Archive | 2022/02/20

Wzięli go za Żyda, kazali sprzątać ulicę. Bartoszewski mógł pokazać medalik z Matką Boską, nie pokazał

Władysław Bartoszewski (rys. Krzysiek Ostrowski)


Wzięli go za Żyda, kazali sprzątać ulicę. Bartoszewski mógł pokazać medalik z Matką Boską, nie pokazał

Andrzej Brzeziecki


Wystarczało, by Bartoszewski w negocjacjach z Niemcami napomknął o Auschwitz, a zaraz stawali się koncyliacyjni.

.

W stalinowskim więzieniu Niemcy nazywali go Maschinengewehr – karabin maszynowy, bo szybko mówił. Polscy kryminaliści mówili nań: Zatopek, od biegacza Emila Zatopka, bo Bartoszewski ciągle biegał.

Bartoszewski lubi siebie

Dawno temu, bo przed czterdziestu laty, Władysław Bartoszewski kończył sześćdziesiątkę. Urządzono uroczystość. Bardzo wyjątkową, bo w obozie dla internowanych w Jaworzu. Trwał stan wojenny, a Bartoszewski, co już nie było takie wyjątkowe, był więźniem. Atmosfera była pogodna. Przemawiający Andrzej Szczypiorski dociekał, czy jubilat ma jakieś wady. „Otóż ma – brzmiała konkluzja – bo jest pełny i prawdziwy. Bywa nieznośnie gadatliwy, ma obsesję szczegółu, niekiedy czuje się dotknięty bez uzasadnienia”.

Bartoszewski lubił siebie i to z wzajemnością. Pieczołowicie dokumentował własne życie – zdążył zresztą swoją biografię sprzedać kilka razy paru wydawnictwom. Czy to źle? Gorzej, że wielu z nas nie chce z tej biografii wyciągnąć wniosków. 

Bartoszewski nie uczy się matematyki

„Byłem tak wychowywany, żeby się nie dać. Dziecko ruchliwe, wynalazcze i dosyć samodzielne” – wspominał. Tak się złożyło, że do szkoły poszedł o rok wcześniej – musiał więc udowodnić starszym kolegom, że jest im równy.

Dzieciństwo miał całkiem pogodne. Należał do pierwszego od ponad stu lat pokolenia Polaków urodzonych we własnym państwie. Jego ojciec, także Władysław, wywodził się z chłopstwa – do wszystkiego doszedł sam. Był urzędnikiem Banku Polskiego. Wiara czy narodowość nie miały dlań znaczenia. Jeśli dzielił ludzi, to na uczciwych i pracowitych oraz tych pozostałych. Małomówny, trochę oddalony – uważał, że jeśli syn nie jest głodny, ma w co się ubrać i ma zapewnioną edukację, to zupełnie wystarczy.

Znacznie lepszy kontakt młody Władek miał z matką Beatą z domu Zbiegniewską wywodzącą się ze zubożałej szlachty. Opiekowały się nim też nianie – jedna z nich straszyła go bolszewikami.

Rodzina przeprowadzała się co jakiś czas. W latach 20. Bartoszewscy mieszkali blisko Nalewek – słynnej żydowskiej ulicy. Mały Władek bawił się z tamtejszymi dziećmi. Rozumiał trochę jidysz. Słyszał nieraz, jak mamy wołają do swych pociech, by nie bawiły się z „tym głupim gojem”.

Nieopodal jego domu przy ul. Bielańskiej stała duża synagoga, zaś przy ul. Daniłowiczowskiej znajdował się gmach więzienia śledczego. „Synagoga i więzienie już w dzieciństwie odcisnęły się na moim życiu…” – pisał.

Rodzice nie mieli przesadnych pretensji intelektualnych. W domu książek nie było wiele – klasyka oraz poradniki. Chodził za to do dobrych szkół, katolickich, i miał dobrych wychowawców. Jeden kupił mu raz komplet dzieł Prusa – chłopak spłacał go potem, zgodnie z umową, z kieszonkowego. Bo młody Bartoszewski dużo czytał – kosztem sportu i życia towarzyskiego. Zapowiadał się na humanistę. Jako 12-latek chciał być geografem. „O ile nie będę mógł zostać geografem, bo w życiu różnie się warunki układają, pragnąłbym zostać reporterem” – pisał w gazetce „Moje Pisemko” w czerwcu 1934 r. Jak deklarował: lubił pisać sprawozdania, fotografować i miał niezłą wymowę, czytał już po niemiecku „różne książeczki”.

Z przedmiotów ścisłych szło mu gorzej. Matematyk Witold Sosnowski załamywał ręce. Bartoszewski spotkał go później w Oświęcimiu – wychudzonego i wyniszczonego. Więźniowie tulili się do siebie, próbowali ogrzać, nacierali plecy – a Sosnowski nagle zapytał: „Powiedz, czy ty nie mogłeś się tej matematyki nauczyć, czy nie chciałeś?”.

Z obozu Witold Sosnowski nie wyszedł żywy.

Bartoszewski zdawał maturę w maju 1939 r., gdy stosunki II RP z Niemcami uległy drastycznemu pogorszeniu. Hitler wypowiedział umowę o nieagresji, Józef Beck 5 maja w Sejmie stwierdził, że Polacy mają swój honor i nie znają pojęcia pokoju za wszelką cenę. Maturzysta Bartoszewski, która akurat rozważał wstąpienie do jezuitów, był pewien, że wojna będzie krótka i zakończy się wraz z wkroczeniem Polaków do Berlina.

