ROZMOWA Z JERZYM NEFTALINEM, emigrantem marcowym

Jerzy Neftalin: “Brakującego dolara na bilet do Szwecji kupiłem za 150zł od koników przed Pekao”

Tomasz Urzykowski


Jerzy Neftalin / foto: JACEK MARCZEWSKI

– Spakowałem trochę książek. Mama kupiła mi talerze, ściereczki do kuchni. Ojciec powiedział: “Trzymaj się” czy coś takiego. Zaraz po tym wyszedł z dworca. Nie chciał patrzeć na odjeżdżający pociąg – opowiada Jerzy Neftalin, który na fali antysemickiej nagonki w marcu 1969 r. wyjechał do Szwecji.

ROZMOWA Z JERZYM NEFTALINEM, emigrantem marcowym

TOMASZ URZYKOWSKI: 19 maja 1969 r. na Dworcu Gdańskim wsiadł pan do pociągu relacji Moskwa – Oslo i wyjechał na emigrację do Szwecji. Na peronie żegnali pana krewni i przyjaciele, a zaprzyjaźniona z rodzicami Elżbieta Turlejska utrwaliła to na zdjęciach. Fotografia, na której stoi pan objęty z ojcem na tle lokomotywy, stała się ikoną ilustrującą żydowską emigrację po Marcu’68. Publikowana jest w gazetach, na okładkach czasopism, w książkach, na plakatach.

JERZY NEFTALIN: Te zdjęcia leżały u pani Turlejskiej przez kilkadziesiąt lat. Światło dzienne ujrzały chyba dekadę temu. Nagle były wszędzie, nawet w szwedzkich gazetach. Zaczęły żyć własnym życiem.

Pamięta pan dzień swojego wyjazdu z Polski? Co pan wtedy czuł?

– Byłem w strasznym stresie. Nie pamiętam, z kim jechałem na dworzec. Na pewno była ładna pogoda, a na peronie żegnało mnie dużo ludzi. Kolegom z Politechniki Warszawskiej powiedziałem, żeby się nie pojawiali, bo nie wiem, czy mojego wyjazdu nie śledzi SB. Przyszedł jeden – Paweł Wolf, ubrany w mundur ze studium wojskowego. Potem bezpieka wzywała go na przesłuchania.

Kim pan był, opuszczając Polskę?

– Miałem wtedy 22 lata. Byłem bardzo złym studentem drugiego roku inżynierii sanitarnej na politechnice.

Moja historia jest mało interesująca.Skoro wspomniał pan o zdjęciu z lokomotywą, to wolę powiedzieć o widocznym na nim moim ojcu Samuelu Neftalinie. Był absolwentem Politechniki Warszawskiej i dyrektorem dużego biura projektów Prochem. W 1968 r. do tego biura przyszedł instruktor partyjny z dzielnicy i na zebraniu organizacji zakładowej PZPR powiedział: „Wy macie tu wroga Polski, syjonistę Neftalina. Zgłaszam wniosek o wyrzucenie go z partii”. I nikt nie podniósł ręki, żeby ten wniosek poprzeć. Słyszał pan o takim numerze? Tam byli sami członkowie PZPR i wszyscy stanęli murem za moim ojcem. Nie jest więc tak, jak się często mówi, że Żydów z każdego miejsca wtedy wyrzucali. Ojciec był w swoim środowisku bardzo szanowany. Chociaż był komunistą, przyjmował do pracy w Prochemie ludzi o różnych życiorysach, których nigdzie indziej nie chciano zatrudnić. Jego kierowca, pan Krakiewicz, jeździł przed wojną najnowszymi lokomotywami, później został szoferem ministra Grabskiego, a podczas wojny służył w Dywizjonie 303. Biuro ojca było „przytuliskiem” dla akowców. Pracował w nim przedwojenny dyplomowany pułkownik Antoni Szanojca, w czasie wojny szef Oddziału I Komendy Głównej AK. Był też Edmund Radziwiłł, arystokrata i kosmopolita.

Ale w końcu pana tata wyleciał z partii i z Prochemu.

– Wszystko przez to, że napisał list do premiera Józefa Cyrankiewicza, że pracownik MSW zbiera na ojca materiały, a to, co się dzieje w Polsce, to jest faszyzm. List dotarł do I sekretarza Władysława Gomułki i do ministra przemysłu chemicznego, który był przełożonym ojca. Na jakiejś centralnej komisji partyjnej, wbrew statutowi, wyrzucili go z PZPR. Minister zaprosił go do siebie i powiedział: „W tej sytuacji muszę zwolnić pana z pracy”. To był rok 1968. Rękę wyciągnęli do ojca akowcy: „Pan nam pomagał, to teraz my panu pomożemy”. Jeden z nich wziął ojca do swojej firmy budowlanej. Potem dyrektor biura projektów zaproponował mu pracę inżyniera. Od wyrzucenia z partii ojciec się odwołał i po roku zwrócili mu legitymację. Został w Polsce. Nie widział powodu, dla którego miałby emigrować.

