Archive | 2022/02/11

Czy Armia Czerwona uratowała Kraków przed zniszczeniem?

Czy Armia Czerwona uratowała Kraków przed zniszczeniem?

Bartłomiej Kuraś


Radzieccy żołnierze z jednostki artyleryjskiej – konie ciągną niewidoczne na tym kadrze działa, a w tle widać zamek królewski na Wawelu. Tuż po wycofaniu się wojsk niemieckich, ale jeszcze przed całkowitym zajęciem Krakowa przez Armię Czerwoną, Polacy utworzyli straż na… (Fot. RIA NOVOSTI/EAST NEWS)

Przez lata komunistyczna propaganda opowiadała Polakom o znakomitym manewrze marszałka Koniewa, dzięki któremu Kraków uniknął zniszczeń i nie podzielił losu Warszawy, Gdańska albo Wrocławia. Czy rzeczywiście Sowieci stawali na głowie, by ocalić starą polską stolicę?

.

Podczas okupacji Kraków pełnił funkcję stolicy Generalnego Gubernatorstwa. Uważany był przez wielu hitlerowców za miasto zbudowane w dużej mierze przez Niemców i odgrywał niemałą rolę w planach Hitlera i jego kamaryli.

Niemiecki plan dla Krakowa

Po rozbudowie Kraków miał się stać jednym z ważniejszych miast III Rzeszy i symbolizować germańską potęgę na Wschodzie. Tak jak Strasburg czy Luksemburg na Zachodzie.

Zadanie zaprojektowania nowej dzielnicy w centrum miasta otrzymał niemiecki architekt i urbanista Hubert Ritter. Zamierzał on przebudować położone nad Wisłą Dębniki (znajdujące się niedaleko Wawelu, ale na przeciwległym brzegu rzeki) w dzielnicę administracyjną z siedzibą generalnego gubernatora, placem defiladowym i mieszkaniami dla blisko 10 tys. osób, głównie urzędników i ich rodzin.

Ritter myślał też o zmianie systemu komunikacji miejskiej i proponował uwydatnienie architektonicznej roli Wawelu i średniowiecznej zabudowy miasta. Dlatego też sprzeciwiał się pomysłom zabudowy Błoń.

W 1941 r. plan Rittera był niemal gotowy, ale niemiecki najazd na ZSRR 22 czerwca 1941 r. wstrzymał rozpoczęcie przebudowy Krakowa, którą hitlerowcy przełożyli na później.

Ocalić jak Rzym i Florencję

Gdy w styczniu 1945 r. u wrót miasta stała Armia Czerwona szykująca się do ofensywy, po Krakowie od dawna krążyły plotki, że Wehrmacht zaminował miasto. Prawdopodobnie pogłoski te rozpowszechniali sami Niemcy, by zniechęcić polskie podziemie do podjęcia walki o miasto.

Obawy przed zniszczeniem Krakowa były jednak bardzo duże. Jak mówi historyk prof. Andrzej Chwalba, metropolita krakowski arcybiskup Adam Sapieha napisał list do generalnego gubernatora Hansa Franka, prosząc go, by na wzór Florencji i Rzymu Niemcy nadali Krakowowi status miasta niebronionego. W ten sposób uniknięto by zniszczenia miasta i jego wspaniałych zabytków. – Frank odpowiedział, że to niemożliwe, i zamierzał bronić Krakowa przed Armią Czerwoną – mówi historyk.

Są również domysły, że Sapieha zwracał się do papieża Piusa XII, by Watykan podjął negocjacje z dyplomacją amerykańską i sowiecką w sprawie nadania Krakowowi statusu miasta niebronionego. Historycy nie znaleźli jednak takiej korespondencji.

Po wkroczeniu do Krakowa Sowieci twierdzili, że zastali miasto zaminowane – że znaleźli ładunki wybuchowe m.in. pod kościołem Mariackim, na Wawelu, w piwnicach zabytkowych kamienic. Setki ładunków Niemcy rozmieścili rzekomo na terenie całego miasta i połączyli w jeden system, który można było zdetonować z jednego z fortów za pomocą jednego detonatora.

Kraków, zima 1945 - widok na Barbakan i Bramę FloriańskąKraków, zima 1945 – widok na Barbakan i Bramę Floriańską 

Nie mamy już wątpliwości, że kabel połączony jest ze wszystkimi podminowanymi obiektami miasta, że zamontowali tam przyrządy do wywołania równoczesnej detonacji za jednym naciśnięciem guzika – pisał Józef Zając, członek Gwardii Ludowej, w wydanej w 1965 r. książce “Toczyły się boje”. – Po przecięciu kabla grupa wypadowa żołnierzy radzieckich ostrożnie podeszła do fortu. (…) Wielka stawka o życie i całość miasta została wygrana.