Bartoszewski zostaje Żydem

Tymczasem niemieckie czołgi podeszły pod Warszawę już 6 września. Miasto było bombardowane. Bartoszewski pomagał w służbach sanitarnych jako noszowy. To było jego pierwsze spotkanie z śmiercią – wraz z innym człowiekiem niósł ranną w brzuch kobietę. Trzeba się było spieszyć, ale nadleciały samoloty. „Położyliśmy się na ziemi (…) nie zapomnę do końca życia tych paru sekund, gdy pociski z broni maszynowej uderzały o metr nad nami. (…) Kiedy wstaliśmy, kobieta na noszach już nie żyła”.

Do szpitala brakło 500 metrów.

Stolica skapitulowała 28 września.

Zaczęło się odgruzowanie ulic – by Hitler mógł przyjąć defiladę. Goniono do tej roboty głównie Żydów. „Miałem duży nos, byłem wychudzony, nosiłem okulary…” – wspominał Bartoszewski, którego wzięto za Żyda i któremu kazano pracować. Spostrzegł wówczas innego Polaka, który pokazywał medalik z Matką Boską i mówił: „Kein Jude, kein Jude”.

„Na miłość boską, to przecież zwykłe świństwo. Ci ludzie już zaczynają się dystansować od Żydów” – pomyślał. Zbulwersowało go, jak łatwo przyszło Niemcom segregować ludzi na lepszy i gorszy sort. Co będzie więc dalej?

Miał podobny medalik, mógł się wykpić, ale został i czyścił ulicę. Twierdził później, że nie był to jakiś przemyślany gest – raczej odruch solidarności. Ale właśnie ten jeden, w sumie drobny i może nawet nie do końca świadomy, gest sprzeciwu młodego chłopaka wobec dzielenia ludzi i zasłaniania się przy tym Matką Boską, był fundamentem całej późniejszej biografii Bartoszewskiego. Wówczas narodził się Sprawiedliwy.

Wiara w pomoc zachodnich sojuszników opadła wraz z liśćmi z drzew. Trzeba było szykować się na długie trwanie. Zimą chwycił mróz, pieniądze traciły na wartości, jedzenia było mało. Bartoszewscy musieli wynająć jeden pokój na Chłodnej – w żydowskim domu.

Władysław, lat 18, czuł się obciążeniem dla rodziny. Chciał pracować, ale miał dwie lewe ręce, a humanistów nikt nie potrzebował. W końcu właściciel mieszkania zaproponował mu współpracę – jego sklep był zamknięty, ale można było towar sprzedać na ulicy. On, Żyd, musiał już nosić opaskę, był przeganiany – Polakowi będzie łatwiej. Bartoszewski dostał walizkę pełną damskiej bielizny, o której, mimo swego oczytania, nie miał wielkiego pojęcia. Wstydził się reklamować towar wśród przechodniów. Szczęśliwie kobiety same podchodziły.

Sprzedając majtki i staniki, zarobił pierwsze pieniądze.

Bartoszewski dostaje numer 4427

Musiał jednak znaleźć legalne zatrudnienie. Był już pełnoletni i istniała obawa, że Niemcy wezmą go do pracy przymusowej. Ojciec pomógł mu zatrudnić się w Czerwonym Krzyżu. Rodzina tymczasem przeniosła się na Żoliborz. Sytuacja wydawała się względnie stabilna. Bartoszewski pracował w przychodni, czuł, że robi coś sensownego. Zarabiał niewiele, ale zawsze. Miał legitymację PCK – ważny i cenny dokument.

Gdyby tylko…

Gdyby tylko miał jeszcze pieczątkę niemiecką. O świcie 19 września 1940 r. Niemcy weszli do mieszkania Bartoszewskich. Aresztowano Władysława w ramach akcji AB, wymierzonej w polską inteligencję – tamtego dnia los taki spotkał około 2 tys. Polaków. Zwieziono ich do koszar SS. Tam sprawdzano dokumenty.

„W oczach niemieckiego oficera dokument bez niemieckiego orła nie miał żadnej wartości. Zostałem uznany za bezrobotnego”.

Trafił do Oświęcimia – oczywiście w bydlęcym wagonie, bez wody i toalety. Trzeba było robić pod siebie.

Nikt wówczas nie wiedział, co to znaczy Oświęcim. Bartoszewski, widząc bramę z napisem „Arbeit macht frei” oraz komin, uspokoił się – to tylko fabryka…

Dostał numer 4427, spodnie w paski i zakrwawioną kurtkę wojskową. Pomyślał: „żołnierz zginął, a jego kurtka posłuży za opakowanie żyjącego trupa. Nieźle”.

Jeszcze żywił nadzieję. „Tak: obóz, grubiaństwo, brutalność, wyzysk nawet, ale zagłada? Byliśmy poniżani, ale zdawało się, że naszemu życiu nic nie grozi”.

Komendant Karl Fritzsch szybko wyjaśnił nieporozumienie. Wskazał na komin i rzekł: „Wszyscy pójdziecie do krematorium, 3 tysiące stopni ciepła”.

