Józef Lebenbaum. Mój polski obłęd

Józef Lebenbaum. Mój polski obłęd

Katarzyna Bielas


Gdybym nie wyjechał z Polski, aresztowano by mnie m.in. za współpracę z Wolną Europą. Żona nie chciała wyjechać, musiałem się rozwieść w ekspresowym tempie (Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta)

Siedziały na mnie SB i KGB. Sporo czasu zajmowało mi gubienie szpicli. Na szczęście dyskretnie chroniła mnie szwedzka policja

Józef Lebenbaum (ur. w 1930 roku, emigrant 1968, w latach 70. i 80. Organizator pomocy dla polskiej opozycji, współzałożyciel Komitetu Poparcia „Solidarności”, szef agencji fotograficznej IPA (Independent Polish Agency), światowy koordynator CSSO (Conference of „Solidarity” Support Organizations). W 2007 roku odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Mieszka w Lundzie i Warszawie)

Rozmowa Dużego Formatu z
Józefem Lebenbaumem, emigrantem 1968 roku, wieloletnim koordynatorem międzynarodowej pomocy dla polskiej opozycji

Wyjechałeś z Polski, bo się bałeś?

– Nie jestem tchórzem. Wyjechałem, bo się wkurwiłem. Tak odpowiedziałem na pytanie o wyjazd zadane w projekcie Krystyny Piotrowskiej w Zachęcie „Wyjechałam, wyjechałem z Polski, bo…” przygotowanym z okazji 40. rocznicy Marca.

Na wizytówce umieściłeś dwa adresy – Lund, gdzie trafiłeś jako emigrant 1968 roku, i Warszawę, w której się urodziłeś i przed wojną wychowałeś.

– Teraz dużo czasu spędzam w Warszawie, wynajmuję mieszkanie na Hożej.

Mimo że po 1968 roku przez 22 lata miałem szlaban na wjazd, o Szwecji nigdy nie powiedziałem: „u nas”. Nie byłem jak inni emigranci, którzy po dwóch latach chwalili się „swoją Szwecją”. Mój język to polski, szwedzkiego uczyłem się niechętnie, zmuszony sytuacją, moi przodkowie nie budowali katedry w Lundzie.

Katedry, w przedsionku której po wybuchu stanu wojennego pozwolono Polakom zorganizować strajk głodowy. Byłeś rzecznikiem prasowym głodujących.

– Dzięki moim staraniom w krypcie tej tysiącletniej katedry pierwszy raz od czasów reformacji odbyło się katolickie nabożeństwo. Za sprawę polską. Z kolei po niedzielnym, w katedrze, postawiliśmy puszki, Szwedzi ustawiali się do nich w kolejkach, zebraliśmy aż 26 tysięcy koron.

Ty zabiegałeś o nabożeństwo?

– Jestem ateistą, ale uważam, że dla ważnej sprawy trzeba umieć wyjść poza własne poglądy.

W czasie strajków – bo były dwa – zawiązał się oficjalnie szwedzki Komitet Poparcia „Solidarności”. Zostałem zastępcą przewodniczącego, Szweda Jana Axela Stolza, na skarbnika wziąłem Pawła Chylickiego, zięcia biskupa Lundu i członka rady kościelnej, żeby nie zaczęto krzyczeć, że Żydzi kradną. Obstawiłem się. Potem moim najbardziej zaufanym współpracownikiem w tajnych operacjach stał się Mirek Ancypo.

Od początku chciałem działać, coś robić dla Polski,
uważałem się za emigranta politycznego
.

Już w 1969 roku, kiedy byłem jeszcze w obozie na Marstrandzie, gdzie dawano mi 5 koron dziennie na drobne wydatki, wysupłałem parę groszy i pojechałem do Göteborga, żeby spotkać się z przewodniczącym studentów szwedzkich. Próbowałem namówić ich do jakiegoś uczczenia pierwszej rocznicy Marca, w końcu były to wydarzenia studenckie, ale powiedzieli, że to jest sprawa nieaktualna. Kiedy w 1976 roku powstał KOR i nareszcie był partner do działania, zobowiązałem się do wysyłania 100 koron miesięcznie dla represjonowanych.

Jeszcze przed wyjazdem z Polski współpracowałem z Wolną Europą.

Przed wyjazdem byłeś dziennikarzem łódzkiego „Głosu Robotniczego”, organu PZPR, sprawozdawcą sejmowym. Należałeś do partii.

– Pracowałem też w ZMP, po powrocie z ZSRR chciałem coś robić, działać.

