Miłość w czasach PRL-u. Wysłał 21 listów, żadnego nie dostała. Odnaleźli się po 40 latach

Miłość w czasach PRL-u. Odnaleźli się po 40 latach. (Rys. Barbara Niewiadomska)


Miłość w czasach PRL-u. Wysłał 21 listów, żadnego nie dostała. Odnaleźli się po 40 latach

Agata Romaniuk


Nadzieja odżywa, gdy w 1971 Romek dostaje od Janki pocztówkę z Włoch. Pisze znowu, dwa listy, choć jest już zaręczony z Marią, która jest z nim w ciąży. Ale i tym razem cisza.

.

Na karcie zabiegowej obojga aż gęsto od zaleceń lekarskich: kąpiele siarczkowe, borowina, kriosauna, prądy. I u niej, i u niego dodatkowo bicze szkockie. Nic przyjemnego, strumienie wody o zmiennej temperaturze pod silnym ciśnieniem uderzają w bezbronne, starzejące się ciało, żeby pobudzić krążenie. Na szczęście zabieg trwa krótko. Jemu wyznaczyli na siedemnastą, jej – piętnaście minut później. Mijają się w wąskim korytarzyku prowadzącym do sali zabiegowej. Można by pomyśleć, że w mgiełce pary wodnej, w ręcznikach na biodrach, w klapkach i w pośpiechu, bo przecież kolejny zabieg czeka, wcale się nie zorientują, nie zauważą, nie poznają. A jednak. Wiedzą od razu, i ona, i on. I nic. Gdyby to był amerykański film, to może rzuciliby się sobie w ramiona, a białe, grube ręczniki opadłyby miękko na ziemię. Ale w polskim sanatorium łaziebna pokrzykuje na nią, żeby się pospieszyła, bo nikt czekać nie będzie, a on wychodzi na korytarz i nawet się nie odwraca. Siada w szlafroku na ławce pod tandetną reprodukcją martwej natury. I nie może uwierzyć. Jest koniec listopada 2008 roku. Ostatni raz widzieli się 40 lat temu.

Na zdjęciu z marca 1968 roku oboje mają czapki z pomponem. Ona – taliowany płaszcz, on – postawiony kołnierz wojskowej kurtki. Musiał być wyjątkowo zimny dzień. Stoją przed warszawską Księgarnią Prusa razem ze wspólną koleżanką ze studiów, Zosią. Romek trzyma w ręku tubę na rysunki i obejmuje Jankę w pasie. Żadne z nich nie patrzy w obiektyw, obraz jest rozmazany. Wspomnienie o tym dniu także.

– Ludziom się wydaje, że można sobie przypomnieć ten ostatni raz. Ostatni pocałunek, ostatni spacer, potem, jak już się wie, że to był koniec. Ale tak nie jest. Nie zwracasz uwagi, kiedy to się dzieje, ta ostatniość nie ma żadnego szczególnego smaku i potem trudno jest sobie cokolwiek przypomnieć – opowiada Romek, który już nie jest studentem architektury, 20-letnim brodaczem ze zdjęcia, ale łysym starszym panem. Siedzimy w jego pracowni na poddaszu, zawalonej papierami, i oglądamy ich wspólne zdjęcia. Mają ich dużo – z biwaków, wyjazdów na Mazury, spacerów po parku Saskim – ale to zrobione wiosną pod Księgarnią Prusa to prawdopodobnie ich ostatnia wspólna fotografia.

– Jeszcze wtedy niczego nie przeczuwaliśmy – dodaje Janka. – A w każdym razie nie wiedzieliśmy, że to nas zaraz dotknie. Chociaż, czekaj, to już musiał być drugi tydzień marca. Wracaliśmy z wiecu, bo patrz, Zosia ma opaskę na płaszczu.

Na początku marca zaczęły się protesty studenckie. Byli wtedy zawsze razem: Zosia, Janka i Romek. Czy to potańcówka, czy strajk studencki, czy zajęcia na uczelni, obiad w stołówce Politechniki Warszawskiej czy ucieczka przed pałowaniem. Zawsze we trójkę. Zośka, postawna blondynka w okularach, Romek, wysoki brodacz z włosami za ucho, i ciemnooka, efemeryczna Janka.

– Wiedziałem, że Janka jest Żydówką, ale jej rodzina była spolonizowana. Nazywali się Rokiccy i to mi wystarczało. Myśmy o takich rzeczach wtedy nie rozmawiali. Byliśmy młodzi, narwani, mieliśmy inne problemy: skąd wziąć kasę na wyjazd w góry, czy matka Jankę puści, czy kuzyn da klucz do pokoju na stancji, czy się uda zdać egzamin z geometrii wykreślnej. Jak się zaczęła nagonka i sprawdzanie, kto Żyd, a kto nie, razem zdzieraliśmy te paskudne plakaty na wydziale, razem strajkowaliśmy, ale Janka nic nie powiedziała. Ani słowa. A ja nie pytałem.