Wówczas rozegrała się scena, którą Bartoszewski zapamiętał na całe życie. Kapo – głównie niemieccy więźniowie kryminalni, bardzo brutalni – wyciągnęli z szeregów jednego z więźniów i zaczęli go katować. „Stało nas tam z 5 tysięcy mężczyzn, wyprężonych na baczność. Byliśmy widzami, żaden z nas nic nie zrobił. Uważam to dziś za życiowy wstyd, choć rozumiem to wszystko”.

Innym razem, po ucieczce jednego z więźniów, zwołano apel. Więźniowie stali na baczność kilkadziesiąt godzin. Kto nie wytrzymał, padał. Innych wyciągano i bito. Apel kosztował życie ponad 150 ludzi.

Bartoszewski spotyka księdza

Bartoszewski w Oświęcimiu zaznał wiele złego i dużo dobrego. Widział trupy, widział przemoc. Głodował. Zdarzał się blokowy Polak sadysta, zdarzały się gesty solidarności. Pracował. Najpierw okładał darnią krematorium nr 1. Potem nosił deski, ciągnął betonowe słupy, wyładowywał wagony. Wszystko w biegu. Esesmani dodatkowo kazali więźniom nosić cegły w lewej ręce – taki żart. Bartoszewski tracił siły. Miał odmrożone dłonie. Gorączkował, na ciele wystąpiły wrzody.

Niemal nieprzytomnego zaniesiono go do ambulatorium. Trafienie tam było ryzykowne. Chory, czyli niezdolny do pracy, czyli zbędny. Miał szczęście. Dużo szczęścia. Polski lekarz zapisał w karcie, że ma zakaźną chorobę skórną – Niemcy takich więźniów się bali i ich omijali. W szpitalu spędził Boże Narodzenie 1940 r. Pierwsza Wigilia w niewoli – w całym jego życiu uzbiera ich się dziewięć.

Jedno łóżko przypadało na dwóch chorych. „Byłem tam najmłodszy. Koledzy odnosili się do mnie po ojcowsku”. W kwietniu ’41 został zwolniony – starania rodziny i Czerwonego Krzyża przyniosły skutek. W drodze powrotnej w pociągu dwie uczennice poczęstowały go kanapkami, w samej Warszawie dorożkarz odwiózł go do domu za darmo. Te gesty zostały w pamięci.

Czekała go długa walka o zdrowie – miał m.in. zakażenie krwi. Wśród opiekujących się nim była znajoma harcerka Hanka Czaki. To ona spisała jego relację, która potem stała się jednym ze źródeł pierwszej, wydanej w konspiracji, publikacji na temat Auschwitz. Wkrótce poznał Zofię Kossak, katolicką publicystkę, która namówiła go do współpracy. Równie ważna okazała się rozmowa z ks. Janem Zieją, który przekonał Władysława, że ocalał, by mógł pomagać innym: „Ludzie, którzy potrzebują twojej pomocy, przyjdą do ciebie sami, sami się znajdą, jeśli będziesz uważnie patrzył”. 

I znaleźli się.

W 1942 r. Bartoszewski – jak potem twierdził – zaczął nowe życie. Pomagał Żydom potrzebującym schronienia i dokumentów, zbierał materiały dla podziemia. Latem został zaprzysiężony w AK – jako „Teofil” służył w Biurze Informacji i Propagandy Komendy Głównej. W BiP poznał Kazimierza Moczarskiego.

W listopadzie rozpoczął pracę dla komórki więziennej Delegatury Rządu – jej zadanie polegało na kontakcie z więzionymi i udzielaniu im wsparcia. Dzięki informacjom na temat przesłuchań można było zapobiec dalszym aresztowaniom i wpadkom. Tak było w przypadku Hanki Czaki – dziewczynę aresztowano, była katowana, ale zdołała przekazać informację, że trzeba oczyścić skrytkę w jej mieszkaniu. Bartoszewski brał udział w dość brawurowej akcji włamania i zabezpieczenia dokumentów.

Ratował życie, ale i jemu je ratowano. Pewnego razu urzędniczka poczty przejęła donos na niego do gestapo. Kapuś informował o pomocy Żydom i podawał adres.  

Gdy wybuchło powstanie, Bartoszewski był w samym centrum Warszawy. Obsługiwał radiostację „Anna”, która służyła wymianie informacji. Śródmieście walczyło najdłużej. Bartoszewski spędził w nim 63 dni.

Bartoszewski nie zostaje kieszonkowcem

Gdy powstanie zostało stłumione, Bartoszewski – jako członek konspiracyjnej organizacji Nie, przewidzianej już na okupację radziecką – wydostał się z miasta. Nie chciał iść do niewoli, choć Niemcy obiecywali dobre traktowanie – wspomnienie Auschwitz było zbyt mocne. Armię Czerwoną witał w Krakowie. Zmęczony konspirowaniem ujawnił się w październiku 1945.

Włączył się w działalność PSL Stanisława Mikołajczyka – pracował w redakcji „Gazety Ludowej”. Właśnie wtedy przystąpił do dzieła, które miało mu dać prestiż i międzynarodowy rozgłos – dokumentował życie okupowanej stolicy oraz los Żydów. Począwszy od 1946 r. opublikował kilkaset tekstów i kilka książek będących efektem prac dokumentacyjnych i historycznych. Wiele lat później Kisiel napisze w „Tygodniku Powszechnym”: „W Polsce wszyscy prócz Władka Bartoszewskiego wszystko zapominają”.

