Izraelskie migawki


Izraelskie migawki

Maciej Kozłowski


Gdy samolot podchodzi do lądowania mimo wszystko czuję pewien niepokój. Od dwóch dni trwa rakietowy ostrzał Izraela. Izraelska obrona przeciwlotnicza jest zabójczo skuteczna, jednak wiadomo choćby z tego, co dzieje się za naszą wschodnia granicą, a także na terytorium Polski, że gwarancji obrony stuprocentowej nikt dać nie może. W kilka godzin po naszym lądowaniu jedna z wystrzelonych z Gazy rakiet trafiła w dom w mieście Rehovot, kilkanaście kilometrów od lotniska Ben Guriona. Jedna osoba zginęła kilka zostało rannych.

Kiedy jednak następnego dnia spotykam się z przyjaciółmi nie mówimy o rakietach, lecz o tym, czym od pół roku żyje Izrael, a przynajmniej ta część Izraela, którą znam. O demonstracjach. Przyjaciele pokazują mi bransoletki z napisem: Yariv Levin kan ze lo Polin czyli Jariwie Lewin tu nie jest Polska. Ta zgrabna rymowanka to podczas ostatnich demonstracji najczęściej skandowane hasło demonstrantów obok zawsze obecnych „demokracja” i „precz z dyktaturą”.

Izraelskie demonstracje w obronie niezależnego sądownictwa z uwagą obserwuje cały demokratyczny świat. Wszystkie wielkie stacje telewizyjne przekazują bezpośrednie transmisje. Specjaliści od dobrego wizerunku Polski z Reduty Dobrego Imienia i podobnych instytucji powinni być zadowoleni. Polska jest obecna na ekranach milionów telewizorów. I to bez milionowych nakładów na białoczerwone jachty czy hollywoodzkie produkcje.

Mimo rakiet i rosnącego napięcia – następnego dnia znów były dwie ofiary śmiertelne, tym razem byli to palestyńscy robotnicy – nastrój zupełnie inny niż ten, który zapamiętałem wyjeżdżając z Tel Avivu w pierwszych dniach stycznia. Wówczas w tym Izraelu, który znam – czyli Izraelu wykształconym, świeckim, w większości o korzeniach aszkenazyjskich panowała atmosfera przygnębienia granicząca wręcz z rozpaczą.

Przypomnijmy. Po upadku latem ubiegłego roku rządu utworzonego przez z trudem skleconą koalicję partii od skrajnej lewicy po skrajną prawicę kolejne – piąte już w ciągu dwóch lat – wybory znów nie przyniosły jednoznacznego rozstrzygniecie. Partie demokratyczne zachowały wprawdzie dotychczasowy stan posiadania, ale dwa czynniku sprawiły, że znalazły się w mniejszości. Skrajnie lewicowa partia pod wodzą Tamary Zandberg postanowiła „zachować tożsamość” i o trzy dziesiąte punktu procentowego znalazła się pod progiem wyborczym. Osobno wystartowały partie arabskie i zamiast kilkunastu, jak w poprzednich wyborach wprowadziły do Knessetu tylko kilku posłów.

Największą liczbę posłów tak jak poprzednio zdobył Likud Benjamina Netanyahu i to on zdołał stworzyć nowa koalicję, sięgając – po raz pierwszy w historii Izraela – po siły skrajnie prawicowe, które śmiało nazwać można faszystowskimi. Przywódca partii Ozma Yehudit czyli Żydowska Siła Itamar Ben Gwir działał w młodzieżówce partii Kach, która została uznana za organizację terrorystyczną i zdelegalizowana. Ben Gwir nie krył sympatii do Barucha Goldsteina, który dokonał największej w Izraelu masakry zabijając 29 Palestyńczyków w grocie patriarchów w Hebronie. W nowym rządzie Ben Gwir otrzymał tekę ministra ds. bezpieczeństwa, któremu między innymi przypadł nadzór nad policją. Tekę ministra finansów i wiceministra obrony otrzymał inny radykał Bazezel Smotricz. Ten, poza jawnie rasistowskimi poglądami głosi potrzebę podporzadkowania systemu prawnego państwa prawu religijnemu. „aby było tak jak za króla Davida”.