Według Zająca informacje o zaminowanym Krakowie, jeszcze przed uderzeniem żołnierzy 1. Frontu Ukraińskiego dowodzonego przez marszałka Iwana Koniewa, miała przekazać do radzieckiego sztabu dobrze zakonspirowana agentka.

Agentka “Olga”

Rzeczywiście o sytuacji w Krakowie informowała Armię Czerwoną agentka o pseudonimie “Olga”, której prawdziwe nazwisko brzmiało Jelizawieta Jakowlewna Wołogodska i która była radiotelegrafistką radzieckiej grupy zwiadowczej “Głos”. Przez dziewięć miesięcy “Olga” ukrywała się pod Krakowem, oczekując radzieckich oddziałów.

Po ataku Niemiec na ZSRR w 1941 r. ta młoda dziewczyna zgłosiła się na ochotnika do Armii Czerwonej i w szkole wojskowej pod Moskwą przeszła kurs dla zwiadowców – nauczyła się telegrafować, skakać ze spadochronem, ukrywać i strzelać. Niski wzrost był jej atutem w działalności zwiadowczej.

“Olga” oraz dwóch innych spadochroniarzy zostali zrzuceni 27 kwietnia 1944 r. pod Tarnowem. Ich kontakt operacyjny znajdował się na krakowskiej Olszy w sklepie Jana Sendora, którego rodzina ukryła “Olgę” we wsi Chałupki (dziś są częścią krakowskiej dzielnicy Nowa Huta). Później “Olga” trafiła w okolice Kalwarii Zebrzydowskiej, do przysiółka Morgi we wsi Rybna i do sąsiedniej wsi Sanka.

Iwan KoniewIwan Koniew Wikimedia Commons

W każdym z tych miejsc “Olga” miała kryjówki – na strychu, wieży kościelnej, w psiej budzie, pod gnojownikiem. Wołogodska nadawała meldunki, a pomagali jej przerzuceni w rejon Krakowa pozostali zwiadowczy grupy “Głos” pod dowództwem Jewgienija Bieriezniaka.

Przez całe lato 1944 r. Niemcy szukali radiostacji i zdołali ją namierzyć we wrześniu, w Sance, akurat wtedy, gdy “Olga” siedziała na strychu przy radioaparacie.

Nie odnaleźli Bieriezniaka ukrytego w piwnicy gospodarstwa. Ojciec rodziny Wróblów ukrywającej zwiadowców trafił do Auschwitz i nie przeżył wojny, natomiast dwie córki zostały wywiezione do Niemiec i doczekały wyzwolenia.

“Olga” trafiła do krakowskiego więzienia przy ul. Montelupich, a następnie do jednostki Abwehry w podkrakowskiej wsi Rudawa.

…przekręca Abwehrę

Niemiecki wywiad postanowił ją przewerbować, a zadanie to powierzono kapitanowi Kurtowi Hartmannowi. Tymczasem w trakcie przesłuchań to “Olga” zaproponowała współpracę Hartmannowi, na co ten się zgodził – po wojnie mówił, że jeszcze przed poznaniem Wołogodskiej postanowił przejść na sowiecką stronę; twierdził, że uważa Rosję za pierwszą ojczyznę, ponieważ urodził się w Rydze w 1901 r., a jego ojciec był carskim generałem.

“Olga” zdołała uciec z ośrodka Abwehry, a Hartmann za pośrednictwem grupy “Głos” przekazał sztabowi marszałka Koniewa informacje o rozmieszczeniu niemieckich wojsk w rejonie Krakowa.

Zdobycie Krakowa

Sowieci uderzyli na Kraków 18 stycznia 1945 r. Wcześniej miasto opuścił Hans Frank, zapewniwszy uprzednio współpracowników i podwładnych, że Kraków był, jest i pozostanie niemiecki.

Wyzwolenie i ocalenie Krakowa stanowiło w historii sztuki wojennej klasyczny przykład podporządkowania celu militarnego celowi polityczno-gospodarczemu – pisał Ryszard Sławecki w swej wydanej po raz pierwszy w 1970 r. książce “Manewr, który ocalił Kraków”. – Uratowanie Krakowa było możliwe tylko dzięki starannie przygotowanej operacji, w oparciu o informacje przekazywane przez radziecką grupę wywiadowczą “Głos” współdziałającą z polskim ruchem oporu i dzięki zastosowaniu manewru oskrzydlającego oraz szybkości działań wojsk 1. Frontu Ukraińskiego.