Urząd Bezpieczeństwa jednak o nim nie zapomniał – został aresztowany pod koniec 1946 r. Za kratkami poznał świat kryminalistów – jeden, niejaki Edziu, nie mógł przeboleć, że Bartoszewski, mając takie długie i chude palce, zmarnował szansę na karierę – byłby świetnym kieszonkowcem!

Przesiedział do wiosny ’48. Wolność zawdzięczał jednej ze współpracowniczek Rady Pomocy Żydom, a teraz ważnej figurze w Ministerstwie Sprawiedliwości. Zapisał się na Uniwersytet Warszawski, ale nacieszył się tym tylko do grudnia 1949 r. Prokurator zapowiedział mu, że tym razem posiedzi dziesięć lat. W śledztwie nie bito go, ale spędził 11 miesięcy w celi w piwnicy UB bez spacerów. Wśród współlokatorów miał esesmana czekającego na wykonanie wyroku śmierci.

Minęły niecałe dwa lata – i kolejny wyrok. Osiem lat za szpiegostwo. Wiedział już, że gdy w więzieniu pytają osadzonego, czy na czymś się zna, należy ochoczo potwierdzać. Zgłosił się do więziennej drukarni, w której Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego, zakładając, że pracownicy prędko nie będą mieli kontaktu ze światem, drukowała tajne materiały – w tym wewnętrzne instrukcje. Dzięki ich lekturze Bartoszewski zorientował się, że po śmierci Stalina zapowiada się odwilż – gdyż instrukcje zalecały łagodniejsze traktowanie więźniów.

Raz wstawił się za Żydem, któremu inni dawali w kość – ten z wdzięczności polecił go adwokatowi Jerzemu Meringowi. Mering pomógł – w 1955 r. uznano go za niesłusznie skazanego. W wieku 32 lat Władysław Bartoszewski po raz kolejny rozpoczynał życie.

Bartoszewski traci 700 kilogramów książek

Znalazł zatrudnienie w Stowarzyszeniu Bibliotekarzy Polskich, później związał się z tygodnikiem „Stolica”. Znów publikował na temat okupacji, niemieckiego terroru i oporu Polaków i Żydów. Coraz więcej łączyło go z ludźmi „Tygodnika Powszechnego” i gdy w 1960 r. wyrzucono go ze „Stolicy”, zastępca Jerzego Turowicza, Krzysztof Kozłowski, zaproponował mu pracę. Klub Krzywego Koła zapraszał go na odczyty.

Bartoszewski był w awangardzie publicystów opisujących lata wojny i Zagładę. Nie była to sprawa łatwa – władza narzucała narrację, jakoby w walce z okupantem największe zasługi mieli komuniści. Mieli także ponieść największe ofiary. Mrówczą pracą Bartoszewski przeciwstawiał się – jak byśmy dziś powiedzieli – polityce historycznej państwa. Jednocześnie nie godząc się na szkalowanie akowskiego podziemia, współtworzył trochę zbyt idealistyczny obraz solidarności polsko-żydowskiej. Dziś wiemy, że rzeczywistość była bardziej skomplikowana.

W 1963 r. po raz pierwszy pojechał do Izraela – spotkał tam wielu dawnych towarzyszy niedoli. Trzy lata później otrzymał w Yad Vashem tytuł Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.

W 1967 r. – akurat gdy państwa arabskie najechały Izrael i w przededniu antysemickiej nagonki w Polsce – ukazała się książka „Ten jest z ojczyzny mojej” zawierająca relacje na temat pomocy Żydom w czasie wojny. Bartoszewski był jej współredaktorem wraz z Zofią Lewinówną i autorem wstępu. Józef Czapski pisał w „Kulturze”: „dzisiejsze zarządzenia w Polsce nie wytrzymają konfrontacji z ładunkiem braterstwa tej Złotej Księgi Bartoszewskiego i Lewinówny”.

Międzynarodowe uznanie, na które nałożyło się poluzowanie reżimu za Gomułki, sprawiło, że Bartoszewski zaczął wyjeżdżać na Zachód – tak nawiązał przyjaźnie w Austrii, Niemczech i Wielkiej Brytanii. Jeszcze w 1963 r. skontaktował się z Tadeuszem Żenczykowskim – dawniej przełożonym z BiP, teraz zastępcą Jana Nowaka-Jeziorańskiego w Radiu Wolna Europa. Przez następne niemal dwie dekady był jednym z najbardziej tajnych współpracowników rozgłośni z Monachium. Różnymi kanałami, także poprzez zachodnich dyplomatów, przekazywał informacje o sytuacji w Polsce.

Służba Bezpieczeństwa deptała mu po piętach. W IPN zachowały się materiały z jego inwigilacji. W 1970 r. dyrektor III Departamentu MSW informował: „jak obecnie ustalono inspiratorem przekazywania paszkwilanckich informacji do »Wolnej Europy« jest Władysław Bartoszewski”.

