O solidarności z małej litery pisanej

O solidarności z małej litery pisanej

Leszek Kołakowski


Agencja Gazeta

17 lipca 2009 r. w Oksfordzie. Filozof, historyk filozofii. Zaczynał jako zwolennik marksizmu, później stał się jego krytykiem. Po marcu 1968 r., wyrzucony z Uniwersytetu Warszawskiego, opuścił Polskę. Wykładał m.in. na Yale, w Berkeley, Chicago czy Oksfordzie. Opublikował m.in.: „Światopogląd i życie codzienne”, „Świadomość religijna i więź kościelna”, „Obecność mitu”, „Główne nurty marksizmu”, „Jeśli Boga nie ma…”, „Moje słuszne poglądy na wszystko”, „Mini wykłady o maxi sprawach”, „O co nas pytają wielcy filozofowie”.

Tekst za zbiorem jego esejów „Niepewność epoki demokracji”, który ukazał się w 2014 r. nakładem Wydawnictwa Znak. Przekład: Mieczysław Godyń, Ireneusz Kania, wybór i słowo wstępne Zbigniew Mentzel.

Solidarność z dużej litery pisana to temat dla historyków; ona udaje jeszcze, że istnieje, że w swojej wątłej postaci przechowuje ciągłość tamtej „S”, ale wszyscy wiedzą, że ta ciągłość została przerwana, i wiemy dlaczego: „S” z dużej litery pisana zasługiwała na swoją nazwę, bo jej energia wywodziła się stąd, że solidarni ze sobą byli ludzie, co ją tworzyli, że „s” z małej litery pisana dawała jej moc, a gdy się skończyła, obumarła także „S” z dużej litery pisana. Dlaczego zaś i kiedy „s” z małej litery pisana rozpadła się w tym ruchu, to właśnie pytanie historyczne, przez wielu ludzi zresztą roztrząsane.

Teraz jednak o tę drugą solidarność mi chodzi, tę z małej litery pisaną. Zapytajmy – można zadać takie pytanie, nie siląc się na definicję solidarności, poprzestając na potocznym rozumieniu – czy solidarność jest cnotą, czy jest dobrem. Spontaniczna odpowiedź twierdząca może być natychmiast zakwestionowana: cóż powiedzieć o solidarności gangsterów, mafii, terrorystów, jakiejś zbrodniczej organizacji państwowej, na przykład esesmanów (SS)? Nie zaprzeczymy, że w takich zbiorowościach solidarność może istnieć.

***

Na tę obiekcję można bodaj tak odpowiedzieć: tak, solidarność może służyć złym celom, ale trudno chyba znaleźć cnoty jakie albo dobre idee i zalecane ludzkie cechy, których nie można na złe użyć, a jednak nie wynika stąd, że odróżnienie dobra i zła jest bezprzedmiotowe czy niesensowne.

Można z hasła miłości bliźniego i miłości do Boga sporządzić koktajl morderczy; można z miłości do jakiegoś człowieka innego człowieka uśmiercić (jest to nawet godne uwagi pytanie: czy mężczyzna, który żonę zabija, bo chce się zejść z inną kobietą, którą kocha, zabija z miłości?). Niechętnie tak powiemy, ale nie jest to powiedzenie absurdalne; prawdomówność może być na złe użyta, podobnie odwaga, podobnie różne intelektualne zalety.

Wolno też wierzyć, że nawet w zgromadzeniach całkiem złu oddanych przechowuje się jakiś ślad zmącony czegoś dobrego. Solidarność jest przecież we właściwym sensie gotowością do bezinteresownego wsparcia i pomocy tym, z którymi coś nas łączy?- może to być rodzina lub plemię albo naród, albo klasa społeczna, albo zbiorowość tego samego zawodu, albo ludzie w tym samym miejscu pracujący, gdzie wytwarza się esprit de corps”, albo kibice tej samej drużyny futbolowej, albo sąsiedzi. Ile rodzajów tych zbiorowości, tyle oczywiście różnych wersji solidarności: trwałe i przejściowe, silne i słabe, dla dobra i zła.

