Prof. Friszke: Gdyby komuniści wygrali, bylibyśmy tylko grupą etnograficzną, a nie narodem

Róża Luksemburg przemawia w 1907 r. w Stuttgarcie podczas II Międzynarodówki Socjalistycznej (Fot. Domena publiczna)


Prof. Friszke: Gdyby komuniści wygrali, bylibyśmy tylko grupą etnograficzną, a nie narodem

Józef Krzyk


Bolszewicy nie przewidywali istnienia państw narodowych. Z tego, co pisał Julian Marchlewski, można domniemywać, że wytyczono by jakiś obszar dla Polaków, prawdopodobnie kawałek między Zamościem na wschodzie a Kaliszem na zachodzie. Rozmowa z prof. Andrzejem Friszkem

JÓZEF KRZYK: Proletariat musi się odwrócić plecami do programu odbudowania Polski – agitowała Róża Luksemburg. W tym czasie PPS do tych samych robotników występowała z hasłami walki o niepodległość. Dało się to pogodzić?

PROF. ANDRZEJ FRISZKE: Nie, stosunek do niepodległości był na lewicy głównym wyróżnikiem. Z jednej strony była PPS, a z drugiej SDKPiL i tacy działacze jak Róża Luksemburg, którzy uważali, że wszystkie problemy zostaną rozwiązane w wyniku rewolucji. Dążenia do odbudowy niepodległej Polski nazywali mrzonkami i utopią. Inne, ideologiczne różnice między PPS a SDKPiL były wtórne i mniej istotne. Można było z radykalnymi poglądami społecznymi zmieścić się w PPS, ale dla kogoś z programem niepodległościowym nie było miejsca w SDKPiL. Dla ludzi z kręgu tej partii, a potem Komunistycznej Partii Robotniczej Polski to był fundament myślenia: kwestie państwowe i narodowe miały być rozwiązywane tylko na drodze rewolucji.

Z takim programem chyba nie mieli czego szukać wśród Polaków pod zaborem?

– O, nie! Dziś to się nam nie mieści w głowie, ale na samym początku XX w. odbudowa niepodległego państwa polskiego wydawała się iluzją. Tę myśl podzielała wąska grupa demokratów, patriotów, socjalistów zgrupowanych wokół PPS i w pewnym stopniu narodowi demokraci. Ale to były ruchy skupiające głównie ludzi młodych i niewielkie, liczące najwyżej kilka tysięcy osób. SDKPiL była zresztą jeszcze mniejsza, liczyła – według tego, co mówiła Róża Luksemburg – kilkaset osób. W kilkunastomilionowym społeczeństwie to garstka.

Garstka, która liczyła na rewolucję. Ta jednak u nas nie wybuchła, choć rozpaliła Rosję.

– W 1918 r. rzeczywiście rewolucji w Polsce nie było, ale nie należy zapominać o tej z 1905 r. Była bardzo ważna, bo w ogromnej mierze przeorała polskie społeczeństwo i stała się właściwie początkiem systematycznych ruchów politycznych – zarówno na lewicy, jak i na prawicy. Pod pewnymi względami wydarzenia z lat 1905-07 przypominają rewolucję „Solidarności” – były masową erupcją aktywności społecznej, zwłaszcza ludności miast. To wtedy został położony kamień węgielny pod społeczeństwo polskie pierwszych dziesięcioleci XX w.

Natomiast w 1918 r. rewolucja nie wybuchła, bo pojawiła się możliwość budowania państwa polskiego. W dodatku klasa robotnicza, która mogła być motorem rewolucji, została zdziesiątkowana w trakcie Wielkiej Wojny. Olbrzymia większość załóg fabryk Kongresówki została wywieziona albo do Rosji, albo do Niemiec, a jeszcze inni wrócili na wieś. Z 350 tys. robotników przemysłowych w 1914 r. cztery lata później pracowało tylko 14 proc., a w maju 1919 – gdy już trochę wróciło – było ich niewiele więcej, 90 tys. Panowało olbrzymie bezrobocie, co oczywiście też było czynnikiem rewolucyjnym, ale to nie bezrobotni, ale załogi fabryk stały za rewolucjami – zarówno tą z 1905 r., jak i tą rosyjską z 1917.