Na początku października smutni panowie wkroczyli do jego mieszkania. Zabrali ze sobą około 700 kilogramów książek i innych druków. Oraz Władysława – w grudniu usłyszał zarzut współpracy z antypaństwowymi siłami z RWE. Od procesu wybawił go upadek Gomułki i „wspaniałomyślność” nowej ekipy Gierka. Wspaniałomyślność miała jednak granice – Bartoszewski objęty był zakazem druku (publikował jedynie w specjalistycznych pismach) i nie miał co marzyć o paszporcie. Założono mu za to w mieszkaniu podsłuch. Teczek na temat Bartoszewskiego zachowało się w IPN kilkanaście metrów.

Dopiero po trzech latach w Znaku ukazało się jego monumentalne kalendarium „1859 dni Warszawy”. RWE uzna je za najlepszą książkę wydaną wówczas w Polsce.

Związał się z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim – jako gość prowadził tam wykłady i zajęcia. Później bywał – choć, nie ze swojej winy, nie miał za sobą tradycyjnej ścieżki akademickiej – wizytującym profesorem na zachodnich uczelniach.

Bartoszewski zaprzyjaźnia się z Niemcami

Jeszcze w latach 60. zaczął przerzucać mosty między Polakami a Niemcami i Austriakami. Wraz z przyjaciółmi ze środowiska Znaku szukał kontaktów nad Dunajem i w obu państwach niemieckich. Nieufność po obu stronach była spora, a administracyjne przeszkody i żelazna kurtyna nie ułatwiały zadania. Szczęśliwie środowiska chrześcijańskie podchwyciły temat. W grudniu 1972 r. odbyło się seminarium w Oświęcimiu, które zapoczątkowało całą serię spotkań. Bartoszewski mówił: „Nie ma uczciwego i rzeczywistego pojednania bez świadomej znajomości przeszłości”.

Jednym z najbliższych przyjaciół Polaka był w tamtym czasie Kurt Skalnik, najpierw redaktor tygodnika „Die Furche”, potem współpracownik prezydenta Austrii. Gdy Bartoszewski przylatywał do Wiednia, Skalnik wysyłał po niego prezydencki samochód.

W latach 70. Bartoszewski idzie ramię w ramię z opozycją demokratyczną w Polsce. Protestował przeciw zmianom konstytucji, współtworzył Towarzystwo Kursów Naukowych – za wykłady na Uniwersytecie Latającym władze ukarały go grzywną. W 1979 r. witał Jana Pawła II w Polsce, a w sierpniu 1980 r. podpisał list intelektualistów w sprawie strajków. Wstąpił do „Solidarności”. III Program Polskiego Radia zaprosił go do studia na cykl audycji o powstaniu warszawskim.

Równocześnie dużo jeździł po świecie – głównie odbierał nagrody, brał udział w prestiżowych konferencjach, wygłaszał odczyty. Kolonia, Londyn – w 1977 r. był gościem Rządu Jej Królewskiej Mości – Nowy Jork, Tel Awiw, Wiedeń… Samo wyliczenie przyznanych mu przez całe życie odznaczeń na świecie byłoby dłuższe niż ten artykuł.

W Londynie namawiano go, by został prezydentem Polski na uchodźstwie. Uchylił się od tego zaszczytu – później przyznał, że z jego ówczesnymi dochodami po prostu nie było go stać na to, ale nie wypadało mu tego powiedzieć otwarcie.

Idylla skończyła się 13 grudnia 1981 r. Gdy przyszła milicja, Zofia Bartoszewska, widząc nakaz internowania, zapytała: „Co to ma znaczyć?”. Bartoszewski wyjaśnił żonie: „Obóz koncentracyjny, nie pamiętasz o Oświęcimiu?”.

Osadzono go w Jaworzu wraz z innymi intelektualistami. Jako doświadczony pensjonariusz tego typu przybytków Bartoszewski szybko zagonił młodszych kolegów do pracy: „to będzie nasze mieszkanie na najbliższe miesiące. Wiem, że to nieprzyjemne sprzątać toalety i łazienki, ale ustalimy kolejne dyżury”. Sam zaczął od klozetów.

Międzynarodowe interwencje sprawiły, że wyszedł na wolność wiosną 1982 r. Znów objeżdżał świat – wykładał w Monachium, odbierał doktorat honoris causa Baltimore Hebrew College. W Niemczech Zachodnich był już rozpoznawalną postacią – wydawano tam jego książki, zapraszano do telewizji.

Bartoszewski czuje się mężem stanu

Przełom 1989 r. zastał go w Augsburgu, gdzie gościnnie wykładał. „Pierwszy niekomunistyczny”, czyli Tadeusz Mazowiecki, choć doskonale znał Bartoszewskiego, nie złożył mu żadnej propozycji, mimo że rząd w Warszawie szykował się do przełomu w stosunkach z Niemcami. Później Bartoszewski przyznał się, że czekał na telefon z Warszawy – na próżno. Jesienią do Polski wybierał się kanclerz Kohl i to on zadzwonił doń z ofertą współpracy, ale Bartoszewski uznał, że byłoby to cokolwiek niezręczne. W efekcie historyczną mszę pojednania w Krzyżowej oglądał w telewizji – „nie bez kropli goryczy”.

