Natan Gurfinkiel: sami żydzi i cykliści – notatki z brulionu (1,2,3)

Sami żydzi i cykliści – notatki z brulionu

Natan Gurfinkiel


w polsce żyd nie jest wrogiem – wróg jest żydem – (marek edelman)

Przydługie życie z antysemityzmem utwierdza mnie w przekonaniu, że dr edelman miał rację. ilekroć ktoś w jakikolwiek sposób naraził się nosicielom patriotycznych genów, a miał słowiańsko brzmiące nazwisko, natychmiast zwolennicy obecnej, a przeciwnicy poprzedniej władzy, zaczynali grzebać mu w genealogii. usiłując wytropić wroga, który musiał przecież być żydem,(lub przynajmniej cyklistą , skoro już dał się poznać jako wróg). stąd brały się slogany w rodzaju: mazowiecki, żyd sowiecki

znakomity rysownik andrzej czeczot miał chyba przebłysk geniuszu, gdy nagabnięty czy jest żydem, odpowiedział: jeszcze nie.

ja doznałem podobnej iluminacji wiele wcześniej, tyle tylko, że w przeciwstawnym kierunku.

po wojnie ojciec zaproponował, byśmy zmienili nazwisko, bo nasze bardzo jest niepraktyczne w obecnej sytuacji – jak się wyraził. mógł to zrobić nie pytając mnie o zdanie, bo byłem niepełnoletni, ale najwidoczniej nie chciał być despotycznym rodzicem.

– tato, powiedziałem. czy naprawdę wydaje ci się, że jak otrzymasz nazwisko z końcówką – ski, to już przestaniesz być żydem? i jak inni mają cię szanować, kiedy ty wpierasz się samego siebie i udajesz kogoś innego? nie chcesz wyjechać do krewnych w buenos aires, dobrze, zostańmy. ale będę tu mieszkał dopóki da się funkcjonować z naszym nazwiskiem, a jak nie będę mógł, to wyjadę.

przypomniałem ojcu tę rozmowę po 23 latach, kiedy przyjechałem do gdańska żeby pożegnać się z rodziną.

 ***

kiedyś, w czasie studiów opowiedziałem szmoncesowy dowcip. mój bardzo czujny i niezbyt rozgarnięty kolega poszedł do dziekana ze skarga, że natan gurfinkiel jest antysemitą.

– z tym anty, to chyba spora przesada, odpowiedział dziekan. ma on niejedno na sumieniu, ale żeby aż tak, to nie.

***

mój czujny kolega, z którym mieszkaliśmy razem w akademiku na kickiego, po tym zapewnieniu dziekana, że nie jestem anty udobruchał się i nawet starał się być dla mnie miły. kiedyś w niedziele wyszedłem na miasto i wróciłem po kilku godzinach.

– wiesz, szkoda że cię nie było, bo nadawali przez radio koncert i na skrzypkach grał jakiś nachim jechudka. nawet mi się podobało.

 ***

moja szkoła powszechna nr 81 przy ulicy okopowej w warszawie, była dwureligijna, uczniów z domów chrześcijańskich było mniej więcej tyle samo, co z żydowskich. poranna modlitwa w sali gimnastycznej była neutralna („kiedy ranne wstają zorze”) mogła więc być odśpiewywana przez wszystkich. dzielone były lekcje religii. prowadził je ksiądz i świecki katecheta wyznania mojżeszowego, pan lewinson, prywatnie przyjaciel moich rodziców. mój niewierzący ojciec upominał mnie, bym pilnie przykładał się do nauki, bo jak tłumaczył, nie chciał wysłuchiwać wymówek od pana lewinsona.

– więc jest bóg, czy go nie ma? – pytałem. Jeszcze – czy może jest tak, że żydowski bóg istnieje, a chrześcijańskiego nie ma – lub odwrotnie?

– bóg jest jeden, powiedział ojciec.

– ale przecież sam tłumaczyłeś mi, że go nie ma…

– jak będziesz starszy, to zrozumiesz.

miałem zrozumieć jeszcze niejedno. dyrektorka szkoły była damą ze sfer legionowch, żoną rotmistrza ułanów. kiedyś w czasie dużej przerwy wywiązała się bójka między moimi kolegami z równoległej klasy i katolicki uczeń wyzwał swego żydowskiego kolegę od parchów.

dyrektorka przerwała lekcje i kazała nam się zgromadzić w sali gimnastycznej. ten, który obraził kolegę musiał podać mu rękę i przeprosić na oczach całej szkoły.