Janka potakuje głową. Milczy.

Szlomo, najstarszy syn zamożnego szewca, jako jedyny z siedmiorga rodzeństwa przeżył Zagładę. Po wojnie już nie chciał być Rosenbergiem. Jako Szymon Rokicki ożenił się z Celiną Stern, wysoką, pogodną dziewczyną z zasymilowanej żydowskiej rodziny z Powiśla. Został lekarzem, ona – pielęgniarką, pracowali przez lata w jednym szpitalu. Sąsiadka wspomina ich jako szykowną parę. On zawsze odprasowany i w eleganckim kapeluszu typu fedora. Ona w apaszkach, broszkach, zamszowych kozakach, wyglądała zupełnie nieziemsko w połowie siermiężnych lat 50. Miała siostrę w Paryżu, która przysyłała jej paczki, a w nich oprócz rzeczy praktycznych także nylony, wodę perfumowaną, jedwabne chustki. Mała Janka nosiła aksamitne kołnierzyki, a potem, już na studniach, szałowe spódnice ze skóry i obcisłe moherowe golfy od ciotki. Wyróżniała się, czy to na ulicy, czy na wydziale architektury, i zawsze ktoś na nią patrzył.

W domu Janki nie kultywowano tradycji żydowskich ani żadnych innych. Była choinka, ale tylko pro forma, na Wielkanoc jeździli na wieś na piknik albo szli na spacer nad Wisłę, święta państwowe obchodzili na tyle, na ile musieli. Mała Janka wycinała gołąbki pokoju z bibuły. Szła z matką na pochód. Doktor Rokicki był członkiem partii do 1956, ale nigdy się w nic nie angażował. Był bardzo oddany swoim pacjentom. Do cenionego kardiologa ustawiały się kolejki, nigdy nikomu nie odmawiał.

Janka wspomina, że zdawał się nie zauważać gęstniejącej atmosfery. Nawet jak na drzwiach jego ordynatorskiego gabinetu ktoś napisał: „doktor Żydek wynocha”. Powtarzał, że to temat zastępczy, że przejdzie, uspokoi się. Ale jego żona nie mogła tego znieść. Jej w szpitalu nikt nie dokuczał, ale jak córka wróciła z uczelni z kartką „do domu, żydówo” znalezioną w kieszeni płaszcza, powiedziała: „dość”. Ojciec początkowo się opierał, miał nadzieję, że wszystko ucichnie, ale kiedy we wrześniu 1968 roku usunięto go z funkcji ordynatora i zaczęły się niekończące się rozmowy, które nabrały charakteru przesłuchań, skapitulował. Posadził żonę i córkę w pokoju stołowym i powiedział: „Cela, Jasia, my tu już nie jesteśmy u siebie”. Dziewczyna od razu zrozumiała, co to oznacza dla niej i dla Romka.

Teraz Janka i Romek spierają się, kto kogo pierwszy wypatrzył na zajęciach z budownictwa ogólnego. Ona, pilna studentka, siedziała w pierwszym rzędzie, on, naczelny błazen, rzadko bywał na wykładach. Na pierwszym roku byli w jednej grupie, choć ona jest od niego o dwa lata starsza. Zaczęła studia na architekturze po trzech semestrach na ASP. Pochodzili z innych światów. Jego ojciec był motorniczym, a matka pracowała w mięsnym. Jako pierwszy w rodzinie poszedł na studia. Radził sobie na nich z trudem, nie przykładał się, wagarował. Ale towarzysko brylował. Wygadany, z bujną czupryną, grał na gitarze, palił zdobyte skądś francuskie papierosy. Janka wpadła po uszy. On też. Byli nierozłączni. Wiosną 1966 zabrał ją w Tatry. Na zdjęciu z Rusinowej Polany on ma podwinięte rękawy kraciastej koszuli i trawkę w zębach. Ona, smukła, wiotka, stoi na wielkim kamieniu z nogą podniesioną do góry jak baletnica, a prawą ręką opiera się na jego głowie. Lubili razem rysować z natury. Jeździli do Łodzi szkicować ruiny fabryk i kamienic czynszowych. Noce spędzali w kawalerce kuzyna, który dyskretnie przenosił się do kumpla. Mamie Janki wmówili niezamężną ciotkę. Celina przymykała oko, lubiła Romka. Doktor Rokicki mniej. Chciał dla córki kogoś statecznego, ułożonego, może któregoś ze swoich rezydentów. Na pewno nie tego postrzelonego chłopaka z robotniczej rodziny, odnosił się do niego chłodno i z dystansem. Romek rzadko bywał u Rokickich. Było tyle innych miejsc, innych rzeczy do zrobienia, koncertów, nasiadówek, pokazów DKF. Ciągle gdzieś Jankę zabierał.

