Archive | January 2023

Harvard poddaje się antysemickiej bandzie

Ówczesny dyrektor Human Rights Watch, Kenneth Roth, na konferencji Media Security w Monachium, 19 lutego 2017. Zdjęcie: Kuhlmann/MSC via Wikimedia Commons.


Harvard poddaje się antysemickiej bandzie

Jonathan S. Tobin

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


Przez kilka dni Kennedy School of Government na Uniwersytecie Harvarda zachowywała się tak, jakby była instytucją z kompasem moralnym. Ale dziekan Douglas Elmendorf szybko zdał sobie sprawę, że przeciwstawianie się antysemityzmowi wbrew „przebudzonej” intelektualnej modzie, nie jest dobrym wyborem zawodowym.

W obliczu burzy krytyki ze strony wykładowców, studentów i liberalnych mediów korporacyjnych, takich jak „Boston Globe”, oraz wpływowych skrajnie lewicowych szmat, takich jak „The Nation”, Elmendorf odwołał swoją decyzję o odmowie przyjęcia na stanowisko nauczyciela akademickiego Kennetha Rotha, byłego szefa Human Rights Watch.

Podobnie jak „wróg klasowy” postawiony przed „sądem ludowym” komunistycznej Czerwonej Gwardii podczas chińskiej rewolucji kulturalnej, list Elmendorfa z przeprosinami był, jak można było przewidzieć, tchórzliwy. Elmendorf napisał, że od czasu podjęcia decyzji „konsultował się” z wykładowcami, a teraz przyznał się do „błędu”, dodając, że prosi Rotha, aby mimo wszystko przyjechał na Harvard.

Roth entuzjastycznie odpowiedział na Twitterze, przyjmując ofertę i wyrażając wdzięczność znacznym siłom, które zmusiły Elmendorfa do poddania się. Ale nie chciał odpuścić bez  zemsty na swoich wrogach. Zażądał poznania tożsamości tych, którzy doradzali dziekanowi podjęcie decyzji o odrzuceniu jego podania, i powiedział, że chce pracować nad zapewnieniem, aby inni antyizraelscy działacze byli podobnie bronieni przed krytyką, by zapewnić, jak to ujął, „wolność akademicką. ”

Pogląd, że jest to zwycięstwo wolności akademickiej lub wolności słowa, jak twierdzą obrońcy Rotha, to chory żart. Jak powiedział jeden z proizraelskich studentów Harvardu dziennikarzowi „New York Timesa”: „na Harvardzie jest tak wielu ludzi, którzy opowiadają się za antyizraelskimi poglądami, że naprawdę nie potrzebujemy kolejnego”.

Rzeczywiście, ci, którzy sprzeciwiają się istnieniu jedynego państwa żydowskiego na planecie, dominują w środowisku akademickim. Ci, którzy je popierają, są rzadkością i muszą, jeśli cenią sobie swoją przyszłość zawodową, zachować swoje poglądy dla siebie, chyba że już mają stały etat i nie muszą martwić się o bezpieczeństwo pracy.

Więc w tym sensie nie ma tu nic nowego. To, że Roth, pomimo swojej długiej historii obsesyjnego antysemickiego podżegania przeciwko Izraelowi, otrzyma jeszcze jeden akademicki zaszczyt – oprócz istniejącego stanowiska na Uniwersytecie Pensylwanii – było oczywiste. Jednak krótki atak moralności uniwersytetu, gdy Elmendorf słusznie uznał, że honorowanie osoby z taką historią zawodową nie jest dobrym pomysłem, oraz lewicowa burza, którą wywołała jego decyzja, były głęboko pouczające.

Incydent służy jako przydatne przypomnienie dla darczyńców z Harvardu i fundatorów innych elitarnych instytucji. Mogą zastanowić się, czy prestiż, jaki zyskują, dając miliony w zamian za umieszczanie swoich nazwisk na budynkach i w salach wykładowych, jest tego wart.

To, co wspierają, nie jest szkolnictwem wyższym. Płacą za indoktrynację studentów przebudzonymi lewicowymi ideologiami, które dają przyzwolenie na nienawiść do Żydów i demonizację Izraela.

Kontrowersje wokół Rotha należy traktować jako dzwonek alarmowy. Darczyńcy działający w dobrej wierze muszą zdać sobie sprawę, że ich filantropijne dary wyrządzają wielką szkodę społeczeństwu amerykańskiemu, a także Żydom i Izraelowi. Jeśli mają choć odrobinę empatii dla państwa żydowskiego, a choćby poczucia moralności, muszą wycofać swoje datki i znaleźć lepsze miejsca do wspierania.

Choć Roth jest fetowany w kręgach intelektualistów jako odważny obrońca prawdy i praw człowieka, w żadnym razie nim nie jest. Jako weteran nienawiści do Izraela, Roth przejął organizację, która kiedyś była szanowana jako bezstronny przeciwnik tyrańskich reżimów na całym świecie. Pod jego przywództwem stała się częścią międzynarodowego ruchu lewicowego, który zamienił koncepcję praw człowieka w coś, co było przede wszystkim eufemizmem na rzecz islamistycznej wojny przeciwko istnieniu państwa Izrael.

Choć nie w pełni milczy na temat innych krajów łamiących prawa człowieka, HRW stała się apologetą tych, którzy dążą do zniszczenia Izraela, którego stworzenie HRW traktuje jako przestępstwo. Fałszywie nazwał Izrael „państwem apartheidu” i stał się częścią międzynarodowej kampanii „wojny prawnej” prowadzonej na forach takich jak Rada Praw Człowieka ONZ.

Roth otrzymał 100 milionów dolarów od lewicowego miliardera George’a Sorosa na sfinansowanie antyizraelskiej kampanii HRW, jest także potwornym hipokrytą, który wziął 470 tysięcy dolarów od saudyjskiego miliardera, obiecując, że nie będzie opowiadał się za prawami LGBTQ w świecie muzułmańskim. Ale problem tutaj jest większy niż parodia postaci takiej jak Roth, która otrzymała tak prestiżowe wyróżnienia przez uniwersytety postrzegane jako złoty standard nauczania.

