, płonących gorączką oczach i spieczonych, popękanych od wysokiej gorączki wargach. W rękach dźwigały pełne bojtle (worki płócienne) otrzymywanych codziennie, niezjedzonych porcji chleba, które niedawno jeszcze tak oczekiwały, pochłaniałygo łapczywie natychmiast po otrzymaniu, a teraz ten chleb stał się już niepotrzebny, zbyteczny – ciążył jedynie. Rozpalonymi, oszołomionymi tyfusową gorączką oczyma, szukały wciąż wody, wody. – Pić! Pić! – szeptały spalonymi ustami. – Choć jeden łyk wody, jeden łyk! Aby tylko zwilżyć trochę na chwilę, wyschnięte gardło!- błagały chore, konające, jednak na próżno przeważnie. Nie było dla nich, ni dla nikogo prawie, picia – nie było dla nich żadnego lekarstwa… Umierały, jak muchy, padając na kojkach, na apelach, (najwięcej na apelach!), przy pracy, na rewirze, w komorach gazowych. Tysiącami dziennie umierały od tego tyfusu, wszędzie, po całym lagrze. Na narach w barakach zaczęło się stawać luźniej, coraz luźniej. Ilość ludzi w nich malała w szalenie szybkim, niewiarygodnym tempie. Również nasz blok, który mieścił w sobie do wybuchu epidemii około 1300 kobiet, po kilku tygodniach liczył już tylko 200 – 300, reszta wymarła na tyfus, lub przez tą chorobę została odesłana na spalenie.

czytaj wiecej tu …Halina Birenbaum – Facebook