W listopadzie 1939 roku wyjechałem z rodziną na wschód. Ojciec był w Białymstoku, przysłał list, że mamy natychmiast do niego dołączyć. Wzięliśmy tylko podręczny bagaż, mama też karakułowe futro, i chłopskim wozem pojechaliśmy do Małkini. Dalej pociągiem, niestety na miejscu okazało się, że ojciec przeniósł się do Wilna, do którego trzeba było przedzierać się nielegalnie przez granicę. Wilno było wtedy litewskim miastem, w czerwcu 1940 roku przyszli jednak bolszewicy, nastąpiła aneksja Litwy przez ZSRR i zaczęły się wywózki na Syberię. Nas na szczęście nie zesłano do łagru, pojechaliśmy na tzw. przesiedlenie do Kraju Ałtajskiego.

Najgorsze było zimno – kiedy się budziliśmy w naszej chałupce, woda w wiadrach była ścięta lodem. Prawie nie było chleba, żywiliśmy się tym, co udało się wyhodować w przydomowym ogródku, czyli głównie kartoflami.

Żeby pozbyć się wszy, zakopywało się w śniegu koszulę, zostawiwszy
na zewnątrz tylko kawałek – wszy się na nim gromadziły, wtedy się
je zgarniało. Na krótko, ale działało.

Dużo chorowałem, na malarię, tyfus… Na szczęście od 1943 roku mogłem pójść do polskiej szkoły, którą zorganizował mój ojciec. Wróciliśmy w 1946.

Z rodzicami w warszawskich Łazienkach, w rocznicę 3 maja, 1934 lub 1935 roku Archiwum Józefa Lebenbauma

I co dalej?

– Chodziłem do gimnazjum, potem zaliczyłem aż 30 miesięcy wojska, w czołgach, w tzw. Czarnej Dywizji w Żaganiu, to tam wstąpiłem do PZPR. Pracowałem w łódzkim ZMP jako kulturalno-oświatowy, kierowałem m.in. robotniczym zespołem pieśni i tańca, w którym występował Staszek Mikulski. Dużo wyjeżdżaliśmy, w czasie wakacji dawaliśmy koncerty, jeździliśmy na obozy wędrowne z występami.

W 1955 roku wyrzucili mnie, bo na zebraniu oskarżyłem kierownictwo o nieuczciwość, przekręty. Zlecali np., bardzo drogo, robienie dekoracji na akademie i pochody, można było o wiele taniej, ale zblatowani z nimi plastycy odpalali im połowę.

Zostałem bez pracy, uratował mnie mój znajomy Tadeusz Gutkowski, „woldenberczyk”, który jako naczelny „Głosu Robotniczego” przyjął mnie do pracy. Pisałem o polityce partyjnej, komentarze na temat spraw zagranicznych. Na fali odwilży popierałem dojście Gomułki do władzy, wybrano mnie wtedy do kolegium redakcyjnego, z którego wkrótce mnie usunięto. Dostawałem ostrzeżenia, upomnienia, nagany partyjne, cenzura mnie zdejmowała.

Za co?

– Nie podobało się na przykład, kiedy w czasie rewolucji węgierskiej 1956 roku postawiłem stolik z węgierską flagą pod siedzibą redakcji na Piotrkowskiej i zbierałem pieniądze na pomoc dla Węgrów. Albo kiedy oświadczyłem na zebraniu, że jako niewierzący nie wierzę też w to, że Beria przez 20 lat był agentem obcych wywiadów.

W 1968 roku wyrzucili mnie z PZPR. Nie udało się na zebraniu partyjnym w pracy, bo koledzy tego nie przegłosowali, choć wyrzucono wtedy wszystkich innych nieprawego pochodzenia. Widocznie koledzy mnie lubili, w przeddzień przyszli do mnie do domu z flaszką. „Jutro będziemy cię wyrzucać, a dziś się napijmy”.

Dokonała tego dopiero Wojewódzka Komisja Kontroli Partyjnej. Jeszcze 8 kwietnia byłem w Sejmie, ale mojego artykułu już nie podpisano.

Wiedziałem, że szykowane są procesy pokazowe, które mają udowodnić,
jak źli i szkodliwi dla Polski są syjoniści, i ja mam być bohaterem jednego z nich.

Atmosfera pomarcowa wokół mnie była nie do zniesienia, w Klubie Dziennikarza koledzy bali się ze mną przywitać. Potem zarząd zabronił takim jak ja wstępu do klubu.

Co z Wolną Europą?

– Zbierałem informacje do raportu o wydarzeniach marcowych.

Jak je przekazywałeś?

– Przez pośredników. Uważam, że jestem dalej zobowiązany do dochowania pewnych tajemnic. Nie pisałem całego raportu, RWE musiała mieć trzy niezależne źródła – ja opisywałem, co działo się w Łodzi, Krakowie, Warszawie.

Z tego, co wiem, gdybym nie wyjechał, aresztowano by mnie m.in. za tę współpracę. Żona nie chciała wyjechać, musiałem się rozwieść w ekspresowym tempie, co nie było łatwe, zostawiłem tu też córkę i chorą matkę.