Relacje refleksyjnego Mazowieckiego z wszędobylskim i gadatliwym Bartoszewskim były mniej więcej takie, jak stosunki depresyjnego Kłapouchego z brykającym Tygryskiem w przygodach Misia Puchatka. Premier, sam aktywny na polu pojednania z Niemcami, zapewne trochę bał się, że przyjaciel Kohla ukradnie mu show.

Wreszcie, już wiosną 1990, za namową żony Bartoszewski poprosił premiera o spotkanie. Pogadali chwilę, zagryzając herbatnikami. Na odchodnym Mazowiecki ni stąd, ni zowąd zakomunikował: „Właściwie to masz pójść do Wiednia”. „Ale czy ja się na tym znam?” – oponował zaskoczony. „A czy ja się na tym znam?” – odbił piłeczkę Mazowiecki.

Pod koniec września nowy ambasador RP w Wiedniu, Władysław Bartoszewski, złożył listy uwierzytelniające. Nad Dunajem z radością witała go cała elita państwa – znał tu dosłownie wszystkich. W przemarszu przed kompanią honorową towarzyszył mu stary przyjaciel Kurt Skalnik. Stolica Austrii jeszcze w czasie zimnej wojny wyrobiła sobie opinię dobrego miejsca do poufnych rozmów różnych międzynarodowych graczy. W ambasadzie Polski kierowanej przez Bartoszewskiego prowadzone były różne takie rozmowy. Sam ambasador o nich dyplomatycznie milczał.

Bartoszewski na dobre wszedł do polityki. Po misji w Austrii został ministrem spraw zagranicznych, senatorem, znowu ministrem, doradcą premierów Donalda Tuska i Ewy Kopacz. Identyfikował się z chadecją, ale blisko mu było do środowiska Unii Demokratycznej i potem Unii Wolności – gdzie skupili się jego towarzysze walki z komunizmem. Czuł się jednak raczej mężem stanu, wyrastającym ponad partie. Był indywidualistą, grał na siebie. Gdy Unia w 1995 r. zaproponowała mu, by był jej kandydatem na prezydenta, odmówił, ale dwa lata później wystartował z listy UW do Senatu. Gdy zaś w 2000 r. unici wyszli z koalicji z AWS, Bartoszewski nie wahał się wziąć szefostwa dyplomacji po Bronisławie Geremku. W ten sposób legitymował rządy pogrążonej w chaosie prawicy. Motywował go instynkt państwowca czy także ambicja? Pewno jedno i drugie.

Niewątpliwie Polska pukająca do bram Unii potrzebowała takiego ministra spraw zagranicznych. Był wizytówką kraju. Swoją biografią zamykał usta tym, którzy prezentowali Polskę jako niepoważny i antysemicki kraj. A jednocześnie wystarczało, by w negocjacjach z Niemcami napomknął o swoim pobycie w Auschwitz, a ci stawali się bardziej koncyliacyjni. 

Bartoszewski usuwa nazwisko

Cieszyła go masowa popularność. U jej szczytu, na początku tego tysiąclecia, oznajmił przyjaciołom z „Tygodnika Powszechnego”, przeżywającego wówczas spadek czytelnictwa, że teraz udziela wywiadów tylko wysokonakładowym gazetom. Zresztą wkrótce zażądał usunięcia swego nazwiska ze stopki redakcyjnej – w proteście przeciw zatrudnieniu w redakcji skrajnie prawicowej dziennikarki znanej z napastliwych tekstów – także wobec niego.

Działo się to wszystko „za pierwszego PiS” – wtedy też zaangażował się w popieranie PO, a właściwie bardziej w krytykowanie PiS. Był surowym recenzentem pisowskiej dyplomacji. Prezydent Lech Kaczyński obraził się nań, gdy skrytykował bojkot Trójkąta Weimarskiego. To wtedy użył słynnego określenia „dyplomatołki”, którego prawica wciąż nie może mu wybaczyć. Dziś, gdy z mównicy sejmowej padają słowa o „mordach zdradzieckich”, widać, jak tamte słowa były niewinne i jak daleko zawędrował spór polsko-polski.

Bartoszewski się nie żołądkuje

„Żona zarzuca mi niekiedy nadmierny optymizm, bo lekceważę sytuacje trapiące, dokuczliwe. Macham ręką, przechodzę mimo – mając w pamięci to, co przeżyłem. Wtedy żona złości się troszkę i mówi, że nie można wszystkiego porównywać z obozem oświęcimskim, bo w ten sposób usprawiedliwiam różne współczesne idiotyzmy i podłości. Żona ma rację, ale tak to już jest…” – mówił w 2008 r. Zresztą oboje potrafili mieć dystans do trudnych przeżyć – gdy podczas wyborów w 1997 r. Bartoszewskiego, kandydata do Senatu, wyzywano od Żydów, pani Zofia skomentowała: „Znowu nam Władka pchają do gazu”.

Prezentował się jako pogodny i ruchliwy staruszek o życzliwym, a nie wątrobianym stosunku do świata.

W jego licznych wspomnieniach trudno znaleźć przyznanie się do popełnionego świństwa lub głupstwa, choć wydaje się, że – żyjąc blisko wiek – nie mógł się ich ustrzec. Gdy wygłaszał swoje credo – „warto być przyzwoitym” – poniekąd wskazywał na siebie. Był człowiekiem instytucją, dobrem narodowym i dawał do zrozumienia, że doskonale o tym wie. Miał świadomość własnych dokonań i posiadania, niemal zawsze, racji – co mogło irytować. Ta słabostka wśród ogromu zalet czyniła go prawdziwszym.