Kolejnym czynnikiem, który sprawił, że w Polsce nie wybuchła rewolucja, była niejednoznaczność tego, co się działo w Rosji – dla większości społeczeństwa rewolucja rosyjska była czymś przerażającym, choć dla jakiejś aktywnej mniejszości – czymś fascynującym. Te dwie postawy rywalizowały z sobą, ale powstanie państwa polskiego – służb i wojska – powodowało, że ten potencjał rewolucyjny ulegał „upaństwowieniu”. Został wciągnięty w konstruktywne działania na gruncie państwa i prawa.

Gdy sięgnąć po manifest rządu Ignacego Daszyńskiego, można odnieść wrażenie, że układali go ludzie o radykalnych poglądach. A może chodziło tylko o rozbrojenie rewolucyjnych nastrojów?

– Jego autorzy byli radykałami. Pisał go przede wszystkim Tadeusz Hołówko, a poprawiał Stanisław Thugutt. Byli lewicowcami, jeden z PPS, drugi z ruchu ludowego, i manifest oddawał ich perspektywy ideowe. Poza tym wiedzieli, jakie radykalne nastroje wywołuje rewolucja rosyjska i że ten powiew ze Wschodu może spowodować rewolucję w Polsce. Hołówko w połowie 1918 r. był w Moskwie, widział to na własne oczy. Razem z innymi działaczami PPS brał pod uwagę, że ta fala może u nas się podnieść, i chcieli ją wyprzedzić, pchnąć Polskę – jak to powiedział potem Piłsudski – z feudalizmu do współczesności. Na dzisiejsze czasy ten program nie wydaje się tak radykalny: ośmiogodzinny dzień pracy, równouprawnienie wszystkich obywateli, prawa wyborcze dla wszystkich, równouprawnienie kobiet i mężczyzn, ubezpieczenia społeczne od wypadków, na starość, na wypadek choroby, prawo do strajków. Była też zapowiedź reformy rolnej. Radykalizm wyrażał się w tym, że jeszcze przed chwilą społeczeństwo żyło w monarchii, a błyskawicznie przechodziło w realia republiki.

W tym samym czasie zwolennicy rewolucji tworzyli ośrodki władzy, które nie tylko nazwami nawiązywały do tego, co się działo w Rosji.

– W Dąbrowie Górniczej powstała Rada Komisarzy Ludowych, a gdzie indziej Rady Delegatów Robotniczych, które przejmowały władzę nie tylko w fabrykach, ale też w miastach. W SDKPiL panowało przekonanie, że rewolucja jest nieuchronna, bo z jednej strony mamy Rosję, a z drugiej strony Niemcy, dwa ogarnięte nią kraje.

Dla prawicy, która rewolucji się bała, jej zwiastunem był czerwony sztandar zawieszony 13 listopada 1918 r. na wieży Zamku Królewskiego w Warszawie.

– Prawica bała się nie tyle wybuchu rewolucji, ile rządu Jędrzeja Moraczewskiego. Patrzyła na zadekretowane przez niego prawa jak na coś w rodzaju rosyjskiej rewolucji lutowej: oto radykałowie doszli do władzy, ale za chwilę – podobnie jak w Rosji – stracą kontrolę nad wydarzeniami i Polska popadnie w anarchię rewolucyjną. Z powodu takich obaw z wrogością odnosiła się nie tylko do Moraczewskiego, ale też Józefa Piłsudskiego. Porównywano go do Aleksandra Kiereńskiego, premiera Rządu Tymczasowego, obalonego przez rewolucję bolszewicką.

Wielka manifestacja robotnicza 13 listopada zakończona zatknięciem czerwonego sztandaru na Zamku Królewskim była dla prawicy policzkiem, więc w odpowiedzi cztery dni później urządziła kontrmanifestację „narodową”.

Przypuszczono frontalny atak na rząd Moraczewskiego, licząc, że władzę przejmie endecja. Niejako w zastępstwie Romana Dmowskiego, który przebywał w Paryżu, przywódcą prawicy był Wojciech Korfanty. Temu starciu przyglądała się SDKPiL i doszła do wniosku, że Moraczewski władzy nie utrzyma, a zwycięska endecja wywróci do góry nogami wszystkie dopiero co zadekretowane reformy. Klasy posiadające wymuszą takie działanie. W państwie prawicy – argumentowali zwolennicy rewolucji – żadne zdobycze się nie utrzymają, a skoro tak, to trzeba się połączyć z rewolucyjną Rosją: nie bawić się w kompromisy klasowe i polityczne, tylko zrobić rewolucję.