Wsiadłem w pociąg do Wiednia, który ruszał ze słynnego z marcowych pożegnań warszawskiego Dworca Gdańskiego, ale dopiero w Koluszkach. Kiedy w Wiedniu wszedłem do pensjonatu, już czekali na mnie dwaj pracownicy RWE, Wacek Pomorski i Andrzej Chilecki. Zrelacjonowałem sytuację w Polsce, napisałem kilka sprawozdań. W 1969 roku mieszkałem w Sztokholmie, w skrytce RWE, mieszkaniu, na adres którego można było pisać z Polski. Moim zadaniem było dwa razy w tygodniu dostarczać im tę pocztę.

Opuszczając Polskę, wiedziałem, że nie chcę jechać do Izraela, nie zabrałem się więc z przedstawicielami agencji żydowskiej, którzy czekali na peronie w Wiedniu. Myślałem o Stanach, ale dowiedziałem się, że po obozach w Turcji i Włoszech akurat jeździ szwedzka komisja, wybiera uchodźców politycznych. Szwecja przyjmowała wtedy 1500 osób rocznie. Pojechałem do obozu Latina pod Rzymem, stanąłem przed komisją. Dostałem prawo wjazdu do Szwecji jako bezpaństwowiec, miałem włoski dokument podróży ze szwedzką wizą na pół roku. Zdecydowałem się na Szwecję, bo to kraj neutralny, blisko Polski, w której została moja 14-letnia córka. Po dwóch tygodniach byłem w Szwecji.

Dlaczego po wojnie nie wróciliście do Warszawy? Wasz dom się spalił?

– Ocalał, Sienna 43A, dziś na tyłach Złotych Tarasów. W 1946 roku mieliśmy w naszym mieszkaniu prawo do jednego pokoju.

Kiedy z mamą wróciliśmy do Polski, ojciec, który był wcześniej w armii Berlinga, siedział w więzieniu, oficjalnie za „współpracę z obcymi bandami”, a tak naprawdę za podniesienie głosu na burmistrza Łodzi. Jak go wypuścili, poszliśmy na Sienną, z powodów sentymentalnych. W trzech pokojach z kuchnią mieszkały teraz cztery rodziny, jedna w holu, ogrzewali się kozą. Otoczyła nas grupa wrogich ludzi, myśleli, że kogoś wyrzucimy. Powiedzieliśmy, że my tylko chcieliśmy zobaczyć, że mieszkamy teraz w Łodzi, wtedy pojawiła się herbata, zaczęliśmy rozmawiać. Na dole spotkaliśmy kuzyna dozorcy, który powiedział, że mieszkanie dostał niemiecki urzędnik, który w 1944 zabrał wszystkie nasze rzeczy do Niemiec, nie zostawił nawet kawałka krzesła.

Opowiedz o przedwojennej Warszawie.

– Tu się urodziłem, ale poczęty zostałem w Paryżu, gdzie rodzice wyjechali w celach zarobkowych. Był kryzys 1924 roku, ojciec nie miał pracy. W Paryżu mieszkali na stryszku, gdzie nie wolno było gotować. Ojciec w dzień pracował przy taśmie w Renault, a wieczorem studiował w Wyższej Szkole Handlowej, którą skończył, był dyplomowanym księgowym.

Kiedy matka zaszła w ciążę, wrócili. W Warszawie ojciec został szefem w firmie Goodopon, przedstawicielstwie amerykańskiego Goodyeara, w wielkiej kamienicy na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich, tam gdzie teraz jest Novotel. Mieli biuro na szóstym piętrze, na siódmym była centrala Falangi. Z ludźmi z Falangi spotykał się w windzie.

Ostatnie zdjęcie rodziców, Gustawy i Michała Lebenbaumów, na molo w Sopocie, 1960 roku Archiwum własne Józefa Lebenbauma

Rodzice wybrali Paryż, znali francuski?

– Znali języki. Ojciec urodził się w 1900 roku, matka w 1904, oboje w żydowskich rodzinach, ale skończyli już polskie gimnazja, mama – pensję, a ojciec – niepodległościowe gimnazjum Zgromadzenia Kupców i Przemysłowców na Lesznie, w którym w 1906 roku zaczął się strajk o polską mowę. W 1919 ojciec postanowił pójść na wojnę polsko-bolszewicką, zgłosił się do punktu w Stryju. Potem całe życie opowiadał, że chciał zostać bohaterem, ale mu nie wyszło, bo w podróży zgubił okulary. Powiedziano mu: „Chłopcze, wracaj do domu. W Stryju łatwiej o ochotnika niż o okulary”.

Mój dziadek ze strony ojca, który zmarł w 1929, rok przed moim urodzeniem, był kierownikiem administracji „Hajnta”, największej gazety w jidysz, która miała wydania paryskie, nowojorskie, kijowskie, była bardzo syjonistyczna. Pisał do niej Isaac Bashevis Singer. Kiedy dostał Nobla, byłem akurat w Uppsali, gdzie zgodnie z tradycją w Królewskiej Bibliotece laureaci mają spotkania, wykłady. Podszedłem i mówię: „Nazywam się Lebenbaum. To nazwisko mojego dziadka. Może pan je zna?”. A Singer: „Oczywiście, przecież on mi płacił”.