Dzięki meldunkom swych zwiadowców radzieckie dowództwo orientowało się, gdzie są niemieckie pozycje i jakie Niemcy mają zamiary. Sowieci nie obawiali się ciężkich walk ulicznych, ale na wszelki wypadek przeprowadzili ostrzał artyleryjski i bombardowanie miasta, niszcząc okolice Dworca Głównego. Jedna z bomb lotniczych spadła też na dziedziniec Wawelu.

Hans FrankHans Frank NAC

W dniu 17 stycznia o godzinie 15 po południu padła pierwsza i ostatnia bomba lotnicza na Wawel. Padła tak szczęśliwie na podworczyk Batorego, pomiędzy zachodnim skrzydłem Zamku a katedrą, że bezpośredniego zniszczenia nie wyrządziła, chociaż wyrwała lej aż do skały – wspominał Adolf Szyszko-Bohusz, krakowski architekt i kierownik prac konserwatorskich na Wawelu.

Sowiecki atak na miasto nastąpił około północy. – Nie zamierzaliśmy odciąć hitlerowcom drogi odwrotu. Nie takie postawiliśmy sobie zadanie. Gdybyśmy to uczynili, musielibyśmy ich długo stąd wykurzać i niewątpliwie ucierpiałoby na tym miasto – twierdził po wojnie marszałek Iwan Koniew, dowódca 1. Frontu Ukraińskiego, którego jednostki zdobywały Kraków.

Czy Koniew, a w ślad za nim propagandyści zarówno radzieccy, jak i Polski Ludowej, utrzymujący, że Armia Czerwona robiła wszystko, by podczas walk nie dopuścić do zniszczenia miasta, mówili prawdę?

Otoczyć Kraków

Tej powtarzanej przez czterdzieści z górą lat tezie przeczą dokumenty odnalezione przez historyków m.in. w Moskwie po roku 1989 – wynika z nich, że zgodnie z rozkazami radzieckiego dowództwa zatwierdzonymi przez Józefa Stalina główna grupa miała uderzyć na Kraków od północy. Ale Sowieci szykowali też drugie uderzenie. Dzięki niemu mieli też dotrzeć do miasta od południowego wschodu i zamknąć wojska niemieckie w pierścieniu okrążenia.

Nie udało im się to, ponieważ na południowym wschodzie od Krakowa nad brzegiem Dunajca w rejonie Rożnowa Niemcy zdołali powstrzymać Armię Czerwoną. Wycofali się za linię Dunajca, wysadzając mosty na rzece; zamknęli też zaporę w Rożnowie, powodując spiętrzenie wody do wysokości trzech metrów. Sowieci nie byli przygotowani na taką przeprawę i nie zdążyli dotrzeć do Krakowa od południa w tym samym czasie co główna grupa uderzeniowa.

Kiedy więc 17 stycznia jednostki 1. Frontu Ukraińskiego podeszły pod Kraków od północy, Niemcy mogli jeszcze swobodnie przemieszczać się na południe. Wehrmacht sprawnie wycofał się z Krakowa, wysadzając za sobą mosty.

Ewakuując miasto, Niemcy nie tknęli zabytkowych budynków, ograniczając się do zaminowania mostów i niektórych zakładów. Podpalili też siedzibę rządu Generalnego Gubernatorstwa (dzisiaj jest to budynek Akademii Górniczo-Hutniczej), gestapo i policji, a także magazyny kolejowe i skład spirytusowy.

Na przygotowania obrony, a także ewakuacji mieli dużo czasu – kiedy w lipcu 1944 r. Armia Czerwona dotarła na Mazowszu do linii Wisły, dla dowództwa Wehrmachtu stało się jasne, że atak na Kraków jest kwestią czasu. Ale wkrótce po wybuchu powstania warszawskiego Sowieci zatrzymali się i ponowną ofensywę podjęli dopiero w styczniu 1945 r. Niemcy otrzymali dużo czasu na przygotowywanie obrony, a jednocześnie wywozili do Rzeszy zabytki zagrabione z krakowskich muzeów, bibliotek i kościołów.

Gdy jednak w styczniu 1945 r. Sowieci ponownie ruszyli, Niemcy, zamiast walczyć o Kraków, postanowili bronić pobliskiego Górnego Śląska i jego wielkiego przemysłu.

Armia Czerwona bez trudu zajęła Kraków, a w Moskwie Stalin kazał uczcić zdobycie miasta salutem 24 salw oddanych z 324 dział. Jednej z radzieckich dywizji zdobywających Kraków nadał nazwę “Krakowska”.

Straż na Wawelu

17 stycznia widać już było wśród Niemców wyraźne, nerwowe podniecenie i przygotowanie do opuszczenia Krakowa.