Powtarzam: chodzi o gotowość do bezinteresownego wsparcia – choćby wbrew własnym interesom – tej zbiorowości, z którą się do solidarności poczuwamy. Jeśli tylko strach podtrzymuje naszą lojalność, o solidarności trudno mówić, można zaś, gdy potrafimy okazywać solidarność, bo czujemy i wierzymy, że to słuszne.

Były mafioso – na praworządność nawrócony – wyjaśniał w sądzie, że korupcja nawet do mafii się wkradła, że mafia, niestety, to już nie to, co kiedyś. Terrorysta irlandzki albo palestyński, który morduje przypadkowych ludzi, bo należą do jakiejś znienawidzonej przez niego zbiorowości (są na przykład protestantami albo żydami), jest ponad wszelką wątpliwość nosicielem zła, zła bez ograniczeń; skoro jednak gotów jest dobrowolnie ponieść śmierć za swój wyczyn, jest solidarny, jak mniema, z własnym plemieniem, a sama w sobie solidarność jest dobra, choć może spotwornieć i zwyrodnieć w zbrodniczy fanatyzm.

Czyżbyśmy więc powinni zawierzyć kwakrom i mówić jak oni, że w każdym człowieku jest coś dobrego, jakaś iskra boskości, choćby przygaszona, ale niewygaszona ze szczętem, że nikt nie jest skorumpowany absolutnie, nieodwracalnie, choćby ten właśnie terrorysta mordujący przypadkowych cywilów, choćby oprawca pracujący dla jakiejś władzy tyrańskiej, choćby despota krwawy? Z trudem dajemy się na taką wiarę nawrócić, zwłaszcza gdy przywołujemy na pamięć liczne przykłady ludzi, w których poszukiwanie owej iskry boskości wydaje się zadaniem beznadziejnym.

Ta kwakierska wiara o tyle jednak godzi się z tradycją chrześcijańską, o ile ta tradycja głosi, że nic, co istnieje, nie może być złe, jako że Bóg jest jedynym Stwórcą, że nie ma zła w bycie, a zło moralne jest dziełem zepsutej woli ludzkiej czy diabelskiej. Ale czy wola może być zepsuta absolutnie i nieuleczalnie? Kto wierzy w piekło wieczne, powinien chyba twierdząco na to pytanie odpowiedzieć.

Znamy jednakowoż myślicieli chrześcijańskich, poczynając od niektórych Ojców wschodnich, którzy sądzili, że ostatecznie odkupienie obejmie cały świat ludzki, a w końcu także szatański, że kary nie są wieczne, choćby najbardziej zasłużone, i że wszyscy kiedyś dostąpią zbawienia. To prawda, że w dziejach myśli chrześcijańskiej tylko niewielka mniejszość tak myślała, wydaje się jednak, że w naszych czasach ta mniejszość stała się całkiem istotna i rośnie.

Ale jeśli to uznamy, ową obecność czegoś dobrego czy iskry Bożej w każdej istocie ludzkiej, co by miało stąd wynikać? Nie wynika przecież, że mamy ludzi za ich zbrodnie nie karać, nie potępiać, występków ich nie odsłaniać. Nie, terrorystów godzących w życie całkiem przypadkowych ludzi trzeba, jeśli to wykonalne, zabijać albo pakować do więzień na długie lata. Wolno zabijać oprawców i tyranów, jeśli to wykonalne. Fakt, że niektórzy z nich czy wielu z nich wmawiało sobie, że ich zbrodnie nie są zbrodniami, bo oni działają w imię solidarności z własnym plemieniem, nie ma pod tym względem znaczenia.

***

Jakieś konsekwencje praktyczne wolno jednak wyciągnąć z tej wiary kwakierskiej. Wolno uznać, że nie należy nigdy z góry zakładać, że jakieś wysiłki nauczycielskie są beznadziejnie bezskuteczne. Należy po prostu uznać, że wychowywanie ludzi, szczególnie dzieci i młodzieży, w duchu solidarności z innymi, bez nienawiści i fanatyzmu, może być skuteczne; wynik może banalny i ubogi, ale ważny.

Solidarność z kim? Oto pytanie główne. Solidarność z całym rodzajem ludzkim, chociaż głoszona przez wielkie religie – chrześcijaństwo i buddyzm nade  wszystko – jest, przynajmniej w odczuciu wielu z nas, może większości, nieco abstrakcyjna; łatwo i nawet wygodnie wyznawać tę wiarę, ale jak ją praktycznie stosować?