Jak nałogowy antysemita udawał obrońcę praw człowieka? Tylko w 2021 roku potępił Izrael 65 razy, kraje takie jak Turcja czy Iran zaledwie raz zwróciły jego uwagę, Rosję i Chiny uznał za nieskazitelne. Czego będzie uczył studentów?

Równie przygnębiająca jest gotowość „Boston Globe”, „New York Times” i innych liberalnych mediów do wypaczania swoich relacji medialnych w tej sprawie poprzez fałszywe opisywanie Rotha jako „krytyka” Izraela. Rząd Izraela, podobnie jak rząd każdego innego kraju, może być krytykowany za taką czy inną politykę. Ale ci, którzy nazywają go „państwem apartheidu” i starają się postawić Izrael przed międzynarodowymi sądami kapturowymi, nie są „krytykami”.

Ponieważ dążą do odmówienia Żydom tego, czego nie odmówiliby nikomu innemu – prawa do samostanowienia, suwerenności w ich starożytnej ojczyźnie i samoobrony przed terrorystami nastawionymi na jej unicestwienie – praktykują rodzaj dyskryminacji, który jest słusznie zdefiniowany jako antysemityzm. To, że główne publikacje uważają, że takie antysyjonistyczne podżeganie stanowi uzasadnioną krytykę, jest oznaką tego, jak daleko zaszło dziennikarstwo głównego nurtu w normalizowaniu nienawiści do Żydów. Jest to funkcja akceptacji fałszywych mitów intersekcjonalności, uznających Izrael za „białe” państwo kolonialne, które prześladuje „czarnych” Palestyńczyków.

Równie niepokojący jest sposób, w jaki Roth i jego zwolennicy byli w stanie uczynić problem z darczyńców dla Harvardu, którzy mieli zrozumiałe zastrzeżenia co do jego nominacji. W godnym pochwały, ale rzadkim przypadku piętnowania lewicowych antysemitów, dyrektor generalny Anti-Defamation League, Jonathan Greenblatt, słusznie oskarżył wypaczone relacje i artykuły redakcyjne o to, że są zakorzenienie w antysemickich teoriach spiskowych o wpływie kupowanym pieniędzmi przez Żydów i uciszaniu obiektywnych naukowców. American Jewish Committee również sprzeciwił się tej nominacji. Jednak, ku swojemu wstydowi, Boston Jewish Community Relations Council postanowiła milczeć w obliczu tego haniebnego działania.

Niemniej wniosek, jaki należy wyciągnąć z tego przygnębiającego incydentu, jest taki, że nadszedł czas, by grupy żydowskie i indywidualni darczyńcy żydowscy przestali wspierać szkoły i instytucje, w których antysemici tacy jak Roth są honorowani i mogą szerzyć swój jad, okryci godnością i legitymacją, które są związane ze stanowiskiem wykładowcy Harvardu lub University of Pennsylvania.

Wszelkie pieniądze przekazane tym szkołom, czy to z powodu niewłaściwie ulokowanej lojalności absolwentów, czy też głupiej wiary w ich dawną doskonałość edukacyjną, nie są po prostu marnowane. Przyczyniają się do uczynienia świata miejscem mniej bezpiecznym dla Żydów, a także takim, w którym naukę zastępuje przebudzona indoktrynacja.

Kontrowersje wokół Kennetha Rotha powinny wywołać w społeczności żydowskiej oburzenie i powinna zacząć traktować miejsca takie jak Harvard jako beznadziejnie skompromitowane przez modną ideologiczną nienawiść. Większość amerykańskich Żydów – albo zbyt zaabsorbowanych chęcią, by ich dzieci chodziły do tych szkół, albo tak przywiązanych do kultury głównego nurtu lub liberalnej polityki, że uważają, że nie ma nic złego w popieraniu lewicowej polityki i antyizraelskiego podżegania – raczej tego nie zrobi.

Jednak nominacja Rotha powinna zmienić nasz dyskurs na temat środowiska akademickiego. Czas udawania, że kluby Ivy League są warte naszego szacunku i wsparcia finansowego, już dawno minął.


*Jonathan S. Tobin – Amerykański dziennikarz, redaktor naczelny JNS.org, (Jewish News Syndicate). Komentuje również na łamach National Review, New York Post, The Federalist, w prasie izraelskiej m. in. na łamach Haaretz.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Zionists, pro-Israelis are honest about what they want, just listen – opinionZionists, pro-Israelis are honest about what they want, just listen – opinion

Zionists, pro-Israelis are honest about what they want, just listen – opinion

URI PILICHOWSKI


If you believe in a strong state of Israel and think America should support it, then getting involved with pro-Israel political activism is for you.

.
THE CURRENT US Senate Republican Leader Mitch McConnell arrives to speak at the AIPAC Policy Conference in Washington, in 2020. / (photo credit: KEVIN LAMARQUE/REUTERS)

In his work Power, Faith and Fantasy – America in the Middle East from 1776 to the Present, historian, scholar and statesman Dr. Michael Oren wrote of the long history of Zionism in America. His thesis is that the American desire to restore the Jewish people to their homeland predates Herzl’s modern Zionist political movement by a century. Today’s strong American Zionist community is a manifestation of the long American tradition of Zionism.

Folklore tells of two questions politically minded American Jews asked each other to measure their motivation to help Israel: First, do you believe in a strong state of Israel and second, should America support it? As the tale goes, if your answer to these questions is yes, then getting involved with pro-Israel political activism is for you. While many people get distracted by the petty partisanship of today’s politics in both Israel and America, it behooves the pro-Israel community to remember that we can’t lose sight of the fact that there’s only one Israel.

The American pro-Israel community is learning that supporting Israel in 2023 looks different than it ever has before, in their lifetimes. America is Israel’s most important ally and solid supporter. America just experienced a major transition of power: a new speaker and Democratic leader. This change in leadership can present challenges to the traditional support Israel has enjoyed from America. Thanks to the American pro-Israel community, our community has relationships with both parties and can ensure support for Israel remains strong and bipartisan.

There is a six-decade-long tradition of strong bipartisan Zionist activism in America, especially its elected leaders. That relationship is robust but it is beginning to be put at risk. For the first time, Israel and America are watching as voices without strong support for Zionism get louder, gain support through social media and run for Congress at an increasing rate. The American pro-Israel community cannot sit by and watch this group gain a foothold in Congress and adversely affect America’s long history of Zionism.