Rano następnego dnia pojawiły się pierwsze jednostki rosyjskie witane serdecznie kwiatami przez mieszkańców Krakowa.

Niemców już prawie nie było. Ostatnie ich oddziały przekraczały Wisłę – twierdził Eugeniusz Kowal, który organizował straż mającą uchronić Wawel przed grabieżą podczas przechodzenia frontu.

Krakowianie witali jednostki pierwszego rzutu Armii Czerwonej, ale zdawali sobie sprawę, jakie porządki zamierzają wprowadzić Sowieci. Obawy przed grabieżami i wywózkami były dość powszechne, zwłaszcza gdy pojawiło się NKWD.

.

Polska Kronika Filmowa w wyzwolonym Krakowie (materiał zaczyna się w 8 min. 50 sek.)

.

Eugeniusz Kowal: Koło południa [18 stycznia] udałem się na Wawel, by zobaczyć, jak wygląda sytuacja. Okazało się, że takich ludzi jak ja było więcej, ale niestety wielu przyszło głównie na szaber. Na szczęście najczęściej odwiedzali koszary, skąd wracali wyładowani kocami i pościelą. Do sal zamkowych nie mogli się dostać, gdyż – jak się okazało – przeważnie były pozamykane.

Nawiązałem kontakt z młodymi osobami (…), które tak ja obawiały się kradzieży wawelskich zabytków. Doszliśmy do wniosku, że trzeba zamknąć i zabezpieczyć bramy na Wawel i patrolować teren w dzień i w nocy. (…) Znaleźliśmy na miejscu karabiny i odpowiednią ilość magazynków oraz amunicji. Ja miałem własny pistolet kal. 9.

W międzyczasie drutem kolczastym zabezpieczyliśmy bramy wjazdowe na teren Wawelu, pozostawiając jedynie jedną bramkę dla pieszych od strony ulicy Grodzkiej – była kontrolowana w dzień i zamykana na noc. Cały teren był w nocy patrolowany, a w dzień kontrolowane było wejście przez bramkę oraz wejście do wnętrz zamkowych, do których nikogo nie wpuszczaliśmy (…).

Strażnicy wciągnęli na maszt polską flagę, a sztandar hitlerowski przerobili na biało-czerwone opaski, które nosili na ramionach. Przez dziesięć dni pełniliśmy narzucone sobie obowiązki obrony Wawelu. Zdaliśmy je utworzonej w międzyczasie milicji – kończy Eugeniusz Kowal.

Faszyści założyli w mieście więcej min, niż trzeba: pod wszystkimi głównymi budynkami, pod wieloma zabytkowymi budynkami. Ale wysadzić ich nie zdążyli – pisał w swych wspomnieniach powojennych marszałek Iwan Koniew. – Nie zdążyły również wybuchnąć miny z zapalnikami zegarowymi. W ciągu pierwszych dni saperzy (…) pracowali dosłownie bez wytchnienia.

Prawda była jednak inna.

WIELKA PROPAGANDA ARMII CZERWONEJ

Już w kronice filmowej z datą 1 lutego 1945 r. o wyzwoleniu Krakowa padają słowa o ocaleniu miasta od zniszczeń przez Armię Czerwoną. Propaganda w PRL i ZSRR przez dziesięciolecia powielała informacje o ocaleniu Krakowa przez marszałka Koniewa.

W 1970 r. ukazała się książka “Manewr, który ocalił Kraków” Ryszarda Sławeckiego, która doczekała się pięciu wydań – Ministerstwo Oświaty i Wychowania zalecało ją jako lekturę ósmej klasy szkoły podstawowej.

W 1971 r. w wydawanej przez MON serii “Żółty tygrys” ukazała się książka Stanisława Czerpaka i Zdzisława Hardta pt. “Rozkaz: ocalić miasto”. Dziełko to wykorzystał w 1976 r. Jan Łomnicki, twórca filmu fabularnego pt. “Ocalić miasto” (zrobionego we współpracy z radzieckim Mosfilmem). W filmie pokazany jest m.in. plan Krakowa z zaznaczeniem miejsc, w których Niemcy mieli zgromadzić po tonie materiałów wybuchowych w 25-kilogramowych skrzyniach. Wysadzenie miasta uniemożliwia radziecka siatka wywiadowcza wspierana przez polskie podziemie.

Po wojnie marszałek Koniew odwiedzał Kraków oraz budującą się Nową Hutę, a w 1955 r. otrzymał tytuł Honorowego Obywatela Krakowa (który w 1992 r. został mu odebrany).

W 1987 r., czyli na “pięć minut” przed końcem PRL, Koniewowi postawiono w Krakowie pomnik.