Rodzina dziadka była zasymilowana?

– Dziadek nie był religijny, ale poczuwał się do żydostwa. W piątek wieczór spotykała się u niego cała rodzina, grali w karty, pili wódkę, dyskutowali. Mieszkał na Ogrodowej 18, w ogromnym, sześciopokojowym mieszkaniu, miał siedmioro dzieci. Jeden z braci ojca był producentem filmowym, wyprodukował znane przed wojną filmy „Antek policmajster” i „Manewry miłosne”.

To była Ogrodowa po drugiej stronie sądów, które później stały się granicą getta. Jedna z sióstr ojca, 30-letnia Szoszana, była niepełnosprawna, podczas bombardowań zostawała na szóstym piętrze, nie mogła zejść do schronu. Raz wpadł do mieszkania pocisk, ale przeżyła.

Kiedy przenosili się do getta, Niemiec, który uznał, że znoszenie jej
nie ma sensu, po prostu ją zastrzelił, w fotelu, na oczach pozostałej
rodziny. Dowiedziałem się tego później. Słabo ją pamiętam.

Co najlepiej pamiętasz z dawnej Warszawy?

– Najmocniejsze wspomnienia mam z wojny. Do dzisiaj, kiedy idę Krakowskim Przedmieściem w stronę Zamku Królewskiego, to najpierw widzę dymiące, palące się skrzydło budynku, dopiero potem wyłania się dzisiejszy zamek. Wojenne wspomnienia w dużym stopniu wyparły poprzednie, choć kiedy wybuchła wojna, miałem dziewięć lat. Wielkim przeżyciem było oblężenie Warszawy, po raz pierwszy widziałem zabitych, zasypało nas w piwnicy. Przeżyłem ciężkie bombardowania. Niedaleko domu były składy drewna, które zapaliły się 8 września i płonęły do końca października, do tej pory mam w nosie zapach tej spalenizny.

Kiedy teraz chodzę ulicami Twardą, Sienną, Ogrodową albo w centrum Lwowską, Poznańską… zawsze towarzyszy mi zdziwienie, że los mnie tak uhonorował, że z dwóch wielkich rodzin ojca i matki tylko ja żyję i mogę tu spacerować.

Chodziliście na Nalewki?

– Czasami, dzielnicę żydowską pamiętam jak przez sen. Mieszkała tam straszliwa biedota, od piwnic aż po strychy tłoczyły się tłumy ludzi, wszystko było przetykane warsztatami, sklepami, magazynami. Ludzie, którzy funkcjonowali normalnie w mieście, w społeczeństwie, nie tylko żydowskim, uciekali do innych dzielnic.

Pamiętam pojedyncze epizody, np. przed świętami żydowskimi ojciec zabierał mnie na zakupy, koło nas, najpierw do Braci Jabłkowskich po zabawki, potem po słodycze, i z tym wszystkim szliśmy do sierocińca Korczaka na Krochmalnej.

Kiedyś odprowadzał mnie do szkoły, szliśmy od lekarza. Chyba na Twardej stali ludzie z kartkami z przodu i z tyłu: „Podejmę się każdej pracy”. Na chodniku leżał mężczyzna, który zasłabł z głodu, na brzuchu miał przyczepioną kartkę z zeszytu: „Jestem głodny”. Ojciec kazał mi oddać kanapki, które niosłem do szkoły, dał mu jakieś pieniądze.

W części „Paryża Północy”, jak nazywano Warszawę, była straszliwa nędza.

Ojciec dawał też na cele społeczne, na organizację pomocy więźniom politycznym, bo była już Bereza Kartuska. Taki był. Nocował w biurze Żydówki z dworca.

To znaczy?

– Ojciec przychodził pieszo do domu podczas przerwy w pracy, przynosił stos gazet, jadł szybko obiad, kładł się na sofie, dawał mi zegarek i kazał się obudzić za 20 minut. Leżałem na dywanie, a że od piątego roku życia umiałem czytać, pochłaniałem polskie gazety, już w dzieciństwie byłem obcykany politycznie. Pamiętam, jak po tej drzemce zabrał mnie do sklepu; to się zdarzyło parę razy. Z wyładowanymi jedzeniem torbami poszliśmy na Dworzec Główny, który był mniej więcej tam, gdzie teraz Dworzec Śródmieście. W hali dworcowej koczowały setki Żydów ze Zbąszynia.

Tych deportowanych w 1938 roku z Niemiec na granicę? Wcześniej Polska zaocznie pozbawiła ich obywatelstwa.

– Tak, Polacy nie dawali im paszportów, zrobili dla nich w Zbąszyniu prowizoryczny obóz, ale część przyjechała do Warszawy. Wiem, że ojciec zabierał z dworca do biura matki z małymi dziećmi, tam nocowały.