We recently saw how a small group of representatives can upend the entire Congress. This isn’t the first time a small group has been able to stop the majority of representatives from passing bills. In recent years America and Israel watched as a small group held up Iron Dome funding and then as a Senator did the same.

.
Whether in support or increasingly through criticism, Israel is what connects most American Jews to their Judaism. (credit: REUTERS)

It’s not hard to imagine a small group of representatives who oppose Zionism stopping the significant majority of those who vote for American security aid for Israel. It’s not tenable for Israel or the benefits America receives from the relationship. In an America that is more concerned with internal affairs and a Congress where 75% of its members weren’t in office just 12 years ago, ensuring Congress’s longstanding support of Israel and Zionism is harder than it has ever been.

The greatest concern facing Zionists and the pro-Israel community today is Iran’s race to develop a nuclear weapon and its terror proxies, Hezbollah and Hamas. These nefarious enemies of Israel don’t care about whether Israel’s prime minister is Benjamin Netanyahu or Yair Lapid and neither should those who support Israel.

Zionism and Israel must survive past the politics of the day and constantly remind us that Israel is our home and that we must commit to protecting it. With an Iran that is aligning itself with Russia, peace has to come through strength. The American and Israeli partnership ensures the strength necessary to stop Iran’s plans.

Pro-Israel community cannot take anything for granted

THE PRO-ISRAEL community can’t take anything for granted. The American Zionist community has to be positioned to fight for what they believe and that means embracing those we may not agree with on all issues, as long as they will support Israel. It all returns to keeping your eye on the prize and driving American policy to be supportive of a strong US-Israel relationship.

In a changing world, Zionists can’t insist on sticking to the same model and assume it will continue to work just because it was effective in the past. There are new strategies being employed by the American pro-Israel community. These new strategies were once eschewed by the pro-Israel establishment but are now being embraced in light of the new atmosphere.

At the same time, the relationship-building and activism of the past are still important. Relationship building as a vehicle for explaining Zionism’s values has always been key to the movement’s success.

Twenty years ago, I was drawn to AIPAC by its message that any American Zionist can turn their passion into concrete support of Israel. Jew, Gentile, wealthy or poor, it made no difference as long as they were willing to put the time and effort into forming relationships with their elected officials and explaining Zionism to them. I am not a man of means but this opportunity to help Israel in a concrete way spoke to me.

I could call a member of Congress’s office, make an appointment with a staffer, speak to them about Zionism and Israel, and by following up (lobbying once is an oxymoron), I could have an influence on that member of Congress’s position on Israel.

The more information I shared, the more grateful the staffer was for keeping them informed. At first, I made an appointment with members of the congressional staff and eventually, I had meetings with members of Congress, the Senate and even White House staff.

Of course, I donated to pro-Israel organizations, like AIPAC, and to political campaigns. I didn’t have the means to give as other people gave but I gave what I could afford and to the elected officials I felt it was important to support because I appreciated their pro-Israel positions. As things change in the world and the pro-Israel community faces challenges they’ve never faced before, I commit to continue to give of myself, my resources and most of all, my energy.

It’s an entirely new world out there in the pro-Israel sphere. Helping Israel out concretely requires giving of ourselves and our resources more than ever. I consider it my responsibility and I hope you do, too. But never forget, at the foundation of all support of Israel is the decision to get involved and form the relationships that matter.

Zionism’s opponents love beating up Zionists by accusing them of all sorts of evil activities and motives. Zionists believe that the Jewish people have the right to self-determination in their historic homeland, Israel. There is nothing nefarious about their objectives.

Seventy-five years after the establishment of Israel, Zionists and the pro-Israel community have taken on the responsibility to make sure Israel is strong and secure. Zionists and the pro-Israel community have always been honest about what they are, the world just has to listen.


The writer is a senior educator at numerous educational institutions. He is the author of three books and teaches Torah, Zionism and Israeli studies around the world.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Protesty w Izraelu przeciwko reformie sądownictwa premiera Netanjahu

Binjamin Netanjahu / Shutterstock


Protesty w Izraelu przeciwko reformie sądownictwa premiera Netanjahu

wr/ mal/


Dziesiątki tysięcy Izraelczyków demonstrowały w sobotę przeciwko planom reformy sądownictwa premiera Benjamina Netanjahu. Demonstranci oskarżali go o podważanie rządów demokratycznych. Doszło do tego w kilka tygodni po jego powrocie do władzy.

.
Plan Netanjahu zakłada m.in. zwiększenie kontroli rządu nad procesem wyborów sędziów sądu najwyższego, a także możliwość uchylania orzeczeń tego sądu większością 61 głosów w 120-osobowym Knesecie (parlamencie).

Krytycy twierdzą, że proponowane reformy Sądu Najwyższego sparaliżują niezawisłość sądownictwa, będą sprzyjać korupcji, ograniczą prawa mniejszości i pozbawią izraelski system sądowy wiarygodności, która pomaga odpierać oskarżenia o zbrodnie wojenne za granicą. Wśród sprzeciwiających się reformom są prezes Sądu Najwyższego i prokurator generalny kraju.

W demonstracjach w Tel Awiwie, Jerozolimie i Hajfie wzięło udział około 80 tys. ludzi – informują izraelskie media.

73-letni premier w piątek zasygnalizował elastyczność planu reform, mówiąc, że zostanie on wdrożony „ze starannością i rozwagą po wysłuchaniu wszystkich stanowisk”.

Sondaże społeczne różnią się w opiniach na temat proponowanych reform. Telewizja Channel 13 w zeszłym tygodniu stwierdziła, że 53 proc. Izraelczyków jest przeciwnych zmianie procedury nominacji w sądach, podczas gdy 35 proc. było za. Ale telewizja Channel 14 w czwartek znalazła 61 proc. głosów za, a 35 proc. przeciwko reformie Netanjahu.