Przetrwał on tylko cztery lata – po zdemontowaniu został wysłany jako dar Rady Miasta Krakowa do Kirowa, rodzinnej miejscowości marszałka. W 1990 r. ulicę Koniewa przemianowano na Armii Krajowej, a jedno z krakowskich liceów mające za patrona Koniewa zamieniło go na św. Jana Kantego.

.

Piwnica pod Baranami – Marszałek Koniew

W 1987 r. artyści Piwnicy pod Baranami śpiewali:
Koniew, Marszałek Koniew
Wielki jest
Wielki jest!

(…) Żona i córki opowiadały
Że był surowy, jednocześnie łagodny.

Kochał sztukę.
Suma tych wrażeń zaciążyła
Na ostatecznym zmaganiu z bryłą
Na wyrażeniu ruchu, dynamiki.
Mogę powiedzieć sam
Zaprzyjaźniłem się
Z Marszałkiem Koniewem.
Albowiem codziennie
Byliśmy obaj w pracowni

On był rzeźbiony, a ja rzeźbiarzem (…).

.

Układając tekst tej prześmiewczej piosenki, artyści wykorzystali słowa twórcy pomnika Koniewa prof. Antoniego Hajdeckiego.

Pomnik Iwana Koniewa w Pradze, Czechy, zdemontowany w 2020 r.Pomnik Iwana Koniewa w Pradze, Czechy, zdemontowany w 2020 r. Wikimedia Commons

W 1945 r. brytyjski król Jerzy VI nadał Koniewowi tytuł szlachecki za zasługi podczas bitwy pod Kurskiem i udział w zdobyciu Berlina. Dwaj inni radzieccy marszałkowie – Gieorgij Żukow i Konstanty Rokossowski – zdążyli odebrać swoje tytuły przed nastaniem zimnej wojny. Koniew nie zdążył. W 1956 r. dowodził stłumieniem powstania węgierskiego. Zmarł w 1973 r. W 1997 r. tytuł szlachecki odebrała wdowa po marszałku.

MANEWR, KTÓREGO NIE BYŁO

Bartłomiej Kuraś: Po wojnie kilka pokoleń Polaków uczyło się na lekcjach historii, jak to marszałek Iwan Koniew genialnym posunięciem ocalił Kraków…

Prof. Henryk Stańczyk: Historykom prawda o wyzwoleniu Krakowa znana jest od lat, ale w powszechnej opinii utrwalanej przez lata przez propagandę PRL i ZSRR ciągle obecna jest teza, że Koniew ocalił Kraków i jego zabytki, celowo nie okrążając Niemców w mieście.

Komunistycznym propagandystom zależało na pozytywnym przedstawieniu Polakom Armii Czerwonej w ostatnich miesiącach wojny. Moim zdaniem miało to związek z klęską powstania warszawskiego i zburzeniem stolicy przez Niemców – Armia Czerwona była oskarżana o to, że bezczynnie przyglądała się tragedii Warszawy. Ocalenie Krakowa miało być dowodem na to, że radzieckiemu dowództwu zależało na dobru Polski. Ten mit powielano przez lata PRL.

Powojenna propaganda twierdziła, że Niemcy zaminowali najważniejsze zabytki i za jednym przyciśnięciem guzika mogli odpalić ładunki. Mieli im to uniemożliwić radzieccy zwiadowcy wspierani przez polskie podziemie…

– Nie natrafiłem na żadne dokumenty potwierdzające tę hipotezę.

Zaraz po wycofaniu się Niemców na Wawelu pojawili się Polacy i w ich relacjach nie ma wzmianek o minach.

Sądzę, że wersja o minach była rozpowszechniana przez propagandę, by podnieść znaczenie wyzwolenia Krakowa przez Armię Czerwoną…

…i słynnego manewru Koniewa.

– Tak. Ten rzekomy manewr, który specjalnie pozostawił Niemcom możliwość ucieczki z Krakowa, to mit. Armia Czerwona chciała okrążyć Niemców w Krakowie, ale to się nie udało, bo oddziały radzieckie podążające od południa nie zdążyły na czas zamknąć okrążenia.

Dlaczego Niemcy nie bronili Krakowa?

– Mieli plany obrony Krakowa, ale musieli wybierać pomiędzy obroną miasta a obroną pobliskiego Górnego Śląska będącego wciąż jeszcze zapleczem niemieckiej machiny wojennej. Poza tym w styczniu 1945 r. Sowieci posuwali się tak szybko, że Niemcy nie byli należycie przygotowani do obrony Krakowa. I wybrali obronę Śląska.