Nowy rząd zaprzysiężony został 29 grudnia. Już cztery dni później Ben Gwir ze swymi zwolennikami wybrał się na Wzgórze świątynne najwyraźniej chcąc sprowokować zamieszki, co jednak mu się nie udało, gdyż zarówno Palestyńczycy jak i kraje arabskie powstrzymały się od gwałtownych reakcji.

Jednak największe zagrożenie dla izraelskiej demokracji przyszło nie tylko ze strony radykałów lecz samego Netanyahu i partii Likud. Czwartego stycznia minister sprawiedliwości Yariv Levin przedstawił plan dogłębnej reformy sądownictwa. Zaprezentowany pakiet ustaw miał na celu zlikwidowanie w praktyce niezależnej kontroli sądowej nad ustawodawstwem, a także poprzez zmiany w systemie wyboru sędziów podporządkowanie sądownictwa powszechnego władzy wykonawczej.

Jak wiadomo Izrael nie ma konstytucji. Podstawowe prawa obywatelskie zapisane zostały w Deklaracji Niepodległości, a ustrój państwa regulują tak zwane prawa podstawowe. Nad zgodnością uchwalanych przez Kneset ustaw z tymi zasadami czuwa Sąd Najwyższy. W pełni niezależne pozostają prokuratura i sądy powszechne, a dodatkowym zabezpieczeniem przed różnymi nie zawsze zgodnymi z prawem pomysłami polityków czuwają niezależni od zmieniających się z każdym politycznym nadaniem ministrów urzędnicy cywilni, zwani radcami prawnymi ministerstw. System ten – lepiej czy gorzej – funkcjonował od założenia państwa, zapewniając pełnię swobód obywatelskich i ład demokratyczny niezależnie od tego czy rządziła lewica , prawica, centrum, czy też różne, nieraz bardzo egzotyczne koalicje. I właśnie teraz – może dlatego, że sam musi tłumaczyć się przed sądami z zarzutów o łapownictwo – postanowił system ten wywrócić, czyli zrobić to, co udało się najpierw w pełni Putinowi i Łukaszence, a potem w różnym stopniu Erdoganowi w Turcji, Orbanowi na Węgrzech czy Kaczyńskiemu w Polsce. Oczywiście pod hasłem przywrócenia „prawdziwej demokracji” czyli niepoddawaniu woli tak czy inaczej skleconej większości parlamentarnej i wyłonionemu przez tą większość rządowi jakimkolwiek ograniczeniom.

Wtedy, na początku stycznia wydawało się, że rzecz jest przesądzona. Netanyahu miał solidną większość w parlamencie, zwolennicy partii skrajnych, ale także Likudu niesieni byli rewolucyjnym zapałem „odbierania władzy elitom”, partie religijne szykowały się do poszerzenia swych wpływów, a przede wszystkim uzyskiwania coraz większych pieniędzy. Opozycja po wyborczej klęsce lizała rany i oskarżała się nawzajem o przegraną.

Pamiętam rozmowę z byłym szefem sztabu, byłym ministrem obrony Mosze Yaalonem, który mocno angażował się społecznie, między innymi krytykując zbyt jego zdaniem ostrożną i krótkowzroczną politykę Izraela wobec wojny na Ukrainie. Zapytałem go co demokratyczny Izrael może zrobić. Odpowiedział. Nie odpuścimy. Będziemy wychodzić na ulice.

I rzeczywiście, w dwa dni po naszej rozmowie 7 stycznia w Tel Avivie na ulice wyszło 20 tysięcy ludzi. Początkowo miał to być protest przeciw przeciwko obecności rasistowskich radykałów w rządzie jednak ogłoszone 4 stycznia plany zmian w sądownictwie sprawiły, że przerodził się on w demonstracje w obronie podstaw demokracji. Niewielkie grupy demonstrantów wyszły też na ulice w Hajfie i kilku innych miastach. Rząd protestami się nie przejął i ruszyła machina zmian. Zaproponowano na przykład by to rząd, a nie jak dotychczas kolegium rektorów, miał głos decydujący przy rozdziale środków na szkolnictwo wyższe. Cala społeczność akademicka jednoznacznie i ostro zaprotestowała i rząd musiał się z pomysłu wycofać. Wtedy właśnie po raz pierwszy pojawiły się porównania do Polski i Węgier. Izraelczycy zrozumieli, że wszystko co mogą zrobić, to protestować i nie odpuszczać. Cały kraj oblepiły plakaty żądające ustąpienia Netanyahu i obrony demokracji.