„Dziesiątki tysięcy ludzi uczestniczyły w dzisiejszych demonstracjach. W wyborach, które odbyły się dwa i pół miesiąca temu, brały udział miliony” — napisał na Twitterze Miki Zohar z konserwatywnej partii Likud Netanjahu. „Obiecaliśmy ludziom zmianę, obiecaliśmy rządy, obiecaliśmy reformy – i zrobimy to dobrze” – dodał.(PAP)


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Lęki, które Spielberg tak błyskotliwie rozgrywa, są typowo męskie: przed kobietami, przed dojrzałością, przed seksem

Steven Spielberg z nagrodą za najlepszy film ‘The Fabelmans’ na 80. dorocznym rozdaniu Złotych Globów w Beverly Hilton Hotel, 10 stycznia 2023, w Beverly Hills.

Lęki, które Spielberg tak błyskotliwie rozgrywa, są typowo męskie: przed kobietami, przed dojrzałością, przed seksem

Katarzyna Wężyk


Jedyną prawdziwie wielowymiarową, interesującą i seksualną bohaterką Spielberga jest Mitzi z “Fabelmanów”, czyli jego matka. Tu dopiero freudyści mieliby pole do popisu.

Rower z chłopcem i jego kosmitą na tle gigantycznego księżyca w pełni. Ta scena, kiedy rekin wreszcie pokazuje się w całej zębatej krasie, ty mało nie spadasz z fotela, a blady Roy Scheider cedzi “Chyba będziemy potrzebować większej łodzi”. Wyraz twarzy Laury Dern, gdy Sam Neill obraca jej głowę, by zobaczyła brachiozaury, żywe i objadające liście z drzew, z obiecującą Wielką Przygodę muzyką Johna Williamsa dudniącą w tle. Młodziutki Christian Bale, który wybuch bomby atomowej nad Hiroszimą bierze za duszę zmarłej kobiety. Pierwsze 23 minuty “Szeregowca Ryana”. Wirująca w rytm “America” żółta suknia Ariany DeBose. Dla mnie – ten moment, kiedy światło przechodzące przez kamień na głowicy laski Ra pokazuje miejsce ukrycia Arki Przymierza, wywołując ekstatyczny wręcz zachwyt na twarzy Harrisona Forda.

Czysta magia kina. Destylat najprostszych emocji – strachu, radości, nadziei, rozpaczy, grozy, ekscytacji, ale przede wszystkim zachwytu – trafiający prosto do trzewi (czy też, dla romantyków, serca), raczej z pominięciem głowy. Autor tych obrazów bywa nazywany populistą i nieznośnym sentymentalistą, świetnym rzemieślnikiem, ale miernym artystą, reżyserem bez stylu, promotorem pustego eskapizmu – ale oglądając jego najlepsze filmy, mam opinie krytyków głęboko w poważaniu. Nikt tak jak Steven Spielberg nie umie w zachwyt i dziecięce zadziwienie światem: tym, jak potrafi być piękny, a także straszny, jakie kryją się w nim cuda, ale i potwory. Zazwyczaj, dodajmy, są to jego własne fascynacje i strachy, które reżyserski geniusz Spielberga sprzedaje jako zachwyty i lęki uniwersalne. “Steven nie chce robić małych osobistych filmów, on chce robić wielkie osobiste filmy”, podsumował go w dokumencie “Spielberg” z 2017 roku aktor Bob Balaban.

W najbardziej osobistym z nich wszystkich, “Fabelmanach”, Spielberg mierzy się ze swoim lękiem pierwotnym, tym przed rozpadem rodziny. Dla równowagi dostajemy też równie fundamentalną fascynację: kinem i możliwościami kreowania rzeczywistości przez opowieści.

.

Fabelmanowie, czyli lęk pierwotny Spielberga

Sammy’ego, filmowe alter ego Stevena, poznajemy, gdzieżby indziej, w kolejce po bilety. Ma sześć lat i jego rodzice, Burt i Mitzi (w rzeczywistości Arnold i Leah), po raz pierwszy zabrali go do kina. Ale co to jest ten cały film, pyta niecierpliwy chłopiec. Ojciec, praktyczny inżynier, wyjaśnia, że to poruszające się w szybkim tempie fotografie, które nasz mózg składa w całość, efekt światła i właściwości ludzkiego oka; widać, że Sammy ni w ząb nie rozumie. Matka, pianistka, ma mniej techniczną odpowiedź: “filmy to sny, których nigdy nie zapomnisz”. Sny są straszne, odpowiada Sammy. Seans, “Największe widowisko świata”, też okaże się straszny. Zwłaszcza w scenie katastrofy kolejowej z wylatującymi w powietrze wagonami, snopami iskier i trzaskiem łamanej stali.

Te obrazy będą dręczyć chłopca we śnie i na jawie, ale Sammy, w przeciwieństwie do zwykłych śmiertelników, którzy zagrzebaliby je głęboko w podświadomości i ewentualnie wydobywali po latach na kozetce, postanowił się ze swoim lękiem zmierzyć z byka – po raz pierwszy, ale bynajmniej nie ostatni. Zażyczył sobie na Chanukę zabawkową kolejkę, za pomocą której zaczął odtwarzać filmowe zderzenie pociągów. Rodzice nie byli zachwyceni – kolejka była droga – ale Mitzi, która lepiej rozumiała syna (“próbuje uzyskać jakąś kontrolę nad swoim strachem”), wpadła na pomysł: pozwoli chłopcu odegrać katastrofę jeszcze tylko raz, ale nagra ją sobie kamerą 8 mm ojca. Sammy to właśnie robi, a kiedy projektor odtwarza wielkie BUM zderzenia pociągów na jego małych dłoniach, wreszcie odzyskuje spokój. Lęk, nad którym masz kontrolę, zostaje zneutralizowany. No i można się nim podzielić z innymi.

Brodacze: Scorsese, Coppola, Brian de Palma, George Lucas.

Z czasem kamery stawały się coraz lepsze, a ekrany coraz większe. Spielberg fachu nauczył się nie w szkole filmowej – nie przyjęli go, miał za słabe oceny – ale w praktyce, kręcąc własne produkcje, z kolegami i siostrami w obsadzie i z samodzielnie wymyślonymi efektami specjalnymi.

Jeszcze w liceum wcisnął się do studiów wytwórni Universal. Według legendy przyjeżdżał busem wycieczkowym, znikał w toalecie, a gdy tour odjeżdżał, nastoletni Steven starał się wejść na plan dowolnego filmu, który akurat kręcili, i nauczyć się jak najwięcej. Tak naprawdę praktyki załatwił mu ojciec, ale, jak miał powiedzieć (ale też nie powiedział) John Ford, kiedy legenda jest lepsza od faktów, drukuj legendę.