Dlaczego zatem pan wyemigrował?

– Pierwsza myśl, że trzeba zmienić kraj, przyszła mi do głowy po przemówieniu Gomułki do aktywu partyjnego [z 19 marca 1968 r. w Sali Kongresowej, w którym I sekretarz KC PZPR zachęcał Żydów do wyjazdu do Izraela]. Słuchałem go z rodzicami. Siedzieli przed telewizorem i nerwowo palili, a ja opróżniałem popielniczki. Drugi moment to inwazja wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Byłem wtedy na wakacjach w Tleniu w Borach Tucholskich. Kiedy jechałem do Gdańska z prof. Pawłem Beylinem, który też tam spędzał wczasy, wszystkie drogi zapchane były transportami wojskowymi, a żołnierze mieli przy pasach ładownice z nabojami. Stwierdziłem, że nie mam tu już po co siedzieć.

Spotkały pana jakieś nieprzyjemności z powodu żydowskiego pochodzenia?

– Zawsze mnie spotykały. We wspomnieniach moich żydowskich koleżanek i kolegów powtarza się jeden element: nasza samotność. W przedszkolu dzieci nie chciały się ze mną bawić. Mówiły: „Ty parszywy Żydzie” i rzucały kamieniami. Uciekałem z przedszkola do parku, gdzie z wozakami jadłem chleb ze słoniną. Szkoły też nie lubiłem, często wagarowałem. W podstawówce zostałem na drugi rok w czwartej klasie. Chłopak z nowej klasy Robert Ramer zaprosił mnie na urodziny. Jego mama poprosiła mnie do drugiego pokoju i powiedziała: „Słuchaj, dlaczego ty masz złe stopnie? Żyd nie może się źle uczyć”. Wtedy zrozumiałem, że w mojej klasie są inni Żydzi i nikt mnie już tu nie będzie wyzywał. Odżyłem. W przeciwnym razie skończyłbym w szkole specjalnej. Z ludźmi z tej klasy do dziś trzymamy się razem. Ale nadal zamiast do szkoły wolałem chodzić do biblioteki przy Koszykowej. Czytałem książki biograficzne, historyczne, o geografii. W bibliotece poznałem Adama Michnika.

Brał pan udział w protestach studenckich w 1968 r.?

– Znałem Janka Lityńskiego. Zapytał, czy bym mu nie pomógł zbierać podpisów w akademiku Politechniki Warszawskiej przeciw zdjęciu z afisza „Dziadów”. Biegaliśmy tam cały dzień, przerzucani od pokoju do pokoju, żeby nie dać się złapać przez radę akademika, której ktoś doniósł o naszej wizycie. Zebraliśmy całe kartki tych podpisów. Byłem 8 marca na wiecu na uniwersytecie. Potem uczestniczyłem w strajku okupacyjnym na politechnice. Ponieważ mieliśmy wtedy studium wojskowe, poszliśmy tam całą grupą w mundurach. Milicja wzięła nas za wojsko i nie zatrzymała.

Dlaczego wyemigrował pan akurat do Szwecji?

– Mogłem jechać do Ameryki, ale obawiałem się, że wcielą mnie do armii i wyślą do Wietnamu. Siostra mojego przyjaciela Adama Ringera pracowała w Szwecji jako lekarz. Adam przede mną wyemigrował do Göteborga. Po nim zrobił to nasz wspólny przyjaciel Krzysiek Melchior, potem następny – Stefan Ulman. Czekali tam na mnie na dworcu.

Jak wyglądało załatwianie formalności związanych z wyjazdem?

– Władze wydawały emigrantom dokument podróży w jedną stronę. Poszedłem z nim do ambasady Szwecji, złożyłem podanie o wizę na pobyt stały, ale wbili mi do dokumentu wizę turystyczną. Powiedzieli, żebym się z nią zgłosił w Szwecji na policję, a tam będą wiedzieli, że mam dostać pobyt stały. Wszystko dlatego, że z PRL oficjalnie emigrowałem do Izraela. W ambasadzie Holandii [reprezentowała wtedy w Warszawie państwo Izrael] dostałem wizę izraelską, a nawet bilet do Wiednia, który potem im odesłałem. Bilet do Szwecji musieliśmy kupić za dewizy. Był z tym problem, bo bank handlowy odmówił mamie wypłacenia na ten cel pieniędzy z konta. Ojciec pożyczył pieniądze. Brakującego dolara kupiłem za 150 zł od koników przed Pekao przy Czackiego.

Co pan ze sobą zabrał do Szwecji?