Korzystałem m.in. z licznych książek autorstwa, współautorstwa lub pod redakcją Władysława Bartoszewskiego, Andrzeja Friszkego, Michała Komara, Andrzeja K. Kunerta i Reinholda Lehmanna.

Andrzej Brzeziecki – historyk i dziennikarz, przez wiele lat kierował „Nową Europą Wschodnią”. Autor książek „Czerniawski. Polak, który oszukał Hitlera”, „Białoruś – kartofle i dżinsy”, „Ograbiony naród. Rozmowy z intelektualistami białoruskimi”, „Łukaszenka. Niedoszły car Rosji”. Ostatnio wydał: “Wielka gra majora Żychonia. As wywiadu kontra Rzesza”.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


A Tour and Census of Palestine Year 1695: No sign of Arabian names or “Palestinians”

A Tour and Census of Palestine Year 1695: No sign of Arabian names or “Palestinians”

Avi Goldreich


Translated from the Hebrew by Nurit Greenger.
Original Hebrew version can be read here.

The time machine is a sensation that nests in me when I am visiting Mr. Hobber old books store in Budapest, Hungary. Hobber learned to know my quirks and after the initial greeting and the glass of mineral water (Mr. Hobber is a vegan) he leads me down the stairs to the huge basement, to the Jewish “section.”

The Jewish section is a room full of antiquity books on subjects that Mr. Hobber sees to be Jewish. Among the books there are some that are not even worthy their leather binding. However, sometime, one can find there real culture treasure. Many of the books are Holy Books that may have been stolen from synagogues’ archives: Talmud, Bible, Mishnah, old Ashkenazi style Siddur, and others. Customarily, I open them to see who the proprietor is; who was the Bar Mitzvah boy who received the book two hundred years ago and to whom did he pass the book at the end of his days. It is simply curiosity.

Many of the books are written in the German language. They are books of Jewish rumination written by Christians or assimilating Jews. Sometime one can find a hand written Talmud volume that is very expensive; thousands of Euros, set in the specially aired cabinet. Hobber knows their value. Sometime one can find a bargain such as the book Palestina by Hadriani Relandi — its original professional name Palaestina, ex monumentis veteribus illustrata, published by Trajecti Batavorum: Ex Libraria G. Brodelet, 1714. One can find such original books in only few places in the world, also in Haifa University.

[Origina link for places where the book could be found and details about the author, etc.. Now down]:
http://libri-antichi.posizionamento-web.it/ palaestina-ex-monumentis-veteribus-illustrata.html

The author Relandi[1], a real scholar, geographer, cartographer and well known philologist, spoke perfect Hebrew, Arabic and ancient Greek, as well as the European languages. The book was written in Latin. In 1695 he was sent on a sightseeing tour to Israel, at that time known as Palestina. In his travels he surveyed approximately 2500 places where people lived that were mentioned in the bible or Mishnah. His research method was interesting.

He first mapped the Land of Israel.

Secondly, Relandi identifies each of the places mentioned in the Mishnah or Talmud along with their original source. If the source was Jewish, he listed it together with the appropriate sentence in the Holy Scriptures. If the source was Roman or Greek he presented the connection in Greek or Latin.

Thirdly, he also arranged a population survey and census of each community.

His most prominent conclusions

1. Not one settlement in the Land of Israel has a name that is of Arabic origin.
Most of the settlement names originate in the Hebrew, Greek, Latin or Roman languages. In fact, till today, except to Ramlah, not one Arabic settlement has an original Arabic name. Till today, most of the settlements names are of Hebrew or Greek origin, the names distorted to senseless Arabic names. There is no meaning in Arabic to names such as Acco (Acre), Haifa, Jaffa, Nablus, Gaza, or Jenin and towns named Ramallah, El Halil and El-Kuds (Jerusalem) lack historical roots or Arabic philology. In 1696, the year Relandi toured the land, Ramallah, for instance, was called Bet’allah (From the Hebrew name Beit El) and Hebron was called Hebron (Hevron) and the Arabs called Mearat HaMachpelah El Chalil, their name for the Forefather Abraham.

2. Most of the land was empty, desolate.
Most of the land was empty, desolate, and the inhabitants few in number and mostly concentrate in the towns Jerusalem, Acco, Tzfat, Jaffa, Tiberius and Gaza. Most of the inhabitants were Jews and the rest Christians. There were few Muslims, mostly nomad Bedouins. Nablus, known as Shchem, was exceptional, where approximately 120 people, members of the Muslim Natsha family and approximately 70 Shomronites, lived.

In the Galilee capital, Nazareth, lived approximately 700 Christians and in Jerusalem approximately 5000 people, mostly Jews and some Christians.

The interesting part was that Relandi mentioned the Muslims as nomad Bedouins who arrived in the area as construction and agriculture labor reinforcement, seasonal workers.