– nie będę tolerowała takich zachowań, powiedziała dyrektorka. wszyscy jesteśmy polakami, niezależnie od tego do jakiej świątyni chodzimy się modlić…

 ***

Pamiętam, że mama była zbudowana postawą dyrektorki.

– nic z tego nie rozumiesz, odezwał się ojciec. ona powiedziała: chcecie wyzywać się od najgorszych, macie ochotę się bić – róbcie to poza szkołą…

 ***

jak na ramola przystało, to ojciec nic nie rozumiał. można oczywiście załatwiać swe porachunki z dala od szkoły, ale przyjemność już nie ta.

mieliśmy w naszej klasie ekskluzywny i zakonspirowany klub dyskusyjny. na jednym z zebrań zastanawialiśmy się dlaczego dorośli są tacy głupi…

Byłem we wrocławiu, żeby zrobić nagrania do mojej audycji o problemach transportu. drogówka zatrzymywała ciężarówki dowożące żywność do sklepów. były tak zdezelowane, że jazda w każdej chwili groziła kraksa. miejscowe władze naciskały na drogówkę, żeby łagodniej egzekwowała przepisy, bo jak nie dowiezie się żywności, to będą strajki – PRL w naturalistycznym zbliżeniu. .

niekiedy udawało się przepychać takie rzeczy przez cenzurę, wiec pozwolono mi spróbować szczęścia

przed odjazdem spotkałem się z przyjacielem. chodziłem z nim po rynku . była druga połowa lutego, po zdjęciu „dziadów” z afisza, po pamiętnym zebraniu w związku literatów, na którym stefan kisielewski mówił o dyktaturze ciemniaków, za co został pobity na ulicy przez nieznanych sprawców.

przyjaciel mój, janusz g. był doktorem praw, lecz zajmował się historią doktryn politycznych. wyczuwaliśmy obydwaj, że nie skończy się na ocenzurowaniu mickiewicza, besztaniu literatów i spuszczaniu manta zbyt elokwentnym pisarzom. czuło się, że coś wisi w powietrzu.

– januszu, powiedziałem. ta władza jest totalnie głupia. ja bym zaczął od wytłumaczenia trudności, bo samym mickiewiczem żołądków się nie napcha. więc bym wyjaśnił, że po wojnie czerwcowej, żeby odwrócić od siebie podejrzenie o syjonizm, żydzi wykupili wszystką wieprzowinę.

– to jest żydowski sofizmat. trzeba całkiem inaczej. walnął się pięścią w tors: żydzi – są – winni – jaaa – wam– to – mówię! aryjczycy – naród rycerski i taki przekaz kupią bez chwili wahania

po kilku latach od tej przechadzki , już z kopenhagi, zadzwoniłem do henia frydlendera w paryżu:

– heniu, dawnośmy się nie widzieli. co porabiasz, jak żyjesz?

–żyd nie żyje – odpowiedział w nienagannym jidisz, żyd się ratuje.

henio był legendą warszawskiego środowiska dziennikarskiego

przed wojną wyjechał na studia do paryża. po kampanii wrześniowej, kiedy we francji zaczęły się formować oddziały wojska polskiego, zgłosił się na ochotnika. został przydzielony do brygady podhalańskiej. walczył pod narwikiem i został odznaczony medalem przez króla haakona. po nieudanej ekspedycji norweskiej wrócił do francji i walczył w ruchu oporu.

po wojnie został redaktorem naczelnym wydawanej przy wsparciu ambasady „gazety polskiej”.

na przełomie lat 40. i 50. jules moch – minister spraw wewnętrznych w gabinecie rené mayera – przeprowadził deportację wschodnioeuropejskich komunistów, którzy nie mieli obywatelstwa francuskiego. z racji pełnionej funkcji, henio był łatwą ofiarą i został wysiedlony do polski.