– Trochę książek. Wydawało mi się, że kończę raz na zawsze z Polską, i przed wyjazdem oddałem dużo tomików poezji koleżance Magdzie Umer. Była wtedy studentką polonistyki. Wyszła ode mnie obładowana jak wielbłąd torbami z książkami. Zabrałem też jakieś kożuchy, w których w Göteborgu nie da się chodzić, bo jest tam wilgotny klimat, więc wróciły do Polski. Mama kupiła mi talerze, ściereczki do kuchni. Wszystko to zapakowałem do skrzyni i zawiozłem do urzędu celnego na Dworcu Gdańskim. Celnicy byli bardzo życzliwi. Otworzyli skrzynię, jak zobaczyli na talerzach etykietkę ze sklepu, to ją odrywali. Celniczka tłumaczyła: „Nowych rzeczy nie wolno panu wywozić z kraju”.

Rodzice nie próbowali pana zatrzymać w Polsce?

– Nie. Ubolewali, że wyjeżdżam, ale nie zatrzymywali. Ojciec w 1939 r. został aresztowany w Łodzi przez Niemców, wywieziony do obozu Berlin-Oranienburg, a potem dalej. Uciekł z transportu, wrócił pieszo do Łodzi, gdzie spotkał przedwojennego kolegę Niemca w mundurze oficerskim. Ten ostrzegł go, że nie może tu zostać, i odwiózł do granicy z Sowietami. Ojciec wylądował w Łomży, wzięli go do Armii Czerwonej i zabrali w głąb Rosji. To uratowało mu życie, bo gdy do Łomży weszli Niemcy, mieli listę wszystkich komunistów, rozstrzeliwali całe rodziny. Po takich przejściach ojciec nie próbował mnie zatrzymywać.

Pamięta pan, co ojciec powiedział, żegnając pana na peronie Dworca Gdańskiego?

– „Trzymaj się” czy coś takiego. Zaraz po tym naszym uścisku wyszedł z dworca. Nie chciał patrzeć na odjeżdżający pociąg.

Jak przebiegała podróż?

– Pociąg jechał najpierw do Berlina, następnie na północ do promu kolejowego kursującego między NRD a Szwecją. W Malmö odczepili mój wagon do Göteborga, a reszta jechała dalej do Oslo. W przedziale miałem Szweda, muzyka z Polskiego Radia, i Jugosłowianina, też z branży muzycznej. Było też dwóch rosyjskich konduktorów. Wyjąłem kiełbasę, zaraz pojawiła się wódka i zaczęliśmy w pięciu pić. Po drodze nie było żadnych rewizji. Na granicy polsko-enerdowskiej celniczka poradziła tylko, żebym kupił piwo dla celników. Kiedy pociąg zatrzymał się na dwie godziny w Malmö, wysiadłem i po raz pierwszy w życiu znalazłem się na Zachodzie. Byłem oszołomiony widokiem wystaw sklepowych.

Gdy przyjechał pan do Szwecji, miał pan jakiś plan działania?

– Przyjechałem w niedzielę, a już następnego dnia poszedłem do biura pośrednictwa pracy. Przydzielono mi pokój z łazienką w luksusowym akademiku i od razu skierowano na kurs szwedzkiego. Dostałem pieniądze na kupienie ubrań, żebym wyglądał jak szwedzki student. Potem zaczął się dramat. W Göteborgu są białe noce, ptaki śpiewają, a ja nie mogłem spać. Chodziłem na kurs szwedzkiego i nie byłem w stanie zapamiętać odmian. Nie wiedziałem wtedy, że to efekt stresu. Przystosowanie się do Szwecji zabrało mi długie lata.

Czym się pan zajmował?

– Poznani w akademiku Palestyńczycy zabrali mnie do portu w Göteborgu i załatwili kartę dokera. Zarabiałem tam przez wiele lat dobre pieniądze. Ożeniłem się z emigrantką marcową z Warszawy, mamy córkę i syna. Otworzyliśmy wytwórnię emblematów. Trafiliśmy z dobrym produktem w dobry czas, bo wtedy zaczęły być modne naszywki na kurtkach. Mieliśmy milionowe obroty. Z żoną i naszą firmą rozstałem się 30 lat temu. Sąsiad zaangażował mnie do pomocy w ośrodku dla dziewcząt po przejściach. Miałem być tam przez trzy miesiące, zostałem 12 lat.

Kiedy po raz pierwszy po 1969 r. przyjechał pan do Polski?

– Po 16 latach. Ojciec był wtedy chory, leżał w Szpitalu Bródnowskim. Zobaczyłem szary, brudny kraj. Zacząłem przyjeżdżać coraz częściej. Sprowadzałem ze Szwecji jednorazowe prześcieradła. Dwa lata temu zakończyłem tę działalność.

Czy poczuł się pan Szwedem?

– Utrzymuję kontakty ze szkolnymi przyjaciółmi, dzwonimy do siebie, spotykamy się, ale na co dzień stykam się tylko ze Szwedami. Mój kumpel Rolf i jego żona skończyli niedawno 70 lat. W drugi weekend maja zostałem zaproszony na przyjęcie do jednej z ich córek, która skończyła 40 lat. Oni mnie znają całe życie i traktują jak część rodziny. Więcej mam takich szwedzkich rodzin, z którymi jestem blisko. Na tym polega moje zeszwedczenie.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com