System wielkich hollywoodzkich studiów – filmowych behemotów, których szefowie dzierżyli niemal absolutną władzę, kodeks Haysa dyktował to, co można pokazywać na ekranie, a dział marketingu kreował życie osobiste gwiazd – w późnych latach 60. drżał w posadach. W blokach startowych niecierpliwiło się nowe pokolenie reżyserów: ambitnych, niegrzecznych, zafascynowanych europejskim kinem i pragnących robić filmy dla odmiany o prawdziwym życiu. To oni, brodaci intelektualiści nadużywający umiarkowanie legalnych substancji, mieli być przyszłością Hollywood: Martin Scorsese, Francis Ford Coppola, Brian de Palma, George Lucas. Na obrzeżach tej grupy umieścił się Steven Spielberg, największy nerd z nich wszystkich, do tego totalnie nie cool: gładko ogolony, w baseballówce, odmawiający nawet marihuany i mający nikłe pojęcie o Nowej Fali. Chłopak z prowincji, dziecko przedmieść – będzie potem piewcą ich złudnego konformistycznego raju (“Moją religią były suburbia. Trwałe rodziny, nikt się nie rozwodzi, nikt nie jest nieszczęśliwy. Oczywiście, to kłamstwo”) – ten, który nie chciał robić rewolucji, tylko karierę. Nie interesowały go radykalizm ani polityka, ale filmy takie jak “Lawrence z Arabii”: epickie freski pełne charyzmatycznych bohaterów, oszałamiających widoków i przykuwających widza do fotela przygód. Jak napisała krytyczka filmowa Molly Haskell w “Steven Spielberg. A life in films”, od początku miał świadomość, że w podziale na sztukę i towar stoi po stronie komercji. I widza, który tak jak on w kinie szuka emocji. “Nie chcę robić filmów jak Antonioni czy Fellini. Nie chcę być tylko dla elity. Chcę, żeby na moich filmach każdy dobrze się bawił”, powiedział reporterowi studenckiej gazety.

Miał 21 lat, gdy pokazał szychom Universalu swój pierwszy, nakręcony za 15 tysięcy dolarów film “Amblin”, i z miejsca, jako najmłodszy reżyser w historii, dostał kontrakt na siedem lat. Chrzest ognia miał na wejście: reżyserował odcinek serialu “Night Gallery” z Joan Crawford w roli głównej. Crawford, w latach 40. gwiazda, wtedy już przebrzmiała sława, była diwą o kruchym ego i krótkim loncie, i łatwo mogła uznać, że postawienie za kamerą gościa wyglądającego na nastolatka to obraza majestatu. Spielbergowi udało się zdobyć jej szacunek – powie, że od razu wiedziała, że ma do czynienia z geniuszem – ale więcej diw nie zatrudniał.

Telewizję traktował jak szkołę rzemiosła. Nauczył się pracować szybko i na małym budżecie, ale zawsze z jednym celem: przebić się na duży ekran. Przepustką stał się “Pojedynek”, film o jadącym przez bezdroża Kalifornii sprzedawcy, którego goni upiorna ciężarówka. Tu po raz pierwszy Spielberg, wątły chłopak gnębiony w szkole za żydowskie pochodzenie, użył swoich traum i lęków, by przestraszyć widzów. “To ja zawsze byłem tym dzieciakiem, który miał większego od siebie prześladowcę. W »Pojedynku« uciekałem ja”, powie. Połączenie osobistych, a jednocześnie dość uniwersalnych doświadczeń z bezbłędną reżyserią – w 1971 roku Spielberg może i miał 25 lat, ale robił filmy od ponad dekady – zachwyciło i widzów, i krytyków. Legendarna Pauline Kael nazywała go “urodzonym zabawiaczem”. “W kategorii przyjemności, jaką daje widzom techniczna biegłość, ten film jest jednym z najbardziej fenomenalnych debiutów w historii. Jeśli jest coś takiego jak wyczucie kina, Spielberg naprawdę to ma. Ale może go mieć tak dużo, że nie zostaje miejsca na wiele więcej”, dodała.

“Szczęki” – butny penis konkurujący z Superfiutem-rekinem

Żaden znany reżyser nie chciał dotknąć “Szczęk” długim kijem – bestseller o rekinie terroryzującym nadmorską miejscowość w Nowej Anglii uznawany był za niefilmowalny – ale 29-letni Spielberg uznał, że to jego szansa, i z pewnością siebie człowieka, który nie ma pojęcia, na co się porywa, uparł się, żeby kręcić na otwartym morzu.

Gdy zaczynali produkcję, film nie miał scenariusza, połowy obsady ani rekina. Spielberg zatrudnił znajomych, scenariusz poprawiał na bieżąco, a z brakiem potwora – tresowany (!) rekin okazał się złym pomysłem, a ten mechaniczny ciągle się psuł – poradził sobie tak, że przez większość filmu go po prostu nie pokazał, tylko sugerował jego obecność. Co w połączeniu z niepokojącą muzyką Williamsa okazało się posunięciem genialnym: nic, co ówczesna technologia potrafiła pokazać na ekranie, nie mogło się równać z horrorami, które podsuwała wyobraźnia widzów. Zwłaszcza tych z zacięciem freudowskim: rekin miał symbolizować a to penisa, a to vagina dentata, czyli majaczące na horyzoncie zagrożenie ze strony ruchu kobiecego, które neutralizować musiało aż trzech przedstawicieli silniejszej płci: tradycyjnie męski kapitan Quint (Haskell: “butny penis konkurujący z Superfiutem-rekinem”), nerd – naukowiec Hooper i ojciec rodziny – szeryf Brody.