Gdy we wrześniu 1968 Rokiccy podjęli decyzję o wyjeździe, Janka protestowała, właśnie miała zacząć trzeci rok studiów. Wymyśliła sobie, że zostanie i zamieszka na stancji. „Z czego będziesz żyła” – pytała matka. „Zaszczują cię, Jasia” – mówił ojciec. Romek chciał, żeby się szybko pobrali. „Zmienisz nazwisko, wyjedziemy do Łodzi, nikt się nie zorientuje, zaczniemy wszystko od zera” – przekonywał.

Ale nie chciała, nie wierzyła, że może się udać. Czuła się odpowiedzialna za ojca, u którego zdiagnozowano początki zaćmy. I było coś jeszcze.

– Bałam się, że jeśli rodzice wyjadą, a ja zostanę, nigdy się już nie zobaczymy. W naszej rodzinie jest pełno takich historii: brat ojca wyszedł po bułki, znalazł się w kotle, nigdy nie wrócił, stryjenka wyjechała ukrywać się na wsi, nigdy już jej nie widzieli, ciotka przepadła bez wieści, a poszła tylko na spacer. Kuzynka, kuzyn, bratowa… Bałam się, że tak samo będzie z nami.

Celina naciskała na Paryż, miała tam siostrę, której dobrze się powodziło. Doktor Rokicki się nie zgodził. „Tam znowu nie będziemy u siebie – tłumaczył żonie. – Tylko w Izraelu nikt nie będzie na nas krzywo patrzył”. Wyjazd zaplanowano na początek listopada. Z Dworca Gdańskiego przez Wiedeń do Izraela.

– Płakałem jak dziecko – wspomina Romek. – Ja, wielki chłop, siedziałem na ławce w parku Saskim i wyłem. Przeklinałem Gomułkę, Boga, ojca Janki. Wieczorem poszliśmy się upić z moim bratem Ryśkiem, a następnego dnia byłem znowu u Janki i błagałem od nowa: „Zostań”.

Cały październik trwało wielkie pakowanie. Co komu zostawić, co sprzedać, kto przechowa rodzinne zdjęcia i przedwojenne pamiątki. Nie wolno było zabrać ze sobą niczego sprzed 1945 roku, nie tylko antyków, biżuterii czy złota, ale także żadnych dokumentów ani fotografii.

– Mama schowała do koperty zdjęcia, nie było ich dużo, w sumie 12, i dała do przechowania swojej serdecznej koleżance Wandzie. Oddała mi je w 1991 roku, kiedy po raz pierwszy po Marcu przyjechałam do Polski – opowiada Janka. – Romek dał mi rzemyk z wisiorkiem – srebrną kotwicą.

Młodzi starali się jeszcze nażyć na zapas. Spotykali się każdego dnia, żadne z nich nie chodziło już na zajęcia. Spacerowali po jesiennej Warszawie, przesiadywali w kawiarniach, barach mlecznych, na korytarzach Politechniki, w bramach. Kiedy tylko mogli, kochali się na wąskim tapczanie na stancji, gdzie mieszkała Zośka, która wtedy przesiadywała w bibliotece. Nie mogli się sobą nasycić. „Będę pisać” – mówiła ona. „Znajdę sposób” – zapewniał on. Naiwnie wierzyli, że rozstanie nie potrwa długo.

W dzień wyjazdu była mgła i mżawka. Celnicy długo sprawdzali listę wywożonych rzeczy. Pytam Jankę i Romka o pożegnanie na peronie. Żadne nie chce o tym rozmawiać. W wyobraźni słyszę gwar dworcowy. Komunikaty przez megafon: „Proszę wsiadać, obywatele, odjazd pociągu…”. Tłok, nerwy, zatłoczony peron. Wyobrażam sobie smukłą dziewczynę w płaszczu w romby i barczystego brodacza w wojskowej kurtce. Dotyk ich zimnych dłoni.

Hajfa jest jak z bajki: łagodny, śródziemnomorski klimat, błękitne niebo, zatoka, cały rok jest zielono. Jakże się różniła od listopadowej Warszawy, którą opuścili Rokiccy. Z początku zamieszkali u kolegi ojca, doktora Rosnera, który oddał im pokój w swoim domu. Janka chłonęła słońce. I czekała na listy.