Cosobotnie demonstracje stały się swoistym rytuałem. Demonstrować szły całe rodziny. Obok ocalonych z Holocaustu, młodzież, obok milionerów z Hightechu bezrobotni i bezdomni. W Tel Avivie właściciele parkingów udostępniają je w sobotnie wieczory za darmo, aby demonstrować mogli także przyjezdni. Demonstracje odbywają się już w wszędzie. Nawet a małych miasteczkach co sobota widać na ulicach ludzi z flagami i sloganami. Na demonstracjach pojawiają się byli szefowie Szin Bet i Mosadu, byli dowódcy wojskowi z Mosze Yaalonem na czele, przyszedł też największy autorytet ekonomiczny, były szef banku centralnego Jakob Frenkel. Z każdym tygodniem demonstracje są coraz liczniejsze. W Tel Avivie trzeba było je przenieść z placu Habima na ulicę Kaplan, która przechodzi mostem nad przecinającą Tel Aviv autostradą Ayalon.

No i stało się to, co było nie do uniknięcia. W pewnym momencie demonstranci zablokowali autostradę. Policja wprawdzie próbowała interweniować, ale bez nadmiernego użycia przemocy. Następnego dnia Netanyahu nazwał demonstrantów anarchistami, a sprawujący nadzór nad policją Ben Gwir zdymisjonował komendanta policji w Tel Avivie. Wywołało to powszechne oburzenie Prokurator generalny zastopował tę decyzję, Komendant Główny Policji uznał dymisję za błąd i podczas kolejnej demonstracji Amiczaj Esher w mundurze pojawił się wśród demonstrantów wywołując powszechny entuzjazm.

Jednak walec legislacyjny posuwa się do przodu. Szef Komisji Sprawiedliwości w Knesecie Simcha Rothem zapowiada, że 13 lutego nad pakietem reform głosować będzie specjalna komisja. Wydaje się, że sprawa jest przesądzona. Mosze Yaalon, który stał się jedną z głównych twarzy protestów, wzywa do kolejnej wielkiej demonstracji i zapowiada możliwość strajku generalnego.

Trzynastego lutego przed Knesetem w Jerozolimie, mimo że to poniedziałek, zwykły dzień roboczy, zebrało się ponad sto tysięcy demonstrantów. Demonstracje odbyły się też w Tel Avivie i w innych miastach. W niektórych przedsiębiorstwach ogłoszono strajki. Mimo to komisja konstytucyjna w Knesecie stosunkiem głosów 9 do 7 przegłosowała proponowane zmiany, a rząd zapowiedział, że się nie cofnie i jeszcze przed świąteczna przerwą pakiet ustaw zostanie uchwalony.

Trwające już jednak ponad miesiąc z tygodnia na tydzień coraz potężniejsze, choć wciąż całkowicie pokojowe demonstracje zaczynają przynosić efekty, których rząd nie przewidział. Protesty, w różnej formie organizują rozliczne bardzo nieraz od siebie odległe ideowo i politycznie organizacje, stowarzyszenia, korporacje zawodowe. Najgroźniejszy dla władz okazał się protest rezerwistów sił zbrojnych.

W Izraelu obowiązuje powszechna służba wojskowa zarówno kobiet jak i i mężczyzn. Jednak potęga wojskowa tego państwa opiera się na przewadze technologicznej, a ta z kolei na służbie przede wszystkim w lotnictwie, w wywiadzie , w obronie przeciwlotniczej i innych kluczowych elementach bezpieczeństwa państwa oficerów rezerwy. Są to najwyższej klasy specjaliści, którzy nadal dobrowolnie służą w swych jednostkach i to oni głównie na zasadzie ochotniczej wykonują najtrudniejsze działania choćby takie jak niszczenie na terenie Syrii baz i składów broni Hezbollahu. Odmowa przez nich dalszej dobrowolnej służby to jednoznaczne zagrożenie bezpieczeństwa państwa.