“Szczęki” okazały się megahitem – widzowie stali w kilometrowych kolejkach po bilety, a potem wracali, by dać się przestraszyć ponownie – który zainaugurował erę letnich blockbusterów, zmienił sposób dystrybucji filmów i zrewolucjonizował ich marketing. Dzięki “Szczękom” wytwórnie odkryły swoją kluczową widownię: tzw. młodzież, ale nie tę jeszcze kilka lat wcześniej kontestującą stary porządek, ale nastolatki, które po prostu chciały się dobrze bawić. W domyśle męską, czyli zainteresowaną “męskimi” gatunkami – science fiction i fantasy, horrorem, kinem akcji i przygody – i “męskimi” tematami: dorastaniem, wychodzeniem z cienia ojca, samochodami, samolotami, statkami kosmicznymi i ładnymi dziewczynami, które nie miały za wiele do powiedzenia i nie wtrącały się do rzeczy naprawdę ważnych, czyli relacji między mężczyznami. A Spielberg, którego, tak się składa, interesowały dokładnie te same rzeczy, z wunderkinda stał się najgorętszym nazwiskiem Hollywood. I mógł zająć się tematem, który siedział w nim od czasów, gdy Arnold Spielberg pokazał mu gwiaździste niebo nad arizońską pustynią: kosmosem. I relacją z ojcem.

Trzy siostry i “E.T.”

Spielberg dorastał w domu pełnym kobiet – matka, trzy siostry, “nawet pies był suką”, narzekał – i z nieobecnym ojcem, który pracował po sześć dni w tygodniu, by zarobić na American Dream. Arnold był inżynierem, cenił wiedzę, naukę i konkret, a Steven, kiepski uczeń zainteresowany wyłącznie robieniem filmów, był dla niego rozczarowaniem. Z kolei Leah, pianistka, zawsze, jak będzie potem mówił, była bardziej wspólniczką w zabawie niż rodzicem (“miała mentalność Piotrusia Pana i nie chciała dorosnąć”); matki w jego filmach będą potem raczej nudne i konwencjonalne.

Steven Spielberg i Henry Thomas podczas kręcenia filmu 'E.T.' w 1982 roku.Steven Spielberg i Henry Thomas podczas kręcenia filmu ‘E.T.’ w 1982 roku.  Fot. East News

Małżeństwo Spielbergów szybko zaczęło się sypać, ale były to czasy, gdy się zostawało ze sobą ze względu na dzieci, więc rozstali się dopiero, gdy Steven kończył liceum. To Leah odeszła, bo zakochała się w najlepszym przyjacielu Arnolda, ale ten wziął winę na siebie i jego syn przez lata będzie obwiniać właśnie ojca za rozpad rodziny. A traumę z tym związaną, podobnie jak wszystkie inne traumy, będzie przerabiać w filmach.

Roy z “Bliskich spotkań trzeciego stopnia” dla swojej obsesji na punkcie UFO zostawia rodzinę, i to najbardziej, jak się da: wsiada na pokład statku obcych. W “E.T.” ojciec jest w ogóle nieobecny – jest z Sally w Meksyku – a 10-letniemu Elliottowi z jego brakiem pomaga poradzić sobie magiczny przybysz z kosmosu. Chłopiec też zostaje zaproszony na pokład, ale zostaje z rodziną na Ziemi, bo rodzina, nawet z problemami, jest najważniejsza. Zakończenie, w zależności od indywidualnej tolerancji na spielbergowski sentymentalizm, tu w dawce 11/10, jest albo wzruszające, albo zdecydowanie za długie. Niemniej scena, w której chłopiec uczy się, że czasem trzeba dać wolność temu, co się kocha, naciska wszystkie właściwe guziki. Jak to ujął Martin Amis, Spielberg “posiada tak bezpośrednie połączenie z sercem widza, że rozbraja cię kruchością twoich własnych szańców i transparentnością twoich najbardziej intymnych lęków i nadziei”.

Najbardziej irytująca postać kobieca w historii kina

Kate Capshaw musiała się naprawdę zakochać, skoro zniosła wszystkie tortury, którym na planie “Indiany Jonesa i świątyni zagłady” poddał ją przyszły mąż. Jej bohaterka, Willie Scott, zaczyna co prawda jako piosenkarka w nocnym klubie w Szanghaju, ale zaraz potem zostaje zrzucona z samolotu, musi zdjąć z ramienia węża i włożyć rękę w dziurę pełną pełzających owadów, zostaje jej zaserwowana zupa z gałek ocznych i o mało nie wyląduje w gorącej lawie. Najtrudniejsze dla feministki Capshaw musiało być jednak to, że Willie jest pustogłową kretynką, która większość ekranowego czasu spędza, wydzierając się wniebogłosy; w kategorii “najbardziej irytująca postać kobieca w historii kina” ma pewne miejsce na podium. Cierpliwość aktorki się opłaciła – kilka lat później została drugą panią Spielberg – ale jej bohaterka najlepiej obrazuje problemy, jakie jej mąż miał z kobietami w swoich filmach.

Kate Capshaw, Steven Spielberg, George Lucas i Harrison Ford na planie filmu 'Indiana Jones i świątynia zagłady', 1984

Kate Capshaw, Steven Spielberg, George Lucas i Harrison Ford na planie filmu ‘Indiana Jones i świątynia zagłady’, 1984  Fot. East News

Jak zauważa wspomniana już Haskell, lęki, które Spielberg na ekranie tak błyskotliwie rozgrywał, były obawami typowo męskimi: “przed kobietami, przed dojrzałością, przed seksem”. W większości jego filmów próżno szukać interesujących, skomplikowanych bohaterek. Są matki, zazwyczaj zabiegane i psujące zabawę, i są obowiązkowe dziewczyny Bonda – to jest Indy’ego – piękne, ale sztampowe, i mniej ważne niż kolejny artefakt, którego miejsce jest w muzeum. W 2017 roku brak pierwszoplanowych bohaterek wytknęła reżyserowi aktorka i reżyserka Elizabeth Banks. “Nigdy nie zrobił filmu z kobietą w roli głównej. Sorry, Steven, nie chcę cię tu wywoływać, ale to prawda”. Myliła się, ale niewiele – na 31 wówczas wyreżyserowanych przez Spielberga filmów całe trzy, za to te mniej znane, miały pierwszoplanowe postaci kobiece: “Sugarland Express”, “Kolor purpury” i “BFG”; dziś do tej listy można dopisać “Czwartą władzę”, w której to Spielberg nawet zauważa, że nie jest łatwo być kobietą w męskim świecie mediów i polityki. Nie licząc Celii z “Koloru purpury”, jedyną prawdziwie wielowymiarową, interesującą i seksualną bohaterką jest jednak dopiero Mitzi z “Fabelmanów”, czyli… jego matka. Tu dopiero freudyści mieliby pole do popisu.