Żadnego nigdy nie dostała. Romek napisał ich w sumie 21. 19 w ciągu pierwszego roku. I potem jeszcze dwa. Janka – pięć. On dostał wszystkie, ona – ani jednego. Doktor Rosner przekazywał całą korespondencję ojcu Janki. A ten uważał, że Janka powinna zapomnieć o Romku i zacząć w Izraelu nowe życie. Listy niszczył.

Czytam po latach, co pisała Janka o swojej tęsknocie. Że nie może jej znieść. Pyta, dlaczego Romek milczy. Snuje plany, że może uda im się spotkać w Jugosławii lub Bułgarii, ponoć ludzie tak robią, wspomina wspólne wyjazdy, rozmowy, marzenia. Wysyła zdjęcie z plaży, w kapeluszu słomkowym z wstążką. I drugie – z targu, z wielkim arbuzem. Romek szalał. Szybko się domyślił, że jego listy nie docierają do adresatki, ale winił pocztę, cenzurę. I Zośkę – że może coś wie, ale nic mu nie mówi. Nie wiedziała. Dziewczyny pokłóciły się o coś tuż przed wyjazdem Janki, żadna po latach nie pamięta o co, ale musiało to być coś ważnego, bo zerwały kontakt. Nie pisały do siebie.

Z czasem listy Romka są coraz rzadsze, zdawkowe. Nadzieja odżywa na chwilkę, gdy w 1971 dostaje od Janki pocztówkę z Włoch. Pisze znowu, dwa listy, choć jest już zaręczony z Marią, która jest z nim w ciąży. Ale i tym razem cisza. Janka już dawno nie mieszka w domu doktora Rosnera. Dziwię się, że nie próbowali się jakoś inaczej skontaktować, przez ambasadę, wspólnych znajomych, zadzwonić. Patrzą na mnie z pobłażliwością. Ambasada nie zajmowała się takimi sprawami, nie byli w końcu krewnymi. Romek nie miał telefonu – kto wtedy miał? Znajomi? Nie mieli komu zaufać. I jeszcze coś. Z czasem, ona szybciej, on wolniej, przestali wierzyć, że kiedykolwiek jeszcze się zobaczą.

Kolejne 40 lat to osobne kartki z kalendarza.

Wiosna 1972 – on robi dyplom, ona wychodzi za mąż za ambitnego lekarza.

Lato 1975 – ona zachodzi w ciążę i roni, jemu rodzi się druga córka.

Zima 1980 – on jest internowany, ona wprowadza się do nowego domu.

Lato 1988 – on wygrywa konkurs architektoniczny, ona roni po raz drugi.

Jesień 1991 – ona przyjeżdża do Polski po raz pierwszy, on zakłada firmę.

Wielkanoc 2000 – oboje spędzają ją w Sopocie, ale nie wpadną na siebie na Monciaku.

I wreszcie listopad 2008 roku i bicze szkockie. Romek przyjechał do sanatorium po raz pierwszy, córki go namówiły po urazie barku. Nie chciał jechać, uważał, że to dobre dla staruszków, ale ból mu dokuczał i zgodził się. Wyjątkowo. Janka przyjechała kolejny raz, od dawna miała kłopoty z kolanami. A od końca lat 90. regularnie przyjeżdżała się leczyć do Polski. I teraz, w listopadowe popołudnie, stała pod silnym strumieniem wody i zastanawiała się, co zrobić.

Dał jej czas, żeby się ubrała. Co na siebie założyć na pierwsze spotkanie po 40 latach? Wełnianą sukienkę? Elegancką bluzkę? Szminka, perfumy? Wybrała musztardowy golf i dżinsy, a włosy, wciąż bujne, choć siwe, związała w koński ogon, jak kiedyś.

– Nosisz okulary – powiedział na jej widok. – Ładne.

– Jesteś łysy. – Uśmiechnęła się. – Ładnie ci.

Zamówili koniak. Jeden, potem drugi, kolejny. Zaczęli rozmawiać. Do końca pobytu ani ona, ani on nie poszli już na żaden zabieg. Nawet na bicze szkockie. Janka przesunęła termin powrotu do Hajfy. Jej mąż i tak był w Kalifornii na konferencji, nie spieszyła się do domu. Spędzili razem święta Bożego Narodzenia i początek nowego roku 2009. Bardzo szybko wiedzieli, że pytanie nie brzmi: czy mają być razem, ale jak to zrobić. Romek od pięciu lat był wdowcem, jego żona Maria zginęła w wypadku podczas jazdy konnej. Janka z mężem od dawna się mijali. On dużo wyjeżdżał, robił karierę, nie mieli dzieci. Na początku lutego poleciała do Hajfy. Romek dzwonił kilka razy dziennie. „Ale wrócisz?” – pytał zamiast „dzień dobry”. „Wrócę” – odpowiadała.