Dlaczego Piłsudski nie przegrał tak jak Kiereński?

– Bo w obu krajach panowała odmienna sytuacja. W Polsce nie było tak masowej dezorganizacji społeczeństwa, nie było syndromu klęski jak w Rosji z setkami tysięcy zabitych i rannych, z tłumami żołnierzy, do niedawna przeważnie chłopami, którzy nagle znaleźli się w miastach. Polskie przywództwo nie miało poczucia klęski, które ciążyło w 1917 r. elitom Rosji. Było odwrotnie: miało poczucie kreowania rzeczywistości, a w związku z tym łatwiej mogło zbudować poparcie. Piłsudski przez poprzednie 20 lat budował swój obóz polityczny. Przede wszystkim PPS – stała przy nim i miała ogromny wpływ na robotników w kluczowych miastach. Piłsudski miał też kadry z Pierwszej Brygady Legionów i POW. I to ten dobrze zorganizowany obóz, liczący 20-30 tys. ludzi, pozwolił utrzymać kontrolę nad biegiem wydarzeń. Komuniści nie doszacowali tego, nie przewidzieli, że „socjalzdrajcy”, jak nazywali PPS-owców, dadzą radę w bardzo krótkim czasie zbudować państwo. Tymczasem wystarczyły im zaledwie dwa miesiące.

20 tys. bolszewików wystarczyło, żeby opanować dużo większą Rosję.

– Owszem, nawet mała grupa da radę tego dokonać, ale w kraju, w którym panuje anarchia i nie ma przeciwnika, który mógłby się przeciwstawić.

Zwycięstwo rewolucji październikowej wzięło się z tego, że nikt właściwie nie chciał bronić republiki.

Bolszewicy bez trudu, bez bitew na ulicach przejęli władzę, bo nikt im się nie przeciwstawił. W Polsce sytuacja była inna. Był przywódca, były oddziały POW, i oni nie zamierzali pozwolić na anarchię.

No i lewicy rewolucyjnej w Polsce nie udało się stworzyć centralnego ośrodka władzy, jaki stworzył Lenin w Piotrogrodzie.

– Nie udało się, ale próbowano. Ale socjaliści w odpowiedzi na założoną przez SDKPiL radę delegatów robotniczych stworzyli własną. Dzięki temu potencjał buntu został rozładowany. Ta rada została przetworzona z ośrodka władzy w coś w rodzaju parlamentu robotniczego.

Próbą stworzenia przez zwolenników rewolucji centralnego ośrodka władzy było powstanie w grudniu 1918 r. Komunistycznej Partii Robotniczej Polski, choć można uznać, że była to inicjatywa o miesiąc spóźniona. Ale i tak by nie miała znaczenia, bo oni nie dysponowali potencjałem uderzeniowym jak bolszewicy, którzy mieli swoich marynarzy z Kronsztadu i oddziały, które krążyły po Piotrogrodzie. Tego komuniści w Polsce mieć nie mogli, choć próbowali tworzyć gwardię czerwoną i szkolić żołnierzy. Nie udało im się stworzyć gwardii, która byłaby zagrożeniem dla porządku. Wyjątkiem było Zagłębie Dąbrowskie – tam ten proces toczył się samoczynnie, a agitatorzy komunistyczni mieli większy posłuch.

Był ktoś, kto mógł się stać polskim Leninem?

– Może Róża Luksemburg, ale w tamtym czasie znajdowała się w ogarniętym rewolucją Berlinie, a już w styczniu 1919 została zamordowana. Jednak to nie brak lidera – znanego i gotowego na wszystko – zdecydował, że wypadki w Polsce potoczyły się inaczej niż w Rosji. Rewolucja ma szanse tylko wtedy, gdy siły broniące starego porządku się rozpadną albo zaczną walkę między sobą. Wtedy nawet mała, ale zdeterminowana i zdyscyplinowana grupa może dorwać się do władzy.