Co to znaczy, że jako dziecko byłeś obcykany politycznie?

– Wiedziałem, co to jest Falanga, kto to są komuniści, kto to są syjoniści. Znałem skład rządu i opowieści ojca o zamachu majowym.

Byłem zbuntowanym dzieckiem, mama przesiadywała w kawiarni, ojciec dużo jeździł, miał podobno kochanki, nie mieli dla mnie czasu. Nie chciałem siedzieć w domu ze służącą czy wychowawczynią ani uczyć się gry na skrzypcach u nauczyciela w dzielnicy żydowskiej. Uciekałem, biegałem po mieście. Pamiętam jak dziś demonstrację w 1938 roku na Brackiej, „Wodzu, prowadź nas na Kowno”, była wtedy silna propaganda antylitewska. Kiedy na wakacjach w Druskiennikach płynęliśmy z rodzicami statkiem wycieczkowym po Niemnie i statek się zepsuł, zaczął dryfować na litewską stronę, zdrętwiałem przerażony, że Litwini nas zabiją.

Pamiętam też radosną demonstrację z początku września, kiedy Francja i Anglia przystąpiły do wojny. W lipcu 1939 roku, na urodziny, dostałem rower, na którym przemierzałem Warszawę, pamiętam strach, kiedy potem wpadłem na nim na niemieckiego oficera. Kocham rower, jeździłem do niedawna, teraz nie mogę, bo po radioterapii coś mi się stało z błędnikiem.

Z antysemickich historii pamiętam tylko opowieści krewnego matki, który nazywał się Binstein. Pochodził z rodziny, która do I wojny światowej prowadziła wielkie, najlepsze w Królestwie Polskim gospodarstwo rolne w Sierpcu.

Przed II wojną światową chodził do Wyższej Szkoły Gospodarstwa Wiejskiego. Było tam chyba tylko trzech Żydów, więc ich tłukli. Nie rozstawał się z laseczką zakończoną główką z ołowiu. Kiedyś tak go pobili, że leżał w szpitalu poturbowany, ze złamaną ręką. Rodzina nad nim płakała, a on: „Czego płaczecie, w sąsiedniej sali leży dwóch endeków z rozbitymi głowami, to ja ich załatwiłem”. Przeżył wojnę, pamiętam go – wysoki, mocno zbudowany.

Dochodziły też do mnie opowieści o księdzu Trzeciaku, jak po mszy w kościele akademickim na placu Trzech Krzyży zbierali się studenci i szli na Nalewki bić Żydów, robić pogrom. Wiem, że w dzielnicy żydowskiej zebrała się samoobrona złożona z rzeźników, wozaków, tragarzy.

Wracając… Co miał dać strajk głodowy w Szwecji w 1981 roku?

– Chcieliśmy, żeby Szwecja zamroziła stosunki z reżimem Jaruzelskiego, zainteresowała się gwałceniem praw człowieka i posłała do Polski międzynarodową komisję.

I?

– Po kilku dniach zadzwonił do mnie zastępca premiera Olofa Palmego do spraw międzynarodowych i powiedział, że Palme prosi, a wręcz żąda, żebyśmy zakończyli strajk. Strajk był wydarzeniem spektakularnym, Szwecja nie lubi tego typu działań, woli cichą dyplomację. Odpowiedziałem, że Palme może wymagać od niego, ale nie od nas.

W tym czasie do Lundu przyjechali dziennikarze z całego świata, tam czekali na pierwszy prom z Polski do Ystad, nie mieli co robić, więc fotografowali głodujących w koszulkach „Solidarności”. Prom przypłynął dopiero 18 grudnia, prawie pusty, wyszło parę przestraszonych babin, nie chciały słowa powiedzieć, za nimi wyskoczył Marek Tarka, nasz łącznik z KOR-em, który miał przywieźć nowe dokumenty. Kiedy do nas podszedł, zobaczył, że przez okienko obserwuje go inny marynarz, agent SB. „Ja już nie mam po co wracać” – powiedział, koledzy wynieśli mu rzeczy i został z nami. Niestety miał ze sobą tylko stare ulotki, a tu dziennikarze czekają na newsy z zamkniętego kraju, na mrozie minus 15 stopni. Wtedy popełniłem grzech kłamstwa.

To znaczy?

– Wziąłem kartkę i odczytałem wymyślony na poczekaniu apel polskich stoczniowców do robotników całego świata z prośbą o wsparcie. Natychmiast podskoczyło do mnie dwóch osobników w skórzanych płaszczach, którzy też wyszli z promu. „Co pan tu za głupstwa wygaduje, nie ma żadnego apelu”. Poprosiłem o włączenie mikrofonu i powiedziałem: „Spierdalajcie natychmiast, bo wezwę policję, to jest szwedzka ziemia, jestem obywatelem Szwecji, groźby w stosunku do mnie są przestępstwem”. Posłuchali.