Drugim filarem bezpieczeństwa Izraela jest sojusz wojskowy z USA. W przeddzień protestów 13 lutego prezydent Biden powiedział: „Geniusz amerykańskiej i izraelskiej demokracji polega na tym, że opierają się na mocnych instytucjach, na zasadzie równoważenia władz (cheks and balances) i na niezależnym sądownictwie”. Do akcji postanowił też wkroczyć pełniący zwyczajowo jedynie ceremonialne funkcje prezydent Izraela Izaak Herzog. W orędziu do narodu wezwał rząd do powstrzymania reform i konsultacje między przedstawicielami rządu i opozycji.

Netanyahu powiedział, że nie ma nic przeciw konsultacjom, ale reformy zostaną wprowadzone. Odpowiedzią były kolejne wielusettysięczne manifestacje. Tyle tylko, że na znak protestu przeciw działaniom Knesetu na demonstracjach nie pozwalano przemawiać żadnym politykom, także tym z opozycji.

9 marca ogłoszony został narodowym dniem oporu. Tego dnia w protestach wzięło udział ponad ćwierć miliona ludzi. Zablokowane zostało lotnisko Ben Guriona co poważnie skomplikowało życie premierowi, który akurat tego dnia wybierał się z wizytą do Włoch.

Jednocześnie ferment w armii i w innych wrażliwych sektorach narastał. Netanyahu zdecydował się na rozwiązanie siłowe. Po kolejnym proteście w którym znów wzięło udział ponad ćwierć miliona ludzi zapowiedział dymisję przez siebie mianowanego ministra obrony Yoava Gallanta. Ten bowiem, czując nastroje w armii lepiej niż inni zwłaszcza ci najbardziej fanatyczni członkowie rządu wezwał do natychmiastowego zawieszenia prac nad zmianami w sadownictwie gdyż „obecna sytuacja to bezpośrednie i jednoznaczne zagrożenie bezpieczeństwa państwa”.

Decyzja o dymisji Gallanta okazała się dla Netanyahu i pomysłu parlamentarnego zamachu stanu prawdziwą katastrofą. W niedzielę 26 marca w ponad 150 miastach manifestanci zablokowali drogi. Dymisję złożył konsul generalny Izraela w Nowym Jorku Asaf Zamir. Natychmiast stał się on kolejna rozpoznawalną twarzą masowych protestów. Wszystkie uczelnie z wyjątkiem Uniwersytetu Ariel na okupowanym Zachodnim Brzegu ogłosiły bezterminowy strajk. Generalny strajk zapowiedział szef związków zawodowych Histadrut, a także dziesiątki różnych stowarzyszeń zawodowych i biznesowych. Wstrzymany został ruch na lotnisku Ben Guriona „Po raz pierwszy w historii Izraela wielki biznes i związki zawodowe podały sobie ręce, by bronić kraj przed chaosem”, powiedział szef organizacji reprezentującej wielki izraelski biznes w Izraelu Dubai Amitai.

Wszystko to działo się w tygodniu poprzedzającym największe żydowskie święta – Pesach. Wiadomo było, że jeśli ustawy nie zostaną przeprowadzone do początków kwietnia, to następne podejście do ich uchwalenia dokonać będzie mogło dopiero w maju.

27 wieczorem w telewizyjnym orędziu Netanyahu zapowiedział, że proces legislacyjny zostaje zawieszony na miesiąc, w którego czasie toczyć się będą rozmowy pod egidą Isaaka Herzoga. Zapowiedział też, że minister obrony pozostanie na stanowisku. Oczywiście ze względu na bezpieczeństwo państwa. Strajk generalny został odwołany.

Nie odbyło się to jednak bez pewnej ceny. Netanyahu zgodził się na powołanie podległej bezpośrednio ministrowi bezpieczeństwa czyli Itamarowi Ben Gwirowi Gwardii Narodowej. Ponieważ w Izraelu jednym z najłagodniejszych określeń tego fanatyka jest „faszysta” analogie nasuwają się same.