Jest oczywiście bez liku rozmaitych organizmów międzynarodowych i nadnarodowych, są liczne instytucje i ludzie pracujący – jakby się wydawało – nie dla wyróżnionych segmentów ludzkości, narodów czy państw, ale dla ludzkości całej; większość z nich to po prostu miejsca współzawodnictwa albo negocjacji, nie solidarności. Organizacja Narodów Zjednoczonych nie jest budującym przykładem, a takie w założeniu szlachetne miejsce ogólnoludzkich spotkań jak igrzyska olimpijskie też mało się nadaje jako wzór chwalebny.

Pojedynczy ludzie czy małe zbiorowości rzadko mogą z pełnym przekonaniem twierdzić, że „służą ludzkości”. Najlepszymi wzorami są zapewne dobrowolne zrzeszenia, jak Médecins Sans Fronti?res, lekarze i pielęgniarki śpieszący z pomocą do ludzi najbardziej cierpiących, upośledzonych i bezradnych w różnych kątach świata; również misjonarze idący do dżungli albo do najokropniejszych ośrodków miejskiej nędzy, ale nie tylko, by ludzi do swego Kościoła przygarnąć, ale by nieść im nadzieję, pocieszenie i pomoc.

To są przykłady solidarności osadzonej na idei. Jednakże większość przykładów ma inny charakter. Zdaje się, że najsilniejsze więzy solidarności widzimy tam, gdzie jest ona spontanicznie wymierzona przeciwko dobrze określonemu przeciwnikowi czy wrogowi – plemienna, narodowa, klasowa. W tych przypadkach mamy oczywiście do czynienia z jakimś interesem zbiorowym: naród, który musi stawić czoło agresji; robotnicy, chłopi czy inaczej określone warstwy upośledzone, które organizują się w walce o lepsze warunki życia oraz większy dostęp do dóbr, w ich osądzie, a nieraz naprawdę wedle reguł sprawiedliwości, źle rozdzielonych.

Można by tu wysunąć obiekcję: mówiliśmy z początku o solidarności jako gotowości do pomocy bezinteresownej, teraz jednak podajemy przykłady więzi opartej na interesie zbiorowym, który jest zarazem interesem każdego poszczególnego członka zbiorowości. Należy jednak poczynić tu zastrzeżenie: ruchy społeczne oparte na kolektywnych roszczeniach z reguły wytwarzają, a w każdym razie wytwarzały, osłony ideowe – sprawiedliwość społeczną, prawa pokrzywdzonych, równość, socjalizm – które przeobrażały motywacje interesowne w patos walki o najważniejsze ludzkie dobra i przez to cementowały więź, jaka często bywała nadzwyczaj mocna, jak to było kiedyś w ruchu komunistycznym, gdy jeszcze istniał, dawno temu, jako żywa wiara uzdalniająca ludzi do poświęceń i wyrzeczeń, a także do bezwzględności i okrucieństwa.

Być może – choć wahałbym się tak stanowczo twierdzić – solidarność jest najsilniejsza tam, gdzie tworzy ją więź negatywna, wrogość do innego. Liczne chwalebne przykłady ludzkiej solidarności znamy z przykładów katastrof i klęsk żywiołowych, gdzie sama natura jest wrogiem; są to jednak objawy solidarności chwilowej; ale i takie sytuacje nie zawsze są budujące – tonący mogą sobie wydzierać koła ratunkowe.

W warunkach najokropniejszego ucisku przez ludzi stworzonego różnie bywa: ci, którzy przeżyli horror obozów koncentracyjnych, przekazali nam zarówno przykłady zwierzęcej walki o przetrwanie kosztem współwięźniów, jak też niezłomnej solidarności; te pierwsze są bodaj liczniejsze. Nic w tym dziwnego, sam instynkt może wystarczyć, by matka poświęcała życie dla swojego dziecka, ale pewnie rzadko wystarcza, gdy chodzi o drugiego człowieka, z którym los zetknął nas przez przypadek; tu potrzebna jest nadzwyczaj intensywna motywacja ideowa.