Nie ma też w filmach Spielberga za wiele romantycznych relacji damsko-męskich: chemia między kochankami – ba, dorosła rozmowa – niespecjalnie go interesuje. Nawet Indiana Jones podczas awansów Marion… zasypia. Bohaterowie są zbyt zmęczeni na seks albo po prostu za młodzi: dzieci najdalej na progu okresu dojrzewania, niewinne, a przez to bezpieczne. Równie aseksualni są ojcowie – niechętny przyszywany ojciec w “Parku Jurajskim”, ojciec w żałobie po zaginionym synu w “Raporcie mniejszości”, ojciec ratujący rodzinę podczas inwazji obcych w “Wojnie światów”, ojciec narodu w “Lincolnie” – którzy będą dominować w drugim okresie jego twórczości, tym, podczas którego marka Spielberg wreszcie połączyła komercyjny sukces z prestiżem.

Powrót do korzeni i Oscar

W ciągu dnia kręcił ewakuację krakowskiego getta – odtwarzając sceny metodycznego, dehumanizującego bestialstwa – a wieczorami montował “Park Jurajski”, zasadniczo film o tym, że pycha i nadmierna wiara w naukę kroczą przed upadkiem, ale kto by się tym przejmował, skoro na ekranie jest T-Rex. Pracoholizm pomógł Spielbergowi przetrwać produkcję filmu o Holocauście – tego, który miał go wreszcie umieścić w gronie “poważnych” reżyserów i dać wymarzonego Oscara, ale też pogodzić z własnym żydowskim dziedzictwem.

Spielberg wychował się w rodzinie, jak sam mówił, koszernej od święta: gdy dziadkowie wyjeżdżali, owoce morza wracały na stół. Jego babcia uczyła ocalonych z Holocaustu angielskiego, a mały Steven poznawał cyfry na ich numerach obozowych. Jako nastolatek desperacko pragnął się od swojego pochodzenia odciąć, być taki jak wszyscy: obchodzić Boże Narodzenie i być wysokim kalifornijskim blondynem. Dopiero gdy sam został ojcem, wrócił do korzeni.

Steven Spielberg i Liam Neeson na planie filmu 'Lista Schindlera', 1993 r.Steven Spielberg i Liam Neeson na planie filmu ‘Lista Schindlera’, 1993 r.  Fot. East News

Do “Listy Schindlera”, historii niemieckiego przemysłowca, playboya i bon vivanta, który uratował ponad tysiąc Żydów, przygotowywał się dekadę. Tylko Spielberg, reżyser o midasowym dotyku, mógł zrobić ponadtrzygodzinny, czarno-biały, brutalnie realistyczny film o Shoah i dostać na niego pieniądze. I tylko Spielberg, którego filmowy temperament, jak zauważa Haskell, jest bardziej mormoński niż żydowski czy chrześcijański – pełen nadziei i przekonania, że dobro ostatecznie zatriumfuje, preferujący inspirację, nie ironię, i moralną jasność, nie ambiwalencję – mógł nakręcić, jeśli nie optymistyczny film o Holocauście, to przynajmniej taki, który jednak zostawia widzkę z odrobiną wiary w ludzkość.

Jak odzyskać miłość ojca

“Szeregowiec Ryan” był z kolei prezentem dla ojca i okazją do pojednania. “Zorientowałem się, że [za rozstanie rodziców] za bardzo obwiniałem jedną osobę. Zacząłem się więc zastanawiać, jak mógłbym odzyskać miłość ojca”, powie w wywiadzie. Arnold walczył w II wojnie światowej i Steven, dorastając, słuchał historii jego kolegów weteranów, czasem przerywanych szlochem i znaczącą ciszą. Kiedy po latach zrozumiał, co stoi za tą ciszą – PTSD i wspomnienia zbyt straszne, by ubrać je w słowa – postanowił zrobić film, który pokaże, jak wojna wygląda naprawdę. Sekwencję lądowania sił alianckich na plaży Omaha kręcił chronologicznie, niemalże zdobywając ją razem z aktorami i statystami metr po metrze. Kamera Janusza Kamińskiego wręcz staje się jednym z żołnierzy: razem z nimi nurkuje, starając się uniknąć barwiących wodę na czerwono kul, czołga się po mokrym piasku, chowa za wydmami i ciałami. Widzi nie tylko krew, pot i łzy, ale wylewające się wnętrzności, urwane kończyny i zwierzęcy strach.

Ale Spielberg nie byłby sobą, gdyby po tych 23 minutach horroru nie zaserwował widzowi jednak krzepiącej opowieści o prawdziwej męskiej przyjaźni, odwadze i poświęceniu oddziału wysłanego z militarnie bezsensowną, ale PR-owo skuteczną misją uratowania Matta Damona. Łopocąca w finale spłowiała amerykańska flaga dopełnia dzieła.

Film przyniósł Spielbergowi drugiego Oscara za reżyserię i udowodnił ewentualnym niedowiarkom, że “Lista Schindlera” nie była przypadkiem, a on sam potrafi zarówno sprzedawać najwyższej klasy rozrywkę, jak i kręcić “poważne” filmy. Przez kolejne dwie i pół dekady mieszał jedne i drugie: nawet ta mniej udana premiera Spielberga była wydarzeniem. Po 11 września zajął się tematami politycznymi: nieoczekiwanym atakiem (“Wojna światów”), rosnącą inwigilacją (“Raport mniejszości”), ambiwalencją tzw. wojny z terroryzmem (“Monachium”). Pobawił się nowymi technologiami (“Tintin”, “BFG”, “Ready Player One”) i podróżował w przeszłość swojego kraju (“Lincoln”, “Most szpiegów”, “Czwarta władza”). Aż wreszcie, w ostatnim filmie, wziął na warsztat własne dorastanie.