Prof. dr hab. Henryk Stańczyk – badacz historii wojskowości i bezpieczeństwa oraz historii najnowszej ze szczególnym uwzględnieniem II wojny światowej

Korzystałem z: “Dzieje Krakowa – Kraków w latach 1945-89”, Andrzej Chwalba (2004 r.); “Operacja krakowska 1945”, Henryk Stańczyk (2001 r.); “Rocznik Krakowski – Hubert Ritter i hitlerowskie wizje Krakowa”, Jacek Purchla (2005 r.); “Toczyły się boje”, Józef Zając (1965 r.); “Manewr, który ocalił Kraków”, Ryszard Sławecki (1975 r.).

Tekst opublikowany 17 maja 2013 r.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


The Talmud and the Billionaire’s Money

The Talmud and the Billionaire’s Money

JACOB SIEGEL


Talmudic wisdom for charitable endowments

TABLET MAGAZINE

There has been robust debate recently in the Jewish philanthropic community about Jewish communal endowments. Some have argued that endowments should, perhaps, cease to exist. The money, rather than accruing forever, to be disbursed in small sums by unaccountable trustees, should be spent down to meet immediate needs, as it was in the early years of organized Jewish life in the United States. Others believe our communal endowments are doing exactly what they are supposed to do, supporting our Jewish infrastructure in perpetuity. At the same time, a growing number of people today accept parts of the critique of endowments but seek to organize to deploy Jewish endowment money more purposefully, to transform our world away from the destructive trajectory it seems to be on.

Investment capital is powerful, and the most powerful form of investment capital is the money invested by institutions or communities—money invested in perpetuity, with only the profits being spent every year. As it happens, there are thousands of years of history of Jewish communities maintaining pooled endowment funds. And since the beginning there has been a debate about their role in social change. That ancient debate can contribute to how we look at endowments today. Money is only truly charitable, according to Jewish sources, when it comes under the control of the community. Once it does, it has a privileged place in a Jewish charitable ecosystem. And ultimately, all of our community’s investment decisions ought to be aligned with Jewish values.

The rabbinic discussion of communal endowments starts in the Talmud, centered around a very specific case—the trust funds of orphaned children. The conversation begins with a provocative claim made by Talmudic sage Rav Anan: “Shmuel says that it is fine to lend money belonging to orphans at interest.” The other sages object that even vulnerable orphans don’t have an exception from the Torah’s prohibition on charging interest. They instead offer the following compromise: “One may lend out the money of orphans ‘near to profit and far from loss.’”

It is important to take a moment to understand the idea of “near to profit and far from loss.” Suppose an investor invests money in a venture run by someone else. If the investment earns a profit, they agree the investing partner will receive half the profit and the partner managing the business will receive the other half. If the investment loses some amount, similarly, each partner agrees to absorb half of that loss. This is equitably shared risk. It represents the Talmudic ideal of a socially just business relationship. Both partners are “near to profit and near to loss.”

Suppose, instead, that the investing partner demands most of the profit—which he can get away with demanding, since he has the power as the one supplying the investment capital. He also demands that, if the business venture loses money, the managing partner will absorb most of the loss and only pass on a small amount of loss to the investor. Such an arrangement would be “near to profit, far from loss.”

In Jewish tradition, one who takes advantage of the power inherent in ownership of capital by forcing excessive risk onto the borrower is considered wicked. Instead, the appropriate practice is to share risk: If we profit, we both profit, and if the business venture fails, we both lose out. Yet there is an exception for orphans. According to the Talmudic passage quoted above, they are allowed to lend money “near to profit, far from loss.”

The Talmud continues to debate what exactly we do for orphans. Rav Yosef suggests the trust fund be held by the court to dole out money as needed. The sages object that failing to invest the money will cause the principal to be depleted before the orphans grow up. Rabba suggests finding a wealthy man with gold scraps, buying the scraps, and using them as the basis for a joint business venture—an option the other sages reject as too unlikely. Rav Ashi ultimately offers the accepted solution: “Find a person whose possessions are free of controversy, and who’s trustworthy, and pious regarding the law, and is not in bad graces with the sages. Then, in court, set up a joint business venture with them that is near to profit and far from loss.”

In Jewish tradition, one who takes advantage of the power inherent in ownership of capital by forcing excessive risk onto the borrower is considered wicked.

A few points emerge from the Talmudic discussion. First, the sages of the Talmud are clear that their concern is depletion of the orphans’ principal. The goal is not to grow a pot of wealth, but to make sure that the amount upon which the orphans are dependent does not decrease. And there are limits to what is allowed. Orphans’ funds cannot be lent in ways that violate the Torah’s prohibition on full-fledged interest. Instead, what is permitted for orphaned children is an imbalanced sharing of risk. The sages of the Talmud allow us to override the normal moral censure on inequitable risk-sharing if the investor is vulnerable and powerless and we are seeking to support them.