Mąż zgodził się na rozwód pod warunkiem, że wszystko przypadnie jemu: dom nad morzem, samochód, gotówka. Nie wahała się. Wieczorem 13 lutego 2009 roku w strasznej śnieżycy Romek odebrał ją z lotniska. Miała sześć walizek i cienki, wiosenny płaszcz.

Córki Romka, Zuzanna i Alicja, przyjęły Jankę ciepło. Jest inna niż ich matka, cicha, łagodna, małomówna. Nie próbowała nigdy zająć jej miejsca. Zresztą, jak mówi Ala, oni z ojcem od razu stali się jacyś osobni, oddaleni, ale nikt nie miał im tego za złe. Celebrowali czas we dwójkę i nikogo innego nie potrzebowali. Nikomu się też nie narzucali. Jak tylko Janka wróciła z Hajfy, Romek wyprowadził się z domu, w którym dorastały jego córki, zostawił sobie tylko pracownię na poddaszu. Kupili z Janką mieszkanie w kamienicy i domek letniskowy. To tam rozmawiamy po raz ostatni.

– Na początku byliśmy w kompletnym amoku. Chcieliśmy wszystko nadrobić. Mówiłem: „Janka, zróbmy sobie cztery sylwestry rocznie, kto nam zabroni”. Kupowałem jej codziennie kwiaty. Chodziliśmy po knajpach potańczyć, na koncerty. Jednego dnia potrafiliśmy pójść do kina na trzy filmy. Dużo podróżowaliśmy. Przez wiele miesięcy prawie w ogóle nie przychodziłem do pracowni. Nie interesowały mnie żadne projekty i gdyby nie naciski klientów, pewnie nie skończyłbym nawet tych, które już się toczyły.

– Po roku byłam tym strasznie zmęczona – przyznaje Janka. – W końcu powiedziałam: „Romek, koniec z tym, ja ci nigdzie nie ucieknę, nie musimy się spieszyć”.

Romek zaprojektował nad Bugiem drewniany dom z dużą werandą. Posiali malwy, Janka zrobiła warzywnik. Cieszyło ich, że mają wspólne marchewki. Wspólny dom, wspólne życie. Czy się kłócą? Oczywiście. 40 lat temu Romek był bałaganiarzem i wciąż nim jest, co Jankę nadal okropnie denerwuje. Ona lubi długo spać, a on chodzi podminowany, bo uważa, że życie jej mija. Kłócą się o politykę. Czytają inne książki. Ona wciąż gasi światła, bo lubi półmrok, on zapala. Ale prawie się nie rozstają. Jak do sklepu, to razem. Jak on musi iść do dentysty, to ona czeka pod gabinetem. Jak ona do fryzjera, to on sobie stoi pod salonem i pali. Nie tracą się z oczu.

Nie pobrali się. Jeszcze w 2009 Janka sfinalizowała rozwód z mężem, żeby mieć wszystko poukładane, ale nie chcieli z Romkiem ślubu. – To by niczego nie zmieniło – tłumaczą mi. Pytam o różne szczegóły wspólnego życia, ale Romek już się nagadał. Idzie do lasu fotografować zimową aurę. Ja zostaję jeszcze chwilę z Janką, dopijamy herbatę.

– W sumie to taka zwykła historia o miłości – mówi, dokładając do kominka. – Nie wiem, czy się nada do druku.

– Jednak dość niezwykła – nie zgadzam się.

– Najbardziej nietypowa to chyba w liczbach. Myśmy mieli 40 lat bez siebie i teraz te cztery wspólne. To jest dziesięć razy więcej nie razem niż razem. Ale te cztery nam się liczą po stokroć, prawda? – mówi, odprowadzając mnie do samochodu. – Arytmetyka miłości. Ale tak o nas nie pisz.

– A jak napisać?

– Napisz: „Żyli krótko i szczęśliwie”

Pewnie już wiedziała. Trzy miesiące później przeszła operację onkologiczną. Potem kolejne. Jesienią 2020 dostałam od Romka wiadomość, której nie musiałam czytać, żeby znać jej treść.


Książka Agaty Romaniuk „Krótko i szczęśliwe. Historie późnych miłości” ukaże się jesienią 2022 r. w Wydawnictwie Poznańskim.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com