Pierwsza pomoc dla Polski po stanie wojennym?

– W styczniu 1982 roku spakowaliśmy sitodruki, farby, zszywki – wtedy nie wysyłaliśmy jeszcze dużych maszyn, powielaczy – do ciężarówki z pomocą humanitarną, która mogła jechać promem bez opłat. Później już tak nie robiłem, postanowiłem nie łączyć tych spraw. My, ze względu na ograniczone środki, zajmowaliśmy się tylko pomocą techniczną dla podziemia. Oczywiście najwięcej tego szło wcześniej, w karnawale „Solidarności”, też tony książek.

Płótno potrzebne do sitodruków, które kupiliśmy za zebrane w katedrze pieniądze, zostało wszyte pod podszewkę jesionek jadących do parafii. Niestety ksiądz się pomylił i te podszyte rozdał parafianom.

W pierwszą rocznicę stanu wojennego dostałem z Warszawy zdjęcie rozjechanego krzyża ułożonego z kwiatów przed Grobem Nieznanego Żołnierza, posłałem je do głowy Kościoła szwedzkiego z pytaniem, czy mogą upamiętnić rocznicę. Dostałem list, że zwróci się z prośbą do biskupów, żeby przed katedrami w niedzielę, w rocznicę, ułożyli symboliczne krzyże z kwiatów i wywiesili polskie flagi. Tak się stało.

Zdjęcia gromadziła IPA, Independent Polish Agency, istniejąca od 1983 roku agencja fotograficzna zwana „Lebenbaumówką”. Byłeś jej szefem.

 

– Ja ją wymyśliłem, jako przykrywkę dla przemytu i innej tajnej działalności, choć agencją fotograficzną też była. Komitet Poparcia „Solidarności” działał oficjalnie, odbywały się tam zebrania, odczyty, można było kupić emigracyjne książki, pióra, biało-czerwone świece, organizowaliśmy demonstracje. Ale potrzebne było też inne, nie tak dostępne dla wszystkich miejsce.

Zaczęło się od tego, że na początku 1982 roku przyjechała do mnie para angielskich dziennikarzy, prosząc o kontakt do podziemia w Polsce, chcieli zrobić wywiady, zdjęcia, których wtedy było bardzo mało, bo Polska była zamknięta. Powiedziałem: „Dam wam adresy, ale przyrzeknijcie, że wy dacie mi zdjęcia, odbitki”. Dotrzymali słowa, zrobiłem tak parę razy, postanowiłem zacząć tworzyć poważne archiwum.

Kiedy Jacek Kaczmarski śpiewał: „Zdjęcia w dupie przemyciłem,
patrz to gaz, tu dym, tu glina…”, chodziło o chłopaka, którego posłałem
do Gdańska. Przywiózł rolkę z manifestacji w pierwszą rocznicę stanu
wojennego, były tam ostre boje z milicją. Jacuś go poznał, był wtedy w Lundzie.

Długo służyliśmy tymi zdjęciami światowej prasie, wydaliśmy trzy albumy, z których jeden, „Wojna z narodem” ze wstępem Anki Kowalskiej, zrobił światową karierę, dotarł nawet do Reagana.

Józef Lebenbaum w Rzymie, z radiem kupionym na bazarze, potrzebnym do słuchania Wolnej Europy, październik 1968 roku, dwa miesiące przed wylotem do Szwecji Józef Lebenbaum w Rzymie, z radiem kupionym na bazarze, potrzebnym do słuchania Archiwum własne Józefa Lebenbauma

Z tą przykrywką to nie bardzo się chyba udało, byliście obserwowani.

– Wtedy attaché wojskowym był świętej pamięci Sławomir Petelicki, który ze względu na nas wynajął mieszkanie naprzeciwko agencji, z którego 24 godziny na dobę filmowano wejście, trwało to co najmniej dwa lata. Później, już w wolnej Polsce, spotkałem go na jakimś przyjęciu, podszedłem. „Pan generał to powinien znać moje nazwisko, byliśmy w tym samym czasie w Szwecji, choć w różnych rolach”. On: „Nie przypominam sobie”. „To może pamięta pan, ile kosztowało wynajęcie mieszkania po drugiej stronie ulicy?”. „Jestem bardzo zajęty, przepraszam” – powiedział i oddalił się.

Sporo czasu zajmowało mi gubienie szpicli. Na szczęście i w lecie, i w zimie jeździłem na rowerze, znałem wszystkie uliczki, przejścia. Mój dom też oczywiście obserwowano. Wiem, że dyskretnie chroniła mnie szwedzka policja, co jakiś czas koło mojego domu na uboczu przejeżdżał patrol. Ogólnie było nerwowo. Siedziały na mnie SB i KGB.

KGB też?