The Talmud also sets a high standard for those stewarding investment capital designated for the vulnerable. They ought to be free of controversy, scrupulous, and on good terms with communal leadership. They need to be engaged in an arrangement where, on the one hand, they have a stake in the orphans’ financial success (a shared business venture). On the other hand, they minimize their own profits for the benefit of the orphans, as they agree to be on the losing end of the “near to profit, far from loss” arrangement.

It was not only orphans who got special rules. The most expansive early list of institutions deserving preferred treatment came from Rabbi Asher ben Yechiel, also known as the Rosh (Spain, 1250-1327). The Rosh allowed communal funds to be invested with the special privilege of near-to-profit and far-from-loss, just like orphans’ trust funds, if they were dedicated funds for the poor, to support Torah learning and Torah scholars, for maintenance of synagogues or for their beautification, to support the prayer service, and to purchase and maintain a Torah scroll. The Rosh’s list was adopted in all the later legal codes. The Rosh added a reminder that such funds could still not be lent out at full-fledged interest.

Rabbi Azaria Figo (Italy, 1579-1647), in his work Gidulei Terumah, also understood the category of orphan expansively to include any individual unable to manage their own finances. This included people with mental or physical disabilities that prevented them from doing so. A widow whose husband had died was not given this exemption, on the assumption she was capable of managing her own money.

At first, the pools we’re discussing differed from today’s endowment funds. They were not designed for the principal to endure forever and the charitable giving to be accomplished with the interest, but instead were spent down on a regular basis. The practice of building permanent endowments became more widespread in the 1500s. As it grew, rabbinic authorities allowed permanent endowments to fall under the same special exemption as charitable orphans’ funds (near-to-profit, far-from-loss), expressing a comfort with capital accumulation for funds designated for the poor or vulnerable.

Today, our endowments are usually not invested in business ventures based on gold scraps. However, the rabbinic conversation offers an important Jewish values framework for approaching communal endowments.

Jewish law and tradition endorse communal charitable endowments. There have been communal endowments throughout Jewish history. In fact, the rabbis not only endorsed charitable funds maintaining investment portfolios; they allowed them to bend the rules to receive preferential risk-based treatment. This was justifiable because charitable endowments are funds dedicated to the most vulnerable members of society. We should not require them to shoulder a typical fair share of the risk.

However, Jewish tradition offers an important caveat. “Charitable dollars” are only truly charitable when they are under communal control. For example, the Talmud describes how tzedakah was always collected by no fewer than two officials working side-by-side. This was not because they were not trusted with the money, but because tzedakah collector was a role of communal authority and its honor demanded at least two representatives. Indeed, at the time of the Talmud, the community had the authority to force wealthy individuals who were acting stingy to give more, based on its assessment of how much was appropriate for each person to give. The community could even seize their possessions by force if they refused. (It would certainly be interesting to try reinstating this ancient Jewish practice.)

‘Charitable dollars’ are only truly charitable when they are under communal control.

Rabbinic authorities are clear that funds that an individual has promised to charity but that have not yet actually left his or her control are not considered charitable funds and receive no preferential treatment. This is true even if the promise is irrevocable (like the status of foundations in modern tax law). Money is only considered charity in Jewish law once it is placed under communal ownership or distributed to poor people. Actual charitable dollars get special treatment around investment risk; pledges do not.

The way philanthropy is practiced today in the secular world represents a radical shift. Wealthy individuals sometimes create foundations endowed in their names and receive an immediate tax deduction. They also frequently receive positive press for their generosity. Yet the wealthy individual—or their proxies, on the board of a closely held family foundation—remains in control of where to donate the money, and no money has yet made it to the hands of a needy person.

On the one hand, from a Jewish perspective, such foundations do not violate any prohibitions. Judaism sees no inherent problem with accumulating wealth and designating it for various purposes, as long as wealth is acquired in ethical ways and one’s focus in life remains on the things that are truly important (such as helping those in need, deeds of kindness, and studying Torah). On the other hand, in Jewish tradition, private foundations do not qualify as a communal charitable endeavor worthy of granting exemptions from the typical rules of equitable risk-sharing in investment. Foundations are really a form of private individual capital (intended for a charitable use). As such, Jewish tradition would encourage foundations to maintain a minimum payout rate in line with individual charitable giving: 10% for the average person, and up to 20% for wealthier people. This is a far cry from the average foundation payout rate today of 5% to 7%.

