A co, gdyby Zuckerberg z dnia na dzień udał się na bezterminowy cyfrowy detoks?

FTC-Facebook Injunction (Fot. Andrew Harnik / AP Photo)


A co, gdyby Zuckerberg z dnia na dzień udał się na bezterminowy cyfrowy detoks?

Jan J. Zygmuntowski


Czy Facebook może stać się “Fairbookiem” i być zarządzany z myślą o dobru swoich użytkowników, a nie krótkoterminowym zysku korporacji?

.

Już podczas drugiego posiedzenia Rady Praw Człowieka Organizacji Narodów Zjednoczonych w procedurze skargowej przeciwko Facebookowi było jasne, że akt oskarżenia jest osadzony na bardzo silnych podstawach, a zeznania świadków były jednoznacznie obciążające.

Przeciwko Facebookowi wytoczono najcięższe działa: oskarżenia o manipulacje wyborcze, naruszanie prawa do samostanowienia narodów, cenzurę i współpracę z autorytarnymi rządami, masową inwigilację obywateli i obywatelek. Pozew zbiorowy został przygotowany przez kilkudziesięciu prawników, ekonomistów i działaczy społecznych ze wszystkich kontynentów na podstawie kampanii Collectivize.org prowadzonej przez Jonassa Staala i Jana Fermona. Równolegle zresztą Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości dołączył Facebooka do trwającego śledztwa w sprawie ludobójstwa w Mjanmie.

Mimo ogromnej skali przewinień stopniowo posiedzenia traciły impet. Nikt nie mógł się zdecydować na adekwatne działania w tak precedensowej sprawie. Strona oskarżycieli domagała się kolektywizacji Facebooka – przeniesienia go do domeny publicznej i zarządzania jako infrastruktury publicznej, być może pod egidą stosownego biura ONZ. Jednak w samym sercu globalnej architektury politycznej nikt nie był ani gotowy, ani nawet skory do brania na siebie tej odpowiedzialności. Imperator Zuckerberg trwał już nie tyle dzięki innowacyjności, ile inercji; korona niematerialnego imperium zdawała się pokryta cierniem.

Do nagłego zwrotu doszło pod koniec 2022 r., kiedy seria regulacji antymonopolistycznych w Brukseli i Waszyngtonie doprowadziła do ucieczki kapitału i wybuchu „drugiej bańki dot-comów”. I podobnie jak Al Capone został oskarżony z powodu oszustw podatkowych, a nie działalności mafijnej, tak proces zbiorowy oparł się na najsilniejszym argumencie – finansowym.

Rada Praw Człowieka ONZ zamknęła procedurę skargową rekomendacją, aby Zgromadzenie Ogólne ONZ powołało specjalny sąd ad hoc do wydania wyroku w tej sprawie. Zgodnie z interpretacją Rady firmę należało przede wszystkim ukarać za wieloletnie łamanie artykułu 8 Międzynarodowego Paktu Praw Obywatelskich i Politycznych ONZ, który zakazuje pracy przymusowej. Za taką uznano bowiem pracę informacyjną na platformie, zgodnie z wiodącą interpretacją przyjętą m.in. przez Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej, według której umożliwienie przetwarzania danych osobowych ma wartość ekonomiczną i jest nieuniknione – podobnie jak korzystanie z cyfrowych platform we współczesnym świecie.

Mimo ogromnego sprzeciwu Stanów Zjednoczonych rezolucja o powołaniu Międzynarodowego Trybunału Rekompensacyjnego dla Użytkowników Facebooka (International Compensatory Tribunal for Facebook Users) została przyjęta błyskawicznie. Wraz z upływem kolejnych przesłuchań jasne stawało się, że przy blisko 3 mld użytkowników i trwającym kilkanaście lat globalnym hiperwyzysku wyrok musiałby opiewać na kilka bilionów dolarów, wielokrotnie przekraczając łączną wartość firmy.