Mimo tak spektakularnego zwycięstwa organizatorzy protestów, a co najważniejsze ich uczestnicy postanowili nie odpuszczać. Mimo świąt najpierw religijnych potem państwowych i patriotycznych cosobotnie demonstracje w Tel Avivie i w innych miastach gromadzą od stu do dwustu tysięcy uczestników, a hasło Yariv Levin kan ze lo Polin powtarzane jest co tydzień w dziesiątkach miejsc.

Pech chciał, że znalazłem się w Izraelu akurat w tę sobotę 13 maja, kiedy demonstracje z powodu ostrzału rakietowego zostały odwołane. Jednak w dziesiątkach rozmów jakie miałem okazje odbyć przeważał optymizm i poczucie „daliśmy radę”. Zastanawialiśmy się też wspólnie co sprawiło, że to właśnie w Izraelu udało się w pokojowym proteście społecznym powstrzymać zmiany, które w ostatecznym rezultacie mogły szybko doprowadzić do zastąpienia kwitnącej demokracji autorytaryzmem.

Odpowiedzi jest wiele, ale kilka wydaje się szczególnie istotnych. Pierwszą oczywistą była i jest masowość protestów. Jak zawsze i wszędzie szacunki co do liczby uczestników demonstracji różnią się, i to nieraz o liczby rzędu setek tysięcy. Przyjąć jednak można, że w szczytowym momencie protestowało między ćwierć, a pół miliona Izraelczyków. Jeśli nałożymy to na sytuacje demograficzna Izraela – kraju niespełna dziesięciomilionowego, gdzie na dodatek Żydzi to tylko trzy czwarte ludności kraju – te liczby muszą robić wrażenie. Drugim czynnikiem była zdecydowana determinacja. Nieodpuszczanie. To nie był jednorazowy zryw, który po kilku czy kilkunastu miesiącach się wypalił, lecz protest, który cały czas narastał i nadal narasta mimo pierwszych ustępstw władzy.

Teraz jednym z celów protestu jest zarówno wymuszenie na całkowite wycofanie się z prób zmian w sądownictwie, ale także patrzenie na ręce opozycji czy przypadkiem podczas rozmów pod egidą prezydenta Herzoga nie jest szykowany jakiś zgniły kompromis. I właśnie ta masowość i nieodpuszczanie sprawiły, że do protestu przyłączały się kolejne grupy zawodowe, organizacje, środowiska.

Nastąpiło szczególne sprzężenie zwrotne. Siła protestów skłoniła wielu aktywnych przedstawicieli społeczeństwa obywatelskiego do organizowania akcji protestacyjnych we własnych środowiskach zawodowych z kolei te protesty, zwłaszcza ten najpoważniejszy, rezerwistów, motywowały do dalszego wychodzenia na ulice. Po trzecie protesty, choć z natury stricte polityczne abstrahowały niejako od bieżącej polityki. Protestów nie organizowali aktywni w Knesecie politycy opozycji. Mało tego, w pewnym sensie nie byli na tych protestach mile widziani. To wysunęło na plan pierwszy ludzi spoza aktywnej polityki ale za to obdarzonych społecznym autorytetem i zaufanie. To z kolei pozwoliło angażować się w akcie protestacyjne ludziom ze wszystkich stron politycznego spectrum. Mało tego. Do protestu zaczęli dołączać ludzie bliscy sprawującym władzę. Jak choćby syn legendy izraelskiej prawicy Ariela Sharona I zapewne to właśnie, a nie tylko groźba strajku generalnego skłoniła Netanyahu do cofnięcia się.

Po czwarte, protesty nie rozmieniały się na drobne poprzez wysuwanie może i zasadnych, ale partykularnych postulatów. Zrozumiano, że gdy zagrożone są same podstawy demokracji, mówienie o prawach mniejszości, o mieszkalnictwie o prawach pracowniczych, , a nawet o fundamentalnych kwestiach takich jak przyszłość okupowanych terenów osłabia zasadniczy przekaz. Bez zagwarantowania podstawowych wolności wszystkie te postulaty i tak będą nie do spełnienia bo ich rozwiązywanie będzie wyłącznie dyktowane potrzeba umocnienia autorytarnej władzy, No i wreszcie masowe protesty wytworzyły szczególny rodzaj społecznej więzi, zbudowały tak potrzebny w każdej demokracji kapitał społeczny.