– Kilka razy zorganizowaliśmy przemyt książek do ZSRR. Na sowieckim statku wojennym, przerzuciłem m.in. 12 tysięcy Biblii w małym formacie, trochę mniejszym niż dzisiejsze smartfony. Od tamtej pory co roku przed Wielkanocą dzwoniła do mnie głowa Kościoła prawosławnego na świecie: „Józef, Christos woskries”, czyli „Chrystus zmartwychwstał”. Rozumiałem, że to było podziękowanie za te Biblie.

Jak to się udało?

– Znów nie chcę podawać szczegółów, bo ideowy oficer, który zorganizował przemyt, jeszcze żyje.

Pomagaliśmy nie tylko „Solidarności”; jeśli ktoś do nas dotarł, a było to możliwe, dostawał pomoc. Kiedy po latach przyjechałem do Polski, spotkałem się z pretensjami, że pomagaliśmy KPN-owi, Solidarności Walczącej, której byłem zaprzysiężonym członkiem. Ale ja chciałem działać na rzecz wszystkich, bez względu na polityczną barwę. Moje credo brzmiało: „My jesteśmy serwisem, politykę robi się w Polsce”.

Czasem zdarzały się też przykre historie. Np. jeden z kierowców zabrał tirem nakład książeczki „Mój zodiak”, którą z mojej inspiracji napisał Jacek Kaczmarski. Niestety kierowca stchórzył i wyrzucił do morza prawie cały nakład.

Wynajęliśmy też prawdziwego przemytnika, takiego od pralek i lodówek, który, jak się po pewnym czasie okazało, był agentem bezpieki. Doprowadził w 1988 roku do słynnej wpadki przyczepy ze sprzętem koło hotelu Marina w Gdańsku.

Gdzie zarabiałeś na życie?

– Pracowałem w fabryce polistyrenu, lodów, przy taśmie, uruchamiałem i spłukiwałem basen, byłem ratownikiem, sprzątałem szpital, całe dnie wkręcałem tam też na drabince żarówki. Dopiero w 1976 znalazłem państwową posadę jako pracownik archiwalny. To jest stanowisko stworzone specjalnie w czasie II wojny światowej z myślą o uciekinierach, intelektualistach, których w Szwecji było sporo, m.in. przyszły kanclerz Niemiec Willy Brand. Takim ludziom trudno było znaleźć pracę na wolnym rynku, więc zajęło się tym państwo.

Ja siedziałem w bibliotece uniwersyteckiej, byłem researcherem.
Zbierałem materiały do prac naukowych dwóch profesorów. Jeden,
nieżyjący już prof. Haken Nilson, powiedział: „Wiem, co robisz dla
»Solidarności«. To ważniejsze niż praca dla mnie, przychodź co dwa
tygodnie, pogadamy przy kawie, podpiszę ci obecność”.

W jaki sposób łączyłeś tak intensywną działalność dla podziemia z pracą zarobkową i życiem rodzinnym? Miałeś w Szwecji troje dzieci.

Obliczono, że samych książek przerzuciłeś z kolegami do Polski około 60 tysięcy.

– Nie znałem pojęcia zmęczenia, wystarczały mi cztery godziny snu. Polska to był mój obłęd, kończyłem pracę, kładłem dzieci spać i zaczynała się rewolucja. Pracowałem do drugiej, trzeciej w nocy, czasem później dzwonili jeszcze amerykańscy biskupi, bo im się mylił czas. Zrywali mnie nieprzytomnego po proszku nasennym, bo na stresy reaguję bezsennością, a było ich sporo.

Bałem się o ludzi, których wysyłałem z transportami, sam byłem stale pod nadzorem szpicli. Raz mieli mnie porwać, raz nawet zabić, o czym powiedział mi Zbigniew Brzeziński. Na szczęście po dwóch latach zadzwonił: „Panie Józefie, doszła do nas wiadomość, że tej mokrej roboty nie wykonają”.

Pamiętam, jak w październiku 1981 roku wróciłem do domu po nieprzespanej nocy, bo ładowałem sprzęt na jacht, który przypłynął nielegalnie do Simrishamn. Wziąłem prysznic, pojechałem do pracy na uniwersytecie, a po powrocie wreszcie spać. A po pół godzinie żona zaczyna mnie budzić: „Słuchaj, rodzę”, a ja: „Nie teraz, jutro”. Byłem kompletnie nieprzytomny, ale pojechaliśmy do szpitala, tyle że obserwując poród, zasnąłem na stołku i rozbiłem aparat fotograficzny.

W książce Teresy Torańskiej „Jesteśmy” o emigrantach 1968 roku mówisz: ” Nigdy nie obraziłem się na Polskę”.

– Obraziłem się na rząd, partię, nie na kraj, na Polaków. Z socjalizmem i z partią rozstawałem się z ulgą, natomiast opuszczenie Polski było dla mnie tragedią, nigdy przedtem nie myślałem o emigracji.

Przed wyjazdem w 1968 roku spotkało mnie więcej miłych rzeczy niż złych.