Regulacje, głupcze

Obecnie, dziesięć lat po diagnozie inwestora Marca Andreessena, że „oprogramowanie zjada świat”, żyjemy w rzeczywistości na wpół dystopijnej. Najpotężniejsze korporacje świata to firmy technologiczne (cztery największe zwane są w skrócie GAFA, od pierwszych liter ich nazw), które w czasie pandemii koronawirusa poszerzyły zakres działalności i wzbogaciły się jeszcze bardziej – Amazon zanotował w 2020 r. przychody o ponad 37 proc. wyższe niż rok wcześniej, Facebook – o 21,6 proc., Microsoft i Alphabet (Google) – o blisko 13 proc. Monopolistyczne opłaty i nieuczciwa konkurencja zasilana danymi wykańczają małe i średnie firmy. Państwa boją się ściągać należne podatki, a suwerenność cyfrową oddają na tacy w zamian za pomoc w walce o zdrowie publiczne czy lokowanie choćby skromnych inwestycji w chmurze obliczeniowej na ich terytorium.

Wiedza o tym, że giganci GAFA inwigilują nas, by móc profilować, manipulować i uzależniać, jest już powszechna. Szczególnie media społecznościowe, nasza nowa cyfrowa agora, są krytykowane za algorytmiczne wzmacnianie baniek informacyjnych (bo „się klika”) i filtrowanie treści oparte na automatach lub półniewolniczej sile roboczej. Za pośrednictwem Facebooka dochodzi nie tylko do wpływania na wynik wyborów, ale też do masowej manipulacji opinią publiczną czy nawoływania do pogromów. Menedżerowie spółki wiedzą, że rozlicza się ich tylko z krótkoterminowego zysku, a nie społecznych skutków zaniechania.

Apele o regulacje sektora technologicznego znajdują dziś wiele życzliwych uszu. Wobec amerykańskich gigantów – i coraz śmielszej ekspansji chińskich korporacji – Bruksela szuka europejskiej ścieżki do suwerenności i ochrony europejskich praw oraz wartości. Przy powstawaniu pakietu Kodeks Usług Cyfrowych (Digital Services Act; DSA) wraz z think tankiem Instrat zabierałem głos, wskazując na kluczową rolę m.in. interoperacyjności, transparentności, zakazywania nieuczciwych praktyk czy testowania algorytmów przed wprowadzeniem. Te regulacje to minimum, które cofnie nas znad przepaści.

Ale co, jeśli jest alternatywna opcja, która pozwoli nie tyle zapobiec powstaniu cyfrowej tyranii, ile odbudować – i pogłębić – demokrację, na miarę globalnych konieczności XXI w. (vide katastrofa klimatyczna)

Przedstawiany przeze mnie scenariusz zaczyna się w zdarzeniach realnych, przyszłość traktując jako pole spekulatywnego projektowania (speculative design).

Scenariusz: globalna wioska wiecuje

Wbrew najczarniejszym scenariuszom nadchodzącemu wyrokowi Międzynarodowego Trybunału Rekompensacyjnego dla Użytkowników Facebooka nie towarzyszyła cyfrowa apokalipsa. Po zniknięciu Zuckerberga, który z dnia na dzień udał się na bezterminowy cyfrowy detoks, zewnętrzna „rada nadzorcza” Facebooka (Oversight Board) otworzyła rozmowy między firmą a podmiotem, który za zgodą prezesa Trybunału został dopuszczony do procesu jako reprezentant samych poszkodowanych.

Do spółdzielni Fairbook Coop, niesionej medialnymi doniesieniami o procesie nawet w najodleglejsze zakątki świata, w ciągu zaledwie kilku miesięcy dołączyło ponad miliard użytkowników Facebooka. Promotorzy spółdzielni docierali cyfrowo i radiowo, chodząc od bloku do bloku z ulotkami i wciągając do współpracy ruch platformowych kooperatyw rozciągnięty od Północy po Południe. Przedstawiciele Fairbooka mieli jasny przekaz: warunkiem ugody jest przeniesienie całości aktywów niematerialnych i materialnych korporacji do spółdzielni.

Z Facebooka ewakuowali się ostatni inwestorzy (część krajów zaoferowała im nawet skromne rekompensaty), więc Fairbook Coop przejmował spółkę zrujnowaną finansowo. Infrastruktura komunikacji, zabawy, pracy i życia społecznego 3 mld ludzi stała się ich dobrem wspólnym.