w warszawie pracował w „sztandarze młodych”, a później w tygodniku „dookoła świata” , gdzie występował pod pseudonimem „filipek”. pisał niewiele, ale był znakomitym redaktorem, inspiratorem i organizatorem. mówiono o nim, że był najlepszą w polsce jednoosobową szkołą dziennikarską.

po moim powrocie wyczuwaliśmy już wszyscy, że to radio, w którym nie wszystko co chcieliśmy nadawać, mogło być emitowane, ale wewnątrz gmachu mówiliśmy o wszystkim bez najmniejszych zahamowań, przestało istnieć. na korytarzach trzeba było rozmawiać nieledwie szeptem. bo w gmachu pojawiło się nagle wielu nowych dziennikarzy. zapytywani przez nas o poprzednią pracę, plątali się w zeznaniach, ale nie przejmowali się tym zbytnio, bo wyczuwali, że do nich należy przyszłość.

któregoś dnia spacerowałem długim korytarzem z kolegą

– wiesz, to szambo jest tak napełnione, że lada dzień wywali.

zdziwiłem się, że – widząc jak zmienia się atmosfera w gmachu – niefrasobliwie kolportuje te opinie, podając źródło. jedyne, o co go posądzałem, to niefrasobliwość.

po jakichś dwóch lub trzech tygodniach przeczytałem w „trybunie ludu” artykuł o syjonistycznych knowaniach wewnątrz radia, a w artykule zdanie: jeden z zajadłych syjonistów ośmielił się przyrównać polskę do szamba. artykuł podpisany był przez jednego z zastępców radiowego redaktora naczelnego, ale autora informacji można było łatwo rozpoznać. nadal byłem przekonany o lekkomyślności naszego sympatycznego i inteligentnego kolegi, ale wkrótce potem wstąpił on do partii. jego lubiana przez wszystkich miła i ładniutka żona odeszła od niego.

– nie potrafię być żoną folksdojcza, powiedziała.

w radiowej kawiarni układałem zapowiedzi do audycji: fryderyka chopina koncert e–mol opus 11, na fortepian z orkiestra, grał syjonista artur rubinstein. nie zapominałem też o amatorach mniej wysublimowanych wrażeń muzycznych: gilbert becaud zaśpiewa piosenkę syjonista warszawski

znowu czekał mnie wyjazd.

– strasznie mi się nie chce tłuc do rzeszowa, powiedziałem swemu redakcyjnemu koledze, jackowi.

– już nie musisz. pani ewa (nasza szefowa) powiedziała do mnie : jak ja to mam oznajmić natanowi? nie przejdzie mi to przez gardło. zaoferowałem się z pomocą.

– natan nie jest dziewicą, więc to załatwię…

– och, dziękuję. jak już miałem coś takiego usłyszeć, to wolę od ciebie, niż od naszej egzaltowanej szefowej…

gdy po latach odwiedziłem henia w jego malutkim paryskim mieszkanku w XIV dzielnicy, wyciągnął z szuflady egzemplarz „trybuny ludu”. zobaczyłem tytuł:

towarzysz frydlender na prawo żyć w swojej ojczyźnie – polsce ludowej

mój jedenastoletni naonczas syn paweł nie znał chyba terminu „folksdojcz”, ale bezbłędnie wyczuwał sytuację.

– pani renia (nasza sąsiadka) będzie musiała oddać psa.

– dlaczego tak myślisz?

– bo pies musi mieć panią. a jak ona wstąpiła do partii, to jest teraz towarzyszką.

jechałem taksówką, żeby wesprzeć  koleżankę z pracy. jej syn był jednym z animatorów studenckich strajków. chłopiec dostał wyrok, jego mama jechała na pierwsze widzenie

– na rakowiecką proszę…

– to już wiem gdzie mam stanąć. trzeba się było tak wychylać ?

– studenci mają rację. oni walczą też o pana sprawy powiedziałem, robiąc mu mały wykład na temat bieżących wydarzeń.

– ty chyba zwariowałeś, powiedziała, gdy wysiedliśmy z wozu. po co wdajesz się w takie rozmowy? przecież duża część taksówkarzy, to konfidenci. on mógłby ci zdrowo zaszkodzić.