W solidarności plemiennej czy narodowej mamy zwykle dwie strony: poczucie więzi ze swoimi, zdolność do pomagania im i poświęcania się dla nich, a także bardzo często nienawiść do innego razem ze wszystkim, co może powodować. Nie należy twierdzić, rzecz jasna, że jest to prawo natury, że nie możemy być solidarni z własnym plemieniem inaczej niż przez nienawiść do plemion sąsiednich albo tylko wtedy, gdy jesteśmy zagrożeni. Nie, nie ma w tym nic nieuchronnego, solidarność plemienna może istnieć bez negatywnego tła, prawdą jest jednak, że to negatywne tło ogromnie ją wzmacnia.

Zarówno plemienne i narodowe, jak też klasowe solidarności włączały, najczęściej w swoich warstwach ideowych, poczucie ciągłości historycznej i odwoływały się do autorytetu historii. Historia – prawdziwa czy legendarna, to nie ma znaczenia – tworzyła te ramy ideowe, nawet jeżeli, jak w przypadku ruchu robotniczego, ideologia kazała raczej patrzeć w przyszłość niż wstecz.

Ideologia nie jest koniecznie potrzebna w przypadku solidarności doraźnych – górnicy mogą strajkować, a chłopi urządzać niszczycielskie blokady dróg bez żadnej ideologii, odwołując się do zwykłego poczucia bezpośredniego interesu – ale gdy solidarność opiera się na jakiejś ideologii, która ma pretensje daleko sięgające, a tym bardziej uniwersalne, odniesienie do historii jest nadzwyczaj ważne, a często niezbędne, jak w przypadku ruchów nacjonalistycznych.

***

Widzimy jednak – takie przynajmniej odnosi wrażenie nawet mało uważny obserwator europejskich konfliktów politycznych – że świadomość historyczna i potrzeba legitymizacji historycznej coraz mniejszą mają wagę, nawet w przypadku małych narodów niemających państwa odrębnego, u których jednak ogniska separatyzmów nie tylko nie gasną, ale coraz silniej gorzeją, jakby na przekór tak zwanej globalizacji świata (Korsykanie, Baskowie, Katalończycy, Szkoci, Włosi z Piemontu i Lombardii i tak dalej).

Również w Polsce – gdzie poczucie ciągłości historycznej i walka o utrzymanie tej ciągłości ważyły tak ogromnie na losach narodu i, być może, przyczyniły się decydująco do uchronienia go przed zagładą – wiara w historię jako źródło prawomocności politycznej, jako wsparcie roszczeń ideowych, wydaje się słabnąć. Spójrzmy na partie polityczne. Nawet dzieje najnowsze, przez większość pamiętane, dzieje PRL-u, już w małym stopniu są zarzewiem politycznych namiętności; nie wróżę wcale powodzenia partiom politycznym, które liczą na to, że zdobędą poparcie i zbudują swoją tożsamość za pomocą samych haseł antykomunistycznych i oburzenia na komunizm. Nie, nie zdobędą.

Tym bardziej nie uda się zbudować skutecznej ideologii wokół ubeckich teczek. Słyszałem wprawdzie, że istnieje w Polsce partia monarchistyczna (więc pewnie ku historii zwrócona), ale sądzę, że nie ma w tym nic złego, dzieci zawsze przecież lubiły bawić się w króla i nie ma powodu, by przestały (pamiętamy przecież tę zabawę: „Dzień dobry, królu lulu, dzień dobry, dzieci śmieci”).

Nie słychać na szczęście, by jakieś ruchy polityczne stawiały sobie za cel przywrócenie wschodnich granic przedwojennej Polski. Ideologie mocarstwowe, okręcone wokół historycznych praw i roszczeń, były wcale silne w Polsce międzywojennej, istniała przecież nawet Liga Morska i Kolonialna, która na serio wyobrażała sobie, że ktoś – nie wiadomo kto mianowicie i dlaczego – podaruje Polsce jakieś kolonie w Afryce. Każdy naród europejski ma własną swoistą odmianę narodowej głupoty, i to był jeden z przejawów tej głupoty specyficznie polskiej.