Wielki dialog naukowców, przedstawicieli ONZ i poszczególnych rządów, wreszcie tymczasowych liderów Fairbooka doprowadził do uznania, że dotychczasowe formy zarządzania kooperatywnego czy kolektywnego są zwyczajnie niemożliwe poza lokalną skalą. Walne Zgromadzenie miliardów ludzi nie wchodziło w grę, z kolei wszelka forma reprezentacji rodziła obawy o możliwość manipulacji i gry mocarstwowej na niespotykaną dotychczas skalę.

Niejedna tęga głowa stawiała wówczas pytania o przyszłość demokracji, zerkając nieśmiało na kraje technoimperialne, państwa cyfrowego nadzoru i merytokracji serwilistycznych wobec plutokratów. Pytano: co, jeśli Fairbook będzie wymagał ograniczenia swobody myśli dla spójności demokracji, za to świat sztywnych kast daje każdemu przestrzenie niegroźnej systemowo swobody?

Egalitaryzm zmatematyzowany

To jest prawdziwe wyzwanie naszych czasów. Mówimy tyle o kryzysie demokracji, o populistycznym zagrożeniu, o autorytarnych czy totalitarnych rządach, ale jak w ogóle rozumiemy demokrację w świecie, w którym szczyty rankingów wolności słowa i demokracji zajmują kraje rządzone przez partyjne, biznesowe i medialne oligarchie, gdzie nierówności majątkowe i dochodowe wykluczają większość obywateli z wpływu na realne procesy decyzyjne?

Niesłusznie utożsamiamy demokrację z parlamentaryzmem (nazywanym niekiedy „demokracją burżuazyjną”, a więc zaprojektowaną tak, aby zachować dominację polityczną majętnej burżuazji). Z całego spektrum obszarów życia społecznego wycinamy rządzenie państwem, i tu co kilka lat wybieramy przedstawicieli. W naszych miejscach pracy czy na Facebooku mamy prawnie usankcjonowane dyktatury właścicieli kapitału.

Możemy sobie wyobrazić także demokratyzację lokalną, samorządową i firmową. Spółdzielczość to podstawa dobrobytu na Zachodzie, a w krajach o silnej tradycji obywatelskiej mamy też rady pracownicze, reprezentację przez Mitbestimmung (reprezentacja interesów pracowniczych), a wśród praktyk głosowania choćby bezpośrednie referenda gminne. Ale jak zapewnić demokratyczną kontrolę nad Facebookiem?

Jeśli wrócimy do korzeni demokracji, to odkryjemy, że nigdy nie miała być oparta na ścieraniu się napuszonych wodzów, a skład ateńskiej rady pięciuset wybierano przecież przez losowanie. Jak przekonuje socjolog Jan Sowa, jeśli chcemy otrzymać grupę reprezentatywną dla populacji, to najlepszym sposobem jest losowanie. Wybory nie bez powodu są dziś wyścigiem na zasoby i demagogiczne hasła, doskonale oliwiące algorytmiczne tryby mediów cyfrowych. Losowanie zaś jest tak inkluzyjne jak statystyka – im większa próba, tym większa szansa na reprezentację grup wykluczonych. Ile mamy w Sejmie osób z niepełnosprawnością? Ilu byłych więźniów, ilu samotnych rodziców?

A nawet pytając prościej – czy mamy choćby adekwatny do struktury społeczeństwa udział kobiet i osób w różnym wieku? „Nic o nas bez nas” stało się wypłukane z treści. Właśnie dlatego odradzają się panele obywatelskie, będące sposobem na pożenienie ekspertów-doradców i losowego doboru osób, które odzwierciedlają interes publiczny zamiast partykularnego (z najlepszym finansowaniem i wsparciem mediów).

Scenariusz: rada zamiast tyrana

Fairbook Coop rozwiązał problem kolektywnej reprezentacji przez uczestnictwo oparte na losowaniu. Spośród wszystkich użytkowników i użytkowniczek dobiera dokładnie 0,001 promila (1 na 1000) osób, co obecnie odpowiada 2850 radnym. Transparentny, oparty na blockchainie algorytm umożliwia taki dobór, który wyklucza skrajną niereprezentatywność grup geograficznych, wiekowych czy płciowych (choć prawo wielkich liczb działa tu niezwykle skutecznie).