Nadzieje komunistów w Polsce chyba ostatecznie pogrzebała wojna polsko-bolszewicka. Trzeba było wybrać między państwem a rewolucją i okazało się, że zdecydowana większość jest po tej pierwszej stronie.

– Tak właśnie było. Socjaliści twardo i wielokrotnie to mówili w sporze z komunistami. Podkreślali, że oni reprezentują obcą, czyli rosyjską ideologię, a ich wygrana oznaczałaby utratę niepodległości. Na wiecach i w gazetach socjaliści przedstawiali komunistów jako reprezentantów obcego państwa.

Ale ważnym elementem, który przechylił szalę na niekorzyść zwolenników rewolucji, był też masowy pobór do armii polskiej. W 1919 r. pod broń powołano aż 900 tys. ludzi. Oznaczało to, że złagodniały problemy socjalne, bo wielu bezrobotnych znalazło się w armii, dostali ubranie i jedzenie. W wojsku znalazło się bardzo wielu ludzi młodych, radykalnie nastawionych. Nie mogli jednak rozsadzić armii od środka, bo musieli podporządkować się dyscyplinie. Obniżenie potencjału buntu, anarchii, rewolucji osiągnięto bez terroru. Owszem, aresztowania były, ale nie na masową skalę. W ten sposób potencjał grożący destabilizacją został wchłonięty przez wojsko i tworzące się służby policyjne. Wielu radykałów mogło dać upust swojej energii także w związkach zawodowych. I nawet jeśli tam głosili hasła rewolucyjne, to znaleźli się na polu zakreślonym ramami prawa, zostali spacyfikowani.

W II RP komunistów oskarżano, że byli ekspozyturą Moskwy. Słusznie?

– Inaczej to wyglądało z początku, gdy Moskwa jeszcze nie była silnym centrum organizacyjnym. Za Stalina Komintern mógł wyrzucać z partii, zawieszać, a w końcu zlikwidować całą KPP, ale w 1918 r. i jeszcze trochę potem komuniści w Polsce mieli spory margines autonomii. Sami szukali drogi, jednak byli ślepo wpatrzeni w rewolucję rosyjską. Traktowali ją jako wzór i uważali, że władzę da się przejąć tylko w gwałtowny sposób przez rozbicie aparatu państwowego, ustanowienie czysto klasowej władzy, delegalizację wszystkich innych „burżuazyjnych” partii i ich mediów. De facto byli za jednopartyjną dyktaturą. Nie uznawali więc żadnych innych ugrupowań za partnerów, sami chcieli decydować, co jest dobre, a co złe dla robotników. Mimo wszystko nie mogli jednak socjalistów ignorować, bo skoro swój program kierowali do tej samej grupy, musieli wchodzić z nimi w spór. To robotnicy decydowali, czy pójdą za socjalistami, czy za komunistami.

Co jeszcze różniło sytuację polskich komunistów od tej, w jakiej funkcjonowali rosyjscy?

– Istotne było np. to, że w Polsce jedną trzecią mieszkańców miast stanowili Żydzi, co skutkowało tym, że w radach robotniczych oprócz frakcji socjalistycznej i komunistycznej były frakcje żydowskie, np. Bund. Te podziały dotyczyły też mas robotniczych. Wymuszało to walkę, ale też kompromisy. W Polsce nie było też tego potencjału zdemoralizowanego przegraną wojną wojska, a centralny ośrodek władzy był sprawny i konstruktywny. Sprawny nie przez stosowanie przemocy, ale przez politykę faktów dokonanych, które wciągały ludzi do współdziałania i stabilizowały sytuację.

A gdyby rewolucja w Polsce wygrała?