I dlatego, mimo że zapędy autorytarne nie zostały poskromione, a jedynie zawieszone, mimo spadających rakiet, mimo ogromu problemów, przed którymi stoi Izrael przytłaczająca większość moich rozmówców była pełna optymizmu.

Nie mogłem wziąć udziału w manifestacji i poczuć tej szczególnej atmosfery, o której z prawdziwym ogniem w oczach opowiadali mi wszyscy izraelscy znajomi. Mogłem jednak być uczestnikiem wydarzenia szczególnego jakim jest coroczna ceremonia nadawania tytułów doktoratów honoris causa na Uniwersytecie Telawiwskim. Mimo że liczy sobie niewiele ponad 60 lat jest w pierwszej setce wyższych uczelni świata w tak zwanym rankingu szanghajskim, a niektórych dziedzinach, takich jak matematyka czy computer science jest w pierwszej dziesiątce uniwersytetów świata. Doktorat honorowy tego właśnie uniwersytetu to zaszczyt szczególny, tym bardziej że kryteria nadawania tego tytułu są niezwykle ostre i zwykle tylko kilka osób rocznie dostępuje tego zaszczytu. W tym roku było nieco inaczej bo wręczano dyplomy także laureatom z lat poprzednich, którzy nie mogli osobiście odebrać dyplomów wcześniej z powodów covidowych. Było wiec laureatów aż jedenastu. Byli wśród nich tradycyjnie wielcy darczyńcy i filantropi zasilający izraelska naukę setkami milionów dolarów, był wybitny palestyński dziennikarz, byli wielcy uczeni z Francji i ze Stanów Zjednoczonych, były wreszcie dwie Polki profesor Barbara Engelking i Olga Tokarczuk.

Barbara Engelking została doktorem honoris causa za „wybitne pionierskie osiągnięcia naukowe w dziedzinie badań nad Holocaustem, a także »za odwagę i determinację w ukazywaniu złożoności stosunków polsko-żydowskich w okresie II wojny światowej«. Olga Tokarczuk otrzymała honorowy tytuł nie tylko za swe prace literackie lecz również za działalność społeczną w tym za zaangażowanie na rzecz uchodźców. To właśnie jej przypadł zaszczyt przemawiania w imieniu wszystkich laureatów.

W ceremonii na Uniwersytecie uczestniczyło kilkaset osób w tym najwybitniejsi przedstawiciele izraelskiego świata nauki i kultury. Ceremonia była transmitowana na cały świat. Ci, którzy ja oglądali zobaczyli, że Polska to nie tylko symbol autorytarnych rządów, że mamy ambasadorki nauki i kultury, którymi możemy się szczycić. I które budują w świecie dobre imię naszego kraju.

I tak jak Izrael może być pierwszym krajem w którym masowe protesty społeczeństwa obywatelskiego zatrzymały autorytarne zapędy władzy, tak może Polska stanie się pierwszym krajem, gdy takie rządy zostaną obalone za pomocą kartki wyborczej. Po polskim 4 czerwca wydaje się, że jesteśmy, być może, nieco bliżej tego celu.

A tymczasem Izrael nie odpuszcza. 3 czerwca w Tel Avivie znów na ulice wyszło 200 tysięcy demonstrantów. A od kilkunastu godzin furorę w izraelskich mediach społecznościowych robi półtoraminutowy film pokazujący naprzemiennie migawki z ulic izraelskich i niedzielnego marszu w Warszawie z jednoznacznym przesłaniem Tel Aviv Warszawa – wspólna sprawa.


Maciej Kozłowski -(ur. 1943) – polski historyk, dziennikarz, publicysta, działacz opozycji w okresie PRL, dyplomata, w latach 1999–2003 Ambasador RP w Izraelu


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com