Globalna Rada w imieniu wszystkich spółdzielców i spółdzielczyń przyjmuje rolę kadencyjnego walnego zgromadzenia. Osoby wylosowane przez kolejnych pięć lat otrzymują pensję, dostęp do dokumentów, a także unikatowy klucz kryptograficzny do głosowań. Co roku zbierają się na hybrydowe walne zgromadzenie, prowadzone w wirtualnych salach dzięki wykorzystaniu należących do Fairbooka gogli wirtualnej rzeczywistości (VR) Oculus. W ten sposób upada dychotomia między centralną Doliną Krzemową, gdzie podejmowane są decyzje, a resztą świata, gdzie żyjemy my, cyfrowi robotnicy.

Pracownicy spółdzielni – zarówno techniczni, jak i z innych działów – eksperci, działacze społeczni, lobbyści biznesu, a szczególnie politycy, mogą próbować wpływać na decyzje Globalnej Rady. Niech próbują! Będą musieli przemówić do niezwykle różnorodnego grona, zamiast decydować o losach światowej komunikacji cyfrowej w wąskim gronie menedżerów i partiokratów.

Czy Globalna Rada poparłaby zmiany w algorytmach, a jak długo utrzymałby się CEO, który bezustannie ignoruje głosy alarmistów? Nikt tego nie wie na pewno, ale można znów pokusić się o symulację.

Scenariusz: nowy kurs internetu

Już w pierwszym roku urzędowania Globalna Rada zajęła się problemem od lat najbardziej bulwersującym: inwigilacją i profilowaniem ludzi. I stanęła przed problemem: jak oddzielić profilowanie od modelu biznesowego Facebooka, czyli sprzedaży reklam. Rada Fairbook Corp. musiała wybierać – postawić na prywatność czy na rentowność spółdzielni?

Ale zamiast właścicieli firmy i menedżerów dbających o kapitał akcjonariuszy, wybór należał przecież do wyłonionych losowo użytkowników. Dlatego zmiany rozpoczęły się od masowego usuwania danych. Najpierw zniknęły profile cieni, czyli dane zbierane o ludziach niemających nawet konta. W drugiej kolejności wszystkie dane spoza platformy, z innych aplikacji i urządzeń; potem czystki objęły dane z aktywności zbierane bez naszej świadomości (inne niż własne lajki i dodawane treści) i integracje z innymi platformami (Instagram, WhatsApp).

Globalna Rada wycofała mechanizmy uzależnienia, wprowadzane celowo przez projektantów aplikacji. Ale zamiast tworzyć jeden nowy interfejs dla wszystkich, Rada postawiła na interoperacyjność, czyli otwarcie na tworzone oddolnie moduły. Fairbook składał się z „klocków”, które można przestawiać i analizować, dzięki czemu obywatelski monitoring i fact-checking stały się dużo prostsze. Zdecydowano też o ujawnieniu budowy algorytmów, skoro każdy mógł zmienić napędzające jego „ścianę”. Dla wielu programistów – w tym z Polski – otworzyło to zupełnie nowe możliwości budowania i sprzedawania takich klocków do personalizacji medium.

Problem moderacji treści, dziś zlecanej algorytmom cenzury i niskopłatnym pracownikom, także zyskał odpowiedź. Wzorując się na amerykańskiej ławie przysięgłych, Fairbook był moderowany przez losowaną do każdej sprawy grupę użytkowników. Powołani w ten sposób moderatorzy, na początku pełni zapału, szybko zderzyli się z ogromem makabrycznych i pełnych niuansów treści. Skandal wybuchł, gdy 18-latka moderująca treści z Indii natknęła się na wideo ze zbiorowym gwałtem i próbowała odebrać sobie życie. Chętnych do moderacji było coraz mniej, więc przez w miarę szczelne do tej pory zasieki serwisu przedostawało się coraz więcej treści brutalnych i szerzących mowę nienawiści. Fairbook był zmuszony wrócić do filtrów i stworzyć moderatorów dwóch poziomów – zatrudnionych na stałe oraz zdecentralizowanych „ławników” do spraw mniej drastycznych, najczęściej zgłaszanych ręcznie.