– Pewnie byśmy nie rozmawiali. Komuniści w ogóle nie przewidywali istnienia państw narodowych. Rosja sowiecka nabrała cech państwa o jednolitym charakterze dopiero kilka lat później, gdy nadzieja na rewolucję europejską się rozwiała. Wykluczone więc, że mogłaby istnieć Polska jako odrębne państwo rewolucyjne. Jaki by mogła mieć kształt i struktury w ramach tego ponadnarodowego tworu komunistycznego, to bardzo trudno powiedzieć. Z tego, co w 1920 r. pisał Julian Marchlewski, można domniemywać, że wytyczono by jakieś miejsce dla Polaków. Zapewne obszarowo dość niewielkie, bo Śląsk, Wielkopolska i Pomorze znalazłyby się w rewolucyjnych Niemczech. Zaś z drugiej strony ziemie do Bugu, łącznie z Białymstokiem – w rewolucyjnej Rosji złączonej z Białorusią i Litwą. Zostałby tylko kawałek – między Zamościem na wschodzie a Kaliszem na zachodzie, może z pewną formą autonomii jako republika rad. Gdyby do takiego scenariusza doszło, a było do niego blisko w 1920 r., to musiałaby nastąpić rzeź wszystkich twardych oponentów. Nie tylko endeków, ale też socjalistów i piłsudczyków, bo oni by się przecież na komunistyczną Polskę nie zgodzili.

Wymordowano by ziemian, fabrykantów, bogatych mieszczan, ale też kler, przywódców żydowskich i rabinów, wszystkich wrogów klasowych.

Wielka masakra. Takich scenariuszy nikt nie rozwijał, ale logicznie myśląc, były oczywiste, jeśli obserwować to, co się działo w Rosji.

Na Węgrzech rewolucja jednak wybuchła, bez obcej interwencji.

– Tak, ale przez syndrom klęski – gdy ententa postawiła Węgrom tak surowe warunki pokojowe, że ten kraj miał stracić ponad połowę terytorium. To samo dotyczyło Niemiec – rewolucja wybuchła tam w wyniku klęski. W Polsce wprost przeciwnie – na klęsce trzech zaborców otoczenie Piłsudskiego mogło budować nowe fakty, które oznaczały spełnienie marzeń. Modlitwa Mickiewicza o wojnę ludów została wysłuchana. To, co przez dziesięciolecia wydawało się mrzonką, stawało się realne – własne państwo.

Nawet gdy II RP okrzepła, rodzimi komuniści wciąż kontestowali państwo polskie.

– Gdyby je zaakceptowali i pogodzili się z istnieniem państwa opartego na kompromisie klasowym i politycznym, toby przestali być komunistami. Znaleźli się w sytuacji, w jakiej często się znajdują sekciarskie grupy polityczne, które kategorycznie upierają się przy swoim programie i nie biorą pod uwagę oporu materii. Liczyli na europejską rewolucję. To był zresztą dramat nie tylko polskich komunistów. Jednak ich sytuacja była o tyle trudniejsza, że rewolucjoniści w Niemczech nie wspominali o likwidacji państwa. Polska natomiast istniała zbyt krótko i znajdowała się w takim miejscu, że w razie zwycięstwa rewolucji natychmiast musiałaby zostać rozerwana na kawałki.

W mojej książce stawiam tezę, że zbudowanie państwa w 1918 r. umożliwiło powstanie narodu polskiego. Być może niektóre osoby będą tym zdziwione albo i oburzone, ale moim zdaniem naród polski powstawał jako masowy podmiot polityczny dopiero w drugiej połowie XIX w. i ten proces w początkach XX w. jeszcze nie był zaawansowany. Świadomość wspólnoty narodowej łączącej Polaków z Cieszyna i Białej Podlaskiej, z Rzeszowa i Poznania – tego jeszcze nie było. Dopiero powstanie państwa umożliwiło wytworzenie się takiego poczucia w masach społecznych, a nie tylko w elitach kulturalnych. W związku z tym, gdyby państwo nie powstało, a w dodatku zostałoby zmasakrowane przez działania rewolucyjne, to pewnie byśmy byli tylko jakąś grupą etnograficzną oczywiście mówiącą po polsku, ale bez poczucia wspólnego losu.


‘Państwo czy rewolucja. Polscy komuniści a odbudowanie państwa polskiego 1892-1920’, Andrzej Friszke, Wydawnictwo Krytyki Politycznej Fot. materiały wydawnictwa

Nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej ukazała się właśnie książka prof. Friszkego „Państwo czy rewolucja. Polscy komuniści a odbudowanie państwa polskiego 1892-1920”. Autor jest jednym z najwybitniejszych badaczy najnowszych dziejów Polski. Wykłada w Collegium Civitas, jest członkiem korespondentem PAN.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com