The conversation about communal endowments is also only a part of a broader conversation about Jewish values and how they ought to influence our investments. For example, Jewish law would prohibit investing in tobacco as a violation of the Torah’s precept to “not stand idly by the blood of your neighbor”—so, too, a Jewish endowment should avoid investing in tobacco. Similarly, Judaism exhorts us to do whatever we can to make a positive difference in the world, especially when doing so does not cost us anything, a principle known in the Talmud as zeh neheneh ve’zeh lo chaser (literally, “this one benefits while that one suffers no loss”). So, too, would Jewish ethics demand that 100% of our endowment capital be invested in ways that achieve positive impact, especially when impact investing does not require a sacrifice of financial return.

When I worked directly with Jewish institutions to transition their investment portfolios to Jewish values-based investing, I witnessed firsthand how pressure is mounting on Jewish institutions to move past “traditional” investing and transform our investment capital into a tool to positively impact the world. Some of that pressure is external, reflecting a growing awareness of the problems with business as usual—accelerating climate devastation, growing inequality, and the compounding effects of systemic racism. Some of the pressure is coming from within the Jewish community and organizational stakeholders, including young people of my generation (I am in my early 30s) who understand that change is easier than many might claim and are demanding that it happen faster.

Jewish institutions have been maintaining pooled endowment funds for thousands of years, and our community will maintain endowments for the foreseeable future. They ought to and increasingly are seeking to bring Jewish values into their decisions and to invest in a way that transforms the world toward a more sustainable future. And we all have a role to play to help them get there.


Rabbi Jacob Siegel is currently writing a book on Jewish wisdom and socially responsible investing. Most recently he served as Director of Engagement for JLens Investor Network.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Israeli Ambassador: I Will Personally Deliver Falafel to Cincinnati Bengals If They Win Super Bowl

Israeli Ambassador: I Will Personally Deliver Falafel to Cincinnati Bengals If They Win Super Bowl

Shiryn Ghermezian


Yakov Hammer (top left, center) Israeli Ambassador Asaf Zamir and Bengals long snapper Clark Harris during a recent Zoom call. Photo: Consulate General of Israel in New York.

Israel’s consul general in New York pledged to personally deliver falafel to the Cincinnati Bengals if the NFL team wins Super Bowl LVI on Sunday against the Los Angeles Rams.

Asaf Zamir also invited the team’s long snapper, Clark Harris, to visit Israel after hearing of his act of kindness to 27-year-old Yakov Hammer, an Israeli fan who lives in Netanya.

“We saw this story and were so happy about the amazing gesture Clark and [his wife] Jessica extended to Yakov,” the ambassador said during a Zoom call with Harris and Hammer on Monday. “So I want to formally and cordially invite Clark and Jessica to Israel as guests of the State of Israel, to see our wonderful country and I hope you love it as much as Yakov loves the Bengals.”

Zamir — who is also the consul general of Israel in Ohio, Pennsylvania, New Jersey, and Delaware — added, “Since we represent Ohio as part of the consulate territory, we have a very strong vested interest for the Bengals to win. So if the Bengals end up winning the Super Bowl, I’m going to get in my car and drive over to Cincinnati with falafel for all the team. It’s gonna be the best falafel you’ve ever had.”

On Jan. 20, ABC 6 News in Columbus, Ohio, drew attention during their broadcast to three “die-heart” Bengals fans from around the world, including Hammer. He fell in love with the team after living in Ohio for a year and has not missed watching a single Bengals game live since 2015, even while serving in the Israel Defense Forces.

Hammer’s devotion to the team caught Harris’ attention and resulted in the 15-year NFL veteran giving the Israeli physics and engineering student two free tickets to the AFC Championship game on Jan. 30 in Kansas City, Ohio, as reported by the local station WLWT News 5. Hammer and his friend then flew from Tel Aviv to Kansas City and watched the Bengals make a 27-24 overtime victory, which qualified them for Super Bowl LVI.

During the Zoom call, Hammer thanked Harris for giving him tickets to the game.

“I can’t even express in words how grateful I am for what you guys did,” he said. “It’s always been my dream to go to a Bengals game … and to see [the Bengals] win at such an amazing moment. I had no doubt that you guys were going to win that game, and I knew it would be worth making that long trip. And it was a hell of a game.”

Harris, in turn, expressed gratitude at being invited to visit Israel, saying on the Zoom call, “This is awesome. I give out tickets every week and I never expect anything in return. But something like this — it’s incredible. I never knew my wife wanted to go to Israel, and once this happened I found out this is a lifelong dream of hers. So I started doing a little bit of research and getting excited myself.”

His wife added, “I’m just really grateful and excited, and it’s been really cool to see how this story has been unfolding.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com