Wszystkie te decyzje wymusiły zmianę modelu biznesowego. Zarząd wybrany przez Globalną Radę, wykonując jej plany, przesunął platformę z modelu reklam profilowanych do reklam kontekstowych, mniej dokładnych, ale umożliwiających administratorom grup i innych stron uzyskiwanie nawet 80 proc. przychodu za powiązanie reklam ze swoimi częściami serwisu. Blisko setka miliardów dolarów wysysana rokrocznie od drobnych sklepikarzy z Polski, Białorusi czy Indonezji została w lokalnych gospodarkach, krążąc pod postacią konsumpcji i odprowadzanych na miejscu podatków.

Fairbook przestał być kurą znoszącą złote jaja. Przychody spadły dramatycznie. Skończyło się palenie setek milionów euro na lobbowanie Brukseli i setek milionów dolarów na lobbowanie Waszyngtonu. Właściciele biznesów zaczęli szukać alternatyw dla Fairbooka. Część z nich przeniosła się na Twittera, część powróciła do starych, sprawdzonych sposobów pozyskiwania klientów.

Ale dla sporej części z nich moderacja stron i współpraca z innymi markami stała się nowym źródłem przychodów. Zamiast wystawnych kampusów i fortun właścicieli pojawiło się więcej małego, codziennego dobrobytu po naszej stronie. Każdy spadek po stronie Fairbooka oznaczał, że więcej środków zostało lokalnie w myśl nowego modelu spółdzielczego. Właściciele fanpage’ów, moderatorzy treści, małe biznesy i cyfrowe media nagle stały się beneficjentami globalnej cyfryzacji. Było to w istocie wytyczenie nowego kursu dla internetu – kursu na hybrydowe połączenie wartości wytwarzanej cyfrowo z lokalnymi obywatelami i obywatelkami.

Nasza cyfrowa agora

Prawdziwy wybór, przed jakim stoimy, to nie demokracja przeciwko wolności myśli, jak twierdzi Jacek Dukaj. Demokracja jest kompatybilna z wolnością myśli, jeśli tylko mamy agorę, na której dialog prowadzi nas do rozwiązań bez wykorzystania przemocy. Nasza cyfrowa agora to nie jest po prostu puste pole, na którym ma obowiązywać formalna swoboda zapewniana przez urząd konkurencji myśli, jak chciałby tego polemizujący z Dukajem Marcin Matczak. To infrastruktura myśli, której zasady i techniczna architektura muszą zabezpieczać taki dialog i zarządzanie, które jest nie „konkurencyjne”, ale reprezentatywne dla społeczeństwa, czyli umożliwiające naszą kooperację.

Nie tylko Facebook może się stać Fairbookiem. Także Amazon mógłby się stać własnością drobnych sklepikarzy i firm dostawczych (model testowany już przez niemieckie Fairmondo), a Google – platformą zarządzaną z poziomu smartfona z Androidem. Bo choć regulacje są potrzebne i nie warto słuchać syreniego śpiewu monopolistów o „zagrożeniu dla rynków”, to zawsze będziemy się zmagali z korporacją nastawioną na zysk, szukającą kolejnych luk i technologii, żeby kontynuować inwigilację i ekstrakcję wartości.

Czas wyobrazić sobie świat po open source i po big techach. Świat, w którym demokracja odżywa dzięki spółdzielczemu zarządzaniu i wspólnie wytwarzanej i dystrybuowanej wartości. To nie technologia jest dziś wyzwaniem, ale nasza kontrola nad tym, jak i po co ją projektujemy. Kompleksowość globalnego świata – połączonego, ale targanego kolejnymi kryzysami – wymaga równie kompleksowych odpowiedzi. Infrastruktura, która ogarnęła już społeczeństwa liczące miliardy ludzi, sama się już uspołeczniła. Musimy tylko zrozumieć, co to właściwie znaczy.


Jan J. Zygmuntowski – ekonomista zainteresowany problematyką rozwojową, ekonomią polityczną technologii oraz gospodarką cyfrową. Współprzewodniczący Polskiej Sieci Ekonomii i dyrektor programowy CoopTech Hub. Wykładowca, doktorant Akademii Leona Koźmińskiego na kierunku Zarządzanie i AI w Cyfrowym Społeczeństwie (Management and AI in Digital Society). Współzałożyciel i w latach 2015-2020 prezes zarządu think-tanku Instrat. Autor „Kapitalizmu Sieci”, książki nominowanej do nagrody Economicus 2020.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com