Nie wiem – a chciałbym wiedzieć – czy uczniowie polskich gimnazjów i liceów interesują się prawdziwie historią ponad to, czego potrzebują, by szkołę ukończyć, czy wierzą, że wiedza historyczna wzbogaca ich duchowo, czy potrafią kłócić się o ocenę historycznych wydarzeń. Nie wiem tego, ale przytoczę w związku z tym małą anegdotę: opowiadała mi znajoma, że przy jakiejś okazji zapytała swoją córkę, panienkę piętnastoletnią, czy słyszała kiedy nazwisko Lenin, a panienka powiedziała: „Oczywiście, przecież to jeden z Beatlesów”.

Chodzi mi o to, że ubóstwienie historii i niezachwiane zaufanie do jej mniemanych werdyktów może nas ogłupiać, daje się też łatwo eksploatować jako podstawa ideologii szowinistycznych. Ale lekceważenie historycznej ciągłości, niezdolność do tego, by cenić sobie tradycję jako tradycję – cenić sobie, choć nie mamy z tego zarobku – jest również niebezpieczne, chociaż inaczej. Poczucie obecności naszej w historycznym czasie, nawarstwieniach tradycji, jest, jak się zdaje, konieczne, byśmy umieli nie tylko własną tożsamość określać, wiedzieć, kim jesteśmy, ale jest też konieczne, byśmy umieli żyć w solidarności z innymi, to znaczy, by istniała solidarność ludzka inna niż tylko utylitarna i bezpośrednia. Solidarność jako skupianie sił dla obrony wyraźnych interesów zbiorowych nie wymaga żadnych odniesień do historii, wymaga jednak ta solidarność, która odwołuje się do świadomości wspólnego losu ludzkiego.

Łatwo powiedzieć: „Gdybyśmy czcili bez zastrzeżeń tradycję jako taką, wierzylibyśmy do dziś, że Ziemia jest płaska”; to prawda, ale gdybyśmy gardzili tradycją bez zastrzeżeń, żylibyśmy poza kulturą. Nie tylko religia żyje dzięki tradycji, dzięki tradycji żyje odróżnianie zła od dobra i wszystkie reguły nieutylitarne życia; nie tylko sztuki są dzięki niej możliwe, ale i ten rozum, dzięki któremu dowiedzieliśmy się, że Ziemia nie jest płaska: i on nie mógł był się rozwinąć bez siły tradycji, której musiał także się opierać. Rozum, jak to często zauważano, nie może sam siebie ufundować, zawsze może być kwestionowana jego prawomocność, zawsze można pytać o to, gdzie są jej źródła.

Kultura rośnie na glebie tradycji, ale by żyła, musi też tradycję kwestionować. Pozwolę sobie zacytować samego siebie sprzed wielu lat: gdyby ludzie nie buntowali się nieustannie przeciwko tradycji, żylibyśmy nadal w jaskiniach; jeśliby bunt przeciw tradycji stał się kiedyś totalny, będziemy znowu żyli w jaskiniach.

Od kiedy gospodarka rynkowa, czyli kapitalizm, jęła ogarniać Europę i jej przyczółki, rozpoczęły się biadania nad upadkiem duchowym człowieka i zanikiem więzi ludzkich, innych aniżeli te, którymi pieniądz rządzi; europejska kultura romantyczna unosiła w różnych wersjach te niepokoje. Było ich wiele w ruchach anarchistycznych, w powieści XIX-wiecznej.

Biadania te nie ustały nigdy i możemy je ciągle słyszeć; nie zatrzymały one triumfalnego pochodu kapitalizmu przez świat i nie zatrzymają go w naszych czasach. Ale było w nich coś żywotnie potrzebnego. Kiedy zauważamy obumieranie tradycyjnych wspólnot i tradycyjnych solidarności, musimy się niepokoić. Tradycyjna wspólnota, jaką była wieś, nieodwołalnie wkroczyła na drogę ku zagładzie. Istnieje oczywiście wspólnota rodzinna, ale i ona marnieje; sama instytucja domu rodzinnego, wielopokoleniowa rodzina także chyli się ku upadkowi. Lamenty na ten temat, choć uzasadnione, nie pomagają.