Terapia za 40 milionów dolarów

Z dystansu sześciu dekad i własnego rozwodu Spielberg opowiada o rozpadzie małżeństwa rodziców już bez nastoletniej złości i buntu, ale z empatią i zrozumieniem. Dla niego była to, jak sam chętnie mówi, “terapia za 40 milionów dolarów”, ale dla mnie najciekawsza była rodząca się świadomość faktu, jaką władzę dają twórcy kamera i stół do montażu. Dopiero nagranie z kempingu uświadamia Sammy’emu, że jego matka ma romans z najlepszym przyjacielem męża, ale jako reżyser to on decyduje, co pokaże i co rodzina z wycieczki zapamięta. Montuje więc dwa filmy: jeden, sielankowy, dla ojca i sióstr, i drugi, z wyciętych fragmentów, dla matki. Nie jest w stanie powiedzieć jej, że wie, ale może to jej pokazać.

Jeszcze dobitniej władzę, jaką ma sprawny opowiadacz historii, pokazuje film z klasowej wycieczki na plażę. Tym razem Sammy świadomie w trakcie kręcenia dobierał kadry, światło, a potem muzykę i  klasowego prześladowcę zmienił w złotego aryjskiego półboga. Logan, który wie, że na to nie zasłużył, pyta Fabelmana, dlaczego to zrobił. Sammy mówi, że kamera zobaczyła to, co zobaczyła, ale to nieprawda: kamera zobaczyła to, co chciał, żeby zobaczyła. Nawet jeśli sam jeszcze nie wiedział, dlaczego ozłocił swojego wroga – bo chciał mu się przypodobać? bo potrzebował sojusznika? – to już wiedział, że potrafi.

Cała reszta to już tylko kwestia odpowiedniego ustawienia horyzontu.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


At the United Nations, Israel is ‘the Jew Among the Nations’

At the United Nations, Israel is ‘the Jew Among the Nations’

David May


The Human Rights and Alliance of Civilizations Room of the Palace of Nations, in Geneva, Switzerland. The room is the meeting place of the United Nations Human Rights Council. Photo: Ludovic Courtès via Wikimedia Commons.

China presented itself as a champion of Muslim rights last Tuesday, when it asked the United Nations Security Council to hold a special session to address an Israeli minister’s visit to the Temple Mount, a site holy to both Jews and Muslims. (Never mind that China has detained over one million Muslim Uyghurs.) This is just the most recent case of the UN allowing human rights abusers to shape its human rights agenda.

In what one UN watchdog described as “making an arsonist into the town fire chief,” the UN elected Iran to its top women’s body in 2021. Less than half a year after Iran’s term began in March 2022, the Islamic Republic’s “morality police” accosted and reportedly murdered 22-year-old Mahsa Amini for allegedly violating female hair-covering laws. Mercifully, in a US-led vote of 29-8, with 16 abstentions, the UN’s Economic and Social Council removed Iran from the women’s commission last December. Among the “no” votes were China and Russia.

Until April 7 of last year, Russia sat on the UN Human Rights Council (UNHRC). The UN General Assembly suspended Russia from the UNHRC following its invasion of Ukraine, but China remains on the council. In this capacity, Beijing has stifled criticism of its many human rights violations, including what the United States has termed a genocide against its Uyghur minority.

According to a whistleblower, the UNHRC has secretly provided Beijing with the names of Uyghur dissident activists. And in October, the UNHRC rejected merely debating Chinese human rights abuses against Uyghurs in Xinjiang. Thirty of the council’s 47 members voted no or abstained. That tracks with the 31 council members rated “not free” or “partly free,” according to Freedom House’s annual rankings.

Chinese coercion and human rights abusers’ camaraderie led to the motion’s defeat. But deflecting criticism is not enough. To ensure the council’s attention is distracted from abuses committed by autocracies, the dictators club needs a convenient scapegoat — their target, “the Jew among the nations,” is the Jewish state.

Approximately half of the council’s country-specific condemnations have targeted Israel. Nine out of its 35 special sessions have focused on the Jewish state. The UNHRC created a blacklist to deter investment in territories controlled by Israel, something it has not done for any other disputed territory. And the UNHRC maintains a special rapporteur devoted to uncovering supposed Israeli abuses. The list goes on.

Special rapporteurs are expected to demonstrate “impartiality” and not “hold any views or opinions that could prejudice” their work. Nevertheless, like flies to manure, this special rapporteur position has attracted individuals with histories of anti-Israel activism — and even antisemitism.

In 2008, then rapporteur John Dugard justified Palestinian terrorism as the “inevitable consequence” of Israeli actions. His successor, Richard Falk, likened Israel’s treatment of the Palestinians to the Holocaust. Falk’s antisemitism was so pronounced that the United Kingdom condemned him on three separate occasions.

Current special rapporteur Francesca Albanese is embroiled in her own antisemitism controversy. Last month, Albanese’s 2014 remarks describing the United States as “subjugated by the Jewish lobby” drew widespread condemnation, including by top US officials. In a separate post from that year, Albanese claimed that the “Israeli lobby,” directed by “Israel’s greed,” skewed media coverage of the Israeli-Palestinian conflict. Though Albanese tried to distance herself from her past remarks, in July 2022, she defended another UN official who similarly claimed that the “Jewish lobby” controls the media.

Albanese has also doubled and tripled down on opposing the leading benchmark for identifying anti-Jewish prejudice, claiming it stifles free speech. In its definition of antisemitism, the International Holocaust Remembrance Alliance (IHRA), a coalition of 35 member states and eight observers, provided examples to help understand how antisemitism manifests itself. Prior to her appointment, Albanese had made comments that likely fell under two IHRA examples of antisemitism: comparing Israel to the Nazis and declaring Israel to be a racist endeavor.

Congress can help stamp out the UN’s anti-Jewish bigotry by defunding any UN agency that supports or engages in antisemitism pursuant to the IHRA definition.

Whether by removing Iran from the UN’s women’s commission, implementing human rights standards for UNHRC membership, or barring antisemites and anti-Israel activists from UN positions focused on Israel, the United States should work to prevent arsonists from serving as fire chiefs at the UN. With one fire put out for now, Washington should turn its attention to the others.


David May (@DavidSamuelMay) is a research manager and senior research analyst at the Foundation for Defense of Democracies. Follow FDD on Twitter @FDD. FDD is a Washington, DC-based nonpartisan research institute focusing on national security and foreign policy.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com