Na ulicy spotkałem mojego szkolnego kolegę, którego nie widziałem 20 lat, czytał w gazecie, że trzeba wyrzucić różnych takich jak ja za działalność antysocjalistyczną, syjonizm, Bóg wie co, było tam moje nazwisko. Od razu powiedział: „Józek, jak potrzebujesz pieniędzy to ja ci dam”.

Pan Franciszek, słynny szatniarz w łódzkim SPATiF-ie, oświadczył: „Od pana redaktora więcej pieniędzy nie biorę”. Takich gestów było bardzo dużo. Ja w ogóle w życiu miałem szczęście do przyzwoitych ludzi, inaczej dawno bym nie żył.

Moje dzieci urodzone w Szwecji, mimo że miały szwedzkie niańki, chodziły do szwedzkich przedszkoli, szkół, mówią znakomicie po polsku. To nie zdarza się często. Ja od razu powiedziałem szwedzkim przedszkolankom: „Chcę, żeby moje dzieci mówiły po polsku i nie wstydziły się tego, więc nie traktujcie jako niegrzeczne, że kiedy przychodzę po nie, to mówię do nich po polsku”. Moje córki między sobą mówiły po szwedzku, ale ze mną przechodziły na polski. Jedna z trzech córek, Monika, jest tłumaczką kabinową z polskiego na szwedzki w Parlamencie Europejskim w Brukseli.

A co jest teraz?

– W Lundzie mam mieszkanie. Większość czasu spędzam w Warszawie, bo tak mi się podoba. Mam tu parę własnych gratów, gdybym wyjeżdżał, bo przestanie mi się tu podobać, to je rozdam. Mam status kombatanta za Syberię i Krzyż Zesłańców Sybiru, więc należy mi się opieka medyczna też w Polsce. Jedną nogą jestem w Szwecji, a drugą tu. Polska to język, kultura, przyjaciele. Bardzo lubię Lund, ale nie mam już tam co robić. Pochodzę po antykwariatach, spotkam przyjaciół na paru gadkach, odwiedzę córkę Joasię, tę urodzoną w Polsce, bo do mnie po maturze dojechała, zresztą jej matka z nowym mężem też, mam szwedzkie wnuki, a nawet prawnuki. I to koniec.

W Warszawie mam teraz komfortową sytuację – jedynym urzędem, któremu podlegam, jest pobliski kantor, w którym wymieniam korony albo dolary na złotówki, i sobie żyję, mam szwedzkie i polskie obywatelstwo.

Wystąpiłeś o polskie?

– Dali bez występowania. Powiedziałem, że tego nie zrobię.

Dałem sobie radę na emigracji, ale przez pierwsze lata niesłychanie tęskniłem, śniła mi się Polska, że przyjeżdżam, spotykam przyjaciół… Kiedy wreszcie przyjechałem w 1990 roku, byłem wszystkiego ciekaw, ale czułem się wypalony. Bardzo dużo wiedziałem o Polsce, bo miałem dostęp do źródeł zachodnich i polskich, natomiast nie czułem takiego wzruszenia, jakiego się spodziewałem, po prostu 22 lata to za długo. Nie było miejsc, które pamiętałem, nie było Klubu Dziennikarza na Piotrkowskiej w Łodzi. Dużo ludzi już nie żyło, zresztą nie wszystkich chciałem spotkać, podać im rękę. Spotkałem paru przyjaciół, którzy pięknie się zachowali w Marcu ’68, m.in. znanego łódzkiego adwokata Stefana Eckersdorfa. Powiedział: „Józek wiem, co dla nas robiłeś”. Odpowiedziałem: „Nie robiłem tego dla was, tylko dla nas”.

Dla mnie wyjazd był dramatem, bo uderzono mnie w najbardziej czułe miejsce.

Gdyby zarzucono mi, że jestem złodziejem, źle pracuję, popełniam niemoralne czyny… Ale przeszkadzało im żydowskie pochodzenie! Moje życie to nieustanne przekonywanie świata, że jestem Polakiem. Nie musiał o tym przekonywać Moczar urodzony jako Mykoła Demko, syn carskiego policjanta, półanalfabeta, złodziej węgla w czasie międzywojennym, sowiecki agent, jemu nikt nie zarzucał, że nie jest. Nie musiał Jarosław Marek Rymkiewicz, mój szkolny kolega, współczesny wieszcz, który miał ojca Niemca. Jego prawdziwe nazwisko brzmi Szulc, ostatnio publicznie podkreślał, że ojciec jest z pochodzenia Niemcem, nie Żydem. To nikomu nie przeszkadza. Natomiast ja i mnie podobni, mimo naszego życia, postawy, my jesteśmy „obcymi w domu”, jak brzmiał trafny tytuł marcowej wystawy w Muzeum Polin. Wiem, że nawet gdybym się przekręcił przez maszynkę do mięsa i skleił na nowo, to już tak zostanie i nic tego nie zmieni.

 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com