***

Wracamy tedy do sprawy solidarności jako sprawy ogólnoludzkiej. Idea powszechnego braterstwa przyświecała nam od wieków i niosła zarówno piękną obietnicę, jak złowrogą groźbę. Groźba polegała na tym – o czym wielu pisało, nieraz i ja sam – że utopia powszechnego braterstwa łatwo rodzi pokusę, by wypracować technikę instytucjonalnego ustanowienia owego świata przyjaźni braterskiej, a ogólnoludzkie braterstwo ustanowione instytucjonalnie, a więc przymusem, nieuchronnie jest własną karykaturą, obozem koncentracyjnym. Komunizm był przecież tym: instytucjonalizacją ludzkiej solidarności środkami przemocy, i nie mógł być czym innym, niż był?- jego historyczny korzeń stanowiło przecież marzenie o świecie, gdzie solidarność i pomoc wzajemna będą panować w ludzkich społecznościach.

Jeśli pominąć fantazje platońskie, gdzie klasa rządząca w państwie idealnym miała żyć bez własności prywatnej, komunizm ustanowili chyba apostołowie Jezusa, którzy, jak czytamy, wszystko mieli wspólne. Komunizm, który zgodnie z doktryną Marksa definiuje się jako zniesienie własności prywatnej, jest w rzeczy samej wynalazkiem doskonałym, pod warunkiem że jest dobrowolny (albo, jak nieraz zauważono, dobry jest dla apostołów, w ogólności dla świętych, ale świętych wśród nas nie ma wielu).

Niewielkie wspólnoty, gdzie własność jest zbiorowa, istniały rzeczywiście i istnieją (przykładem są zakony żebracze, kibuce), i na pewno okazują coś dobrego, do czego ludzie, niektórzy ludzie, są zdolni, nie ma jednak powodów, by wierzyć, że można rozszerzyć zasady tych małych wspólnot tak, aby ogarnęły ludzkość – są natomiast liczne powody, by wierzyć, że jest to niemożliwe.

Własność prywatna w naszym świecie jest nieodzowna nie tylko dla rozwoju gospodarczego, ale także dla utrzymania fundamentalnych dóbr ludzkich, bez których żyć trudno, a które są związane z wolnością. Jest nadzwyczajnie ważne dla znośnego życia zbiorowego, by były wyraźne, dobrze określone reguły prawne, które mówią o tym, jakie są legalne formy, w których własność jest nabywana, przekazywana, wymieniana i tracona. Sławny ekonomista peruwiański Hernando de Soto dowodzi, że gigantyczna korupcja i biurokracja, którymi przeżarte są różne kraje Ameryki Łacińskiej, ma za główną przyczynę niejasność i zagmatwanie spraw własności w tych krajach.

Lecz i w tym punkcie potrzebne jest zastrzeżenie: stąd, że niepodobna przerobić ludzkości na wzór apostołów Jezusa, że agresja, chciwość, żądza władzy i okrucieństwo towarzyszyły rodzajowi ludzkiemu, od kiedy znamy jego dzieje, i, wolno rozsądnie przypuszczać, będą mu towarzyszyły nadal, nie wynika, by wszystkie wysiłki, żeby ideę solidarności ludzkiej krzewić, są beznadziejne i naiwne. Próby utopii przemocą zaprowadzonej kończą się w rzeczy samej gułagiem, ale głoszenie dobrych wzorów nie jest wcale bezskuteczne.

Od dawna słychać wszędzie narzekania na ogromne nasycenie programów telewizyjnych i filmów obrazami przemocy. Cóż – powiadają nam czasem – tego chcą widzowie, to się podoba, to ekscytuje, gdyby ludzie uważali te obrazy za odpychające, nie robiłoby się takich filmów, a zresztą nikogo się przecież nie zmusza do ich oglądania.

Ten argument nie jest bezzasadny, ale sprawy nie wyczerpuje; tak, lubimy oglądać sceny przemocy na ekranie, gdy sami siedzimy bezpiecznie w fotelu we własnym pokoju, ten kontrast zapewne zwiększa psychologicznie korzystne poczucie bezpieczeństwa. Jednakże argument głoszący, że ludzie oczekują takiej właśnie, a nie innej sztuki filmowej, pomija fakt, że mamy tu do czynienia z dodatnim sprzężeniem zwrotnym; dajemy ludziom taki pokarm duchowy i przez to sprawiamy, że jest to pokarm pożądany; ostatecznie jest to wynik podobny jak w przypadku narkotyków; jeśli od wczesnej młodości karmią nas narkotykami, skłonni jesteśmy uważać je za naturalną część życia. Jest to prawo pierwszego kroku.