In Gaza for example, lived approximately 550 people, fifty percent Jews and the rest mostly Christians. The Jews grew and worked in their flourishing vineyards, olive tree orchards and wheat fields (remember Gush Katif?) and the Christians worked in commerce and transportation of produce and goods. Tiberius and Tzfat were mostly Jewish and except of mentioning fishermen fishing in Lake Kinneret — the Lake of Galilee — a traditional Tiberius occupation, there is no mention of their occupations. A town like Um el-Phahem was a village where ten families, approximately fifty people in total, all Christian, lived and there was also a small Maronite church in the village (The Shehadah family).

3. No Palestinian heritage or Palestinian nation.
The book totally contradicts any post-modern theory claiming a “Palestinian heritage,” or Palestinian nation. The book strengthens the connection, relevance, pertinence, kinship of the Land of Israel to the Jews and the absolute lack of belonging to the Arabs, who robbed the Latin name Palestina and took it as their own.

In Granada, Spain, for example, one can see Arabic heritage and architecture. In large cities such as Granada and the land of Andalucía, mountains and rivers like Guadalajara, one can see genuine Arabic cultural heritage: literature, monumental creations, engineering, medicine, etc. Seven hundred years of Arabic reign left in Spain an Arabic heritage that one cannot ignore, hide or camouflage. But here, in Israel there is nothing like that! Nada, as the Spanish say! No names of towns, no culture, no art, no history, and no evidence of Arabic rule; only huge robbery, pillaging and looting; stealing the Jews’ holiest place, robbing the Jews of their Promised Land. Lately, under the auspices of all kind of post modern Israelis — also hijacking and robbing us of our Jewish history.


Footnote

[1] From http://www.answers.com: “Adrian Reland (1676-1718), Dutch Orientalist, was born at Ryp, studied at Utrecht and Leiden, and was professor of Oriental languages successively at Harderwijk (1699) and Utrecht (1701). His most important works were Palaestina ex monumentis veteribus illustrata (Utrecht, 1714), and Antiquitates sacrae veterum Hebraeorum.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Actress Learns of Family Ties to Holocaust for the First Time in New Episode of Genealogy Series

Actress Learns of Family Ties to Holocaust for the First Time in New Episode of Genealogy Series

Shiryn Ghermezian


Pamela Adlon on an episode of “Finding Your Roots.” Photo: Screenshot.

Actress, producer and writer Pamela Adlon first discovered she had family members who were murdered in the Holocaust in Tuesday’s episode of the PBS genealogy show “Finding Your Roots.”

The writer, director and star of the FX television series “Better Things” was born in New York to a Jewish father from Boston, writer-producer Don Segall, and a British mother who converted to Judaism. She knew little of the paternal side of her family, but during this week’s episode of the show, Adlon found out that her great-grandparents were born in areas of the former Soviet Union that are now Ukraine, and that their native language was Yiddish.

In 1941, when Nazi Germany invaded Ukraine, then part of the USSR, and began efforts to exterminate its Jewish population, one of Adlon’s great-grand aunts, Clara Berman, was living there with her Ukrainian husband and two children.

After the Nazi invasion, Berman’s husband was called on for military duty, but before he left, he took his wife and two children to stay with his mother in a village outside of Kiev. No one but Berman’s mother-in-law knew she and her two young children were Jewish. Yet when German troops came to the town, Berman mother-in-law turned over her and her two kids to Nazi forces.

Adlon, who voiced characters on the animated series’ “King of the Hill” and “Big Mouth,” was shocked by the revelation and said, “Oh she told on them! She narced on their Jewishness. Wow! Why?”

According to a family friend, Berman, at the age of 27, and her two children — a 3-year-old daughter and a 1-year-old — were among the roughly 33,000 people who were massacred by Nazis in large ravine in the outskirts of Kiev, Ukraine.

Asked by “Finding Your Roots” host, Harvard professor and historian Henry Louis Gates Jr., if she had any knowledge about her family’s ties to the Holocaust, Adlon said, “No, not at all. And I was hoping that they could still be alive, [Clara’s] babies.”

Adlon’s great-grandfather, Frank Segall, died in Ukraine around the time of the German invasion.

However, Berman’s mother, Meniha Segall, survived the war, returned to Ukraine and lived there until she died in Kiev at the age of 85 in1969, when Adlon was 3 years old. She passed away the same year that Adlon’s grandfather died in Boston.

During Tuesday’s episode, Aldon also discovered that her great-grandfather was a rabbi, and was presented with a photo of his tombstone inscribed in Hebrew, “Here is buried a pure and honest man. He was famous Rabbi Itsak, son of Tzvi Ha’Levi.”

“The amount of time I spent in temple — if somebody had just said to me, ‘your great-great-grandfather was a rabbi,’ I would’ve been like ‘Oh wait, let me catch up to this sermon right now,’” Aldon said. “It’s mind-blowing.”

Reflecting on all the new revelations about her family, Adlon said, “What’s so incredible to me is how little families know about their stories, how we just accept the crumbs, how we don’t preserve our histories, and how I think people need to know this. Seeing all of these people, that’s what makes you realize that everybody is important and how precious life is. All of us are against all odds.”

Aldon also made discoveries about her maternal side of the family, learning that the man who she thought was her grandfather was not in fact related to her. She learned details about her real biological grandfather, was told that her mother was the product of an affair and that the latter has a half-sister who currently lives in upstate New York.

The segment ended with Gates Jr. revealing that Adlon is distantly related to actress Meryl Streep.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com