– taksówkarze nie są od wyłapywania. ci spośród nich, którzy współpracują z SB, to tylko ankieterzy, więc niech adresaci informacji dowiedzą się, co się myśli o nich i ich pracodawcach.

któregoś dnia nadziałem się w mieście na zosię, naszą cenzorkę z budynku na malczewskiego.

– natanie, powiedz, czy ty wierzysz w spisek syjonistyczny?

– zosiu śliczna, obowiązuje nas tak ścisła konspiracja, że znam tylko jednego spiskowca. oglądam go codziennie w lustrze, kiedy się golę (wtedy jeszcze nie miałem brody)

– z tobą to nawet nie da się poważnie porozmawiać…

z trudem powstrzymałem się od uwagi, że odpowiedź winna być równie mądra jak pytanie.

– natanie, pozwól się zaprosić na drinka, w jakimś miejscu na zewnątrz od naszego gmachu, odezwał się do mnie staszek – kolega z redakcji dziennika radiowego. mam ci coś ważnego do powiedzenia.

kiedy usiedliśmy przy stoliku w pobliskiej kawiarni, staszek zaczął swą spowiedź dziecięcia wieku:

– nie mówiłem ci tego nigdy, żeby nie sprawić ci przykrości, ale zawsze uważałem się za antysemitę. a teraz mam ogromną potrzebę solidaryzowania się z tobą, bo nie będę antysemitą na rozkaz komunistów. oni wszystko potrafią spartolić, nawet antysemityzm, który, oczyszczony z nawarstwień i prymitywnej nienawiści jest głosem intelektualnej debaty nad kształtem państwa. ja jestem państwowcem, a twoi pobratymcy zawsze siali destrukcję. dziś nie zaznałbym jednak spokoju, gdybym ci nie powiedział, że to, co się dzieje, napełnia mnie wstrętem…

na kilka dni przed tą rozmową sekretarka w mojej redakcji powiedziała mi, że pali się ze wstydu.

– wiesz, czuję się tak, jakbym osobiście wyganiała cię z polski, choć wiem, że nigdy byś tak o mnie nie pomyślał.

na spędzie u przyjaciół opowieść o skruszonym antysemicie wzbudziła sensację.

– gdzie się taki uchował?

– jak to gdzie, przecież każdy jako tako rozgarnięty człowiek wie, dlaczego żadna autorytarna władza nie lubi żydów.

– bo są mądrzejsi od niej?

– to przecież żaden wysiłek być mądrzejszym od takiego czegoś. władza nie lubi ich, bo domaga się ślepego posłuszeństwa, a żydzi wychowywani są na obywateli, nie na poddanych. wystarczy pójść do synagogi, żeby to zauważyć. każdy może powiedzieć rabinowi, że nie zgadza się z jego poglądem na jakąś sprawę. rabin nie dyscyplinuje członka kongregacji. cierpliwie go wysłuchuje i stara się przekonać.

– jak więc despotyczna władza może lubić coś takiego?

na szczęście dla niej są jeszcze całe zastępy ludzi z ogromną, niezaspokojoną potrzebą nienawiści. te emocje działają jak narkotyk…

chodziłem po mieście, bo miałem dużo czasu. spotykałem ludzi, których znałem od lat. któregoś dnia nalazłem na zygmunta kałużynskiego.

– no i co wyjeżdżasz, jak słyszałem?

– dobrze słyszałeś

– powiedz mi, co najbardziej wpłynęło na twoją decyzję, bo przecież takie postanowienie jest wynikiem rozmyślań. więc co?

– moje nazwisko.

– ? – ludzie różnie się nazywają…

– właśnie. ja nigdy nie nazywałem się różnie. moje nazwisko jest takie samo od stuleci i na tym polega problem. jak już wszyscy wyjadą i jakiś polityk z zachodu oświadczy, że wypędziliście wszystkich żydów, więc dokończyliście to, co zapoczątkował hitler, wówczas będziecie mogli triumfalnie zapytać : jak to, a gurfinkiel?

bałem się, że ze z rozpędu ustanowią tytuł żydowniczego polski ludowej i wpadną na pomysł, żebym to ja nim został.

pomyślałem więc sobie – póki jeszcze wypuszczają, trzeba chwytać okazję…

carpe diem, czyli w wolnym przekładzie – karp po żydowsku.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com