Zapewne trzeba założyć, że tkwi w naszym ustroju potencjalnie coś, co sprawia, że możemy narkotyki lubić; ale ten, kto nie brał ich od młodości i nie znajduje w nich nic miłego, nie jest przecież potworem ani dewiantem. Producenci narkotyków mogą też powiedzieć: popyt stwarza podaż, gdybyście nie chcieli ich brać, nie byłoby handlarzy narkotyków z ich niebotycznymi zyskami, nie byłoby producentów, nie byłoby wojen gangów ani mordów, a wreszcie nie byłoby tych niezliczonych narkomanów, którzy giną albo życie sobie rujnują wskutek nałogu.

Tak, gdyby nie było popytu, nie byłoby podaży, to prawda, ale podaż też umie sobie stwarzać popyt, widzimy to codziennie. Z pewnością gdy widzimy na filmie ludzi spokojnie pracujących w biurze lub w fabryce albo dzieci beztrosko uczące się w szkole, może nam to się wydawać nudne w odróżnieniu od scen, gdzie są mordy, gwałty i tortury.

Jakże zatem: czy mamy założyć po prostu, że dobro jest nudne, a zło ciekawe? Może tak jest, może warto zastanowić się nad tym, dlaczego tak jest, może to nas doprowadzić do grzechu pierworodnego i diabła, ale poprzestać na takiej teorii to uznać nie tylko, że zło jest w większości nieuleczalne, ale ponadto że sprzeciw wobec zła jest z natury rzeczy bezskuteczny, a stąd nasuwa się absurdalna konkluzja, że nieuchronne jest każde zło poszczególne.

Na zakończenie wracam do początku. Solidarność w złym, solidarność gangsterów lub mafii tym się odznacza, że jest motywowana ich politycznymi marzeniami. Solidarność w dobrym ma inną formę duchową: nie wymaga żadnego określonego celu, jest albo dyspozycją, gotowością do bezinteresownej pomocy bliźnim, albo samym aktem tej pomocy, nie wymaga też koniecznie teorii, a wystarcza samo przeświadczenie, że drugi człowiek jest tak samo człowiekiem jak ja.

Z pewnością solidarność nie może być nakazem bezwarunkowym?- niepodobna uniknąć walki między ludźmi i uchylać się od udziału w tej walce, niepodobna też okazywać solidarności względem wszystkich. Wezwanie do solidarności bez zróżnicowań wydawać się musi hasłem pustym zarówno dlatego, że interesy i aspiracje ludzkie są z natury rzeczy skłócone i solidarność z jednym wyklucza solidarność z innym, jak i dlatego, że istnieje rzecz taka jak solidarność w złym, a i dlatego wreszcie, że jest naturalne, iż mamy bliższe i dalsze kręgi ludzkiego zainteresowania; gdy wojna się toczy, nie mogę okazywać solidarności dla obu stron wojujących, nie mogę też bratać się z gwałcicielami, nie mogę opiekować się wszystkimi, nie mogę wspierać wszystkich dobrych spraw na świecie.

To wszystko wydaje się oczywiste. Czy więc nic nie zostaje dobrego z tego słowa „solidarność” w jego znaczeniu najogólniejszym, bez restrykcji? Chyba jednak coś zostaje: nie doktryna żadna, ale właśnie moralne poczucie, że los ludzki jest jeden, że uczestniczy w nim zarówno ów handlarz narkotykami i mafioso i że nie można z góry przewidzieć, w jaki sposób moje własne przyczynki, jakkolwiek wydają się nikłe, mogą świat odmienić; podobnie uczą nas, że nieznaczne zmiany w jednym miejscu mogą powodować wielkie a nieprzewidywalne skutki gdzie indziej. Pocieszamy się więc tym właśnie, że żyjemy w chaosie i nie znamy z góry wyników własnych ruchów, ale możemy, a nawet powinniśmy wierzyć, że każdy z nas jest świata demiurgiem i jako taki za los świata odpowiada.

2004


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com