Doktor Asperger zasłużył się dla psychiatrii, ale odpowiada za śmierć wielu dzieci

Słynny psychiatra dr Hans Asperger wysyłał dzieci uznane za obciążenie dla społeczeństwa do zakładu, w którym były mordowane (Fot. Domena Publiczna)


Doktor Asperger zasłużył się dla psychiatrii, ale odpowiada za śmierć wielu dzieci

Paweł Smoleński


“Wojnę lekarzy Hitlera” Bartosza T. Wielińskiego nie sposób czytać na raz, choć lektura wciąga. Lecz na pewno przeczytać trzeba. Również po to, by zobaczyć, na jakich fundamentach zbudowany jest nasz dzisiejszy świat, zarówno naukowy, jak i etyczny

.

Hitler, Himmler, Bormann – wiemy, kto zacz. KL Auschwitz, Dachau, Sachsenhausen, Buchenwald, wiele innych kacetów – niekiedy umiemy nawet pokazać je na mapie. Tak samo jak Norymbergę, gdzie sądzono największych nazistowskich zbrodniarzy.

Ale kto pamięta o szpitalach w wielu niemieckich miasteczkach, które łacniej nazwać miejscami tortur i kaźni? Albo nazwiska lekarzy, odnotowane przez historię, lecz w gruncie rzeczy skryte, bo nie aż tak „sławne” jak anioł śmierci z Auschwitz Joseph Mengele. A poza tym – ciągle korzystamy z dorobku lekarzy-katów, choć wcale o tym nie wiemy.

Dzieci Aspergera

„Wśród opiniujących lekarzy był doktor Hans Asperger, wówczas trzydziestoparoletni psychiatra dziecięcy – pisze Wieliński o akcji T4, jak po wojnie nazwano eksterminację około 100 tys. chorych psychicznie niemieckich dorosłych i dzieci. – Do NSDAP się nie zapisał, bo członkostwo w partii oznaczałoby wystąpienie z Kościoła albo przynajmniej rozluźnienie z nim więzi, a Asperger był gorliwym katolikiem. Mimo to wiedeńska administracja partyjna oceniała go jako człowieka bez ideologicznej skazy. Dla badanych przez siebie dzieci Asperger stworzył specjalną punktację. Dzieci, które nie przekraczały wyznaczonego przez niego progu, uznawał za obciążenie i wysyłał do zakładu Am Spiegelgrund”.

Ów zakład, jak wiele podobnych ośrodków w III Rzeszy, zajmował się mordowaniem chorych psychicznie, epileptyków czy schorowanych staruszków. Robiono to w komorach gazowych przypominających łaźnie, głodową dietą, która miała ukryć, że chorzy zostali zgładzeni z premedytacją (przecież ich karmiono), eksperymentalnymi terapiami, mieszankami leków z trucizną. W Am Spiegelgrund chore dzieci zabijano luminalem. Choć to środek uspokajający, nie umiera się po nim w spokoju ani w ciszy.

Szpitale psychiatryczne III Rzeszy mieściły się w pięknych zameczkach i pałacach, pośród lasów, w ogrodach, z cudnymi widokami. Aż chciało się pracować w takich okolicznościach przyrody.

Uzasadnienia wyroków śmierci na niepełnosprawne dzieci sygnowanych przez dr. Aspergera „kipiały od ostrych sformułowań i rasistowskich zwrotów – pisze Wieliński. – Ludzkie uczucia Asperger przejawiał wyłącznie wobec rodziców niepełnosprawnych dzieci. Użalał się nad ich losem, pisząc, że takie potomstwo jest wielkim obciążeniem. Jako lekarz Asperger badał dziecięcy autyzm. Wśród pacjentów wyszukiwał tych, którzy zdradzali interesujące go objawy. Po krótkim czasie otrzymywał preparaty wykonane z dziecięcych mózgów”.

Ale też dbał o niektórych małych pacjentów, których określał mianem „autystycznych psychopatów”, a w chwilach wzruszenia – „małymi profesorami”. Innym ofiarowywał – jak powiadano w III Rzeszy – „łaskę śmierci”, często w męczarniach.

Poza wszystkim dr Hans Asperger do końca życia sypiał spokojnie.

Znerwicowany potwór

Amerykański wywiad, wsparty zeznaniami niemieckich lekarzy, próbował ocenić stan zdrowia Hitlera. Nie wystarczało stwierdzenie, że to psychopatyczny szaleniec. Trzeba było pogrzebać głębiej.

Amerykańscy psychologowie stwierdzili więc, że „jego najmocniejszym punktem jest wiara we własną misję. Oglądamy spektakl człowieka, którego przekonania są tak silne, że poświęci się on dla sprawy i przekona innych, by poszli za nim”. Cytowali zdania, iż Hitler uważa się za Niemca wszech czasów, geniusza namaszczonego przez Opatrzność. Szukali odpowiedzi w psychoanalizie i jego zboczeniach seksualnych.

Oczywiście mieli rację, lecz nie uwzględniali, że dyktator cierpiał również na schorzenia całkowicie przyziemne: kłopoty z żołądkiem, gdy godzinami wysiadywał w ustępie bez rezultatu, zepsute zęby, tysiące nerwic. Był hipochondrykiem, który panicznie bał się, że – jak jego matka – umrze na raka.

Dopadł go też parkinson i związana z tą chorobą demencja. Na długo przed samobójczą śmiercią Hitler był wrakiem. A mimo to wielbiła go większość Niemców, którzy o stanie zdrowia wodza nie mieli pojęcia. Lecz nawet gdyby mieli, najpewniej wielbiliby go tak samo.

Ale przecież ktoś leczył tego potwora, znał jego sekrety i cielesne słabości. Tym kimś był Theo Morell, lekarz osobisty, dostępny na każde skinienie, choć Hitlerem zajmowali się również inni medycy.

Adolf Hitler ze swoim osobistym lekarzem Theo Morellem Fot. Domena publiczna

Po co nam idioci?

Morell lekarskiego fachu uczył się w marynarce, gdzie miał do dyspozycji bardzo ograniczoną apteczkę i znikąd porady. Może dlatego nie obawiał się stosowania terapii niekonwencjonalnych, a te często skutkowały, przynajmniej doraźnie. Szprycował więc Hitlera różnymi medykamentami, robił zastrzyki, używając platynowych igieł, podawał witaminy, hormony, śladowe ilości trucizn i narkotyków. Hitler go lubił, bo po zastrzykach czuł się lepiej.

Inni lekarze mieli Morella za prymitywnego konowała, co sugerował też jego wygląd: grubego, niechlujnego i śmierdzącego abnegata stroniącego od prysznica. I choć Hitler miał obsesyjny stosunek do czystości, Morell należał do jego świty, aż wódz wygnał go precz z berlińskiego bunkra, w którym zakończył życie.

Morellowi marzyła się fortuna mierzona w reichsmarkach, własne fabryki produkujące nowatorskie lekarstwa, wille i pałacyki. Nie odmawiał odpowiedzi, gdy Hitler pytał go o sprawy wykraczające poza medycynę. W opinii o akcji T4 pisał: „Biorąc pod uwagę, że na jednego idiotę [tak określano wówczas osoby niepełnosprawne umysłowo] rocznie przypada 2 tys. reichsmarek, utrzymanie 5 tys. takich osób kosztuje państwo 10 mln marek. Jeśli te pieniądze zainwestować na 5 proc. w skali roku, można by odłożyć spory kapitał”.

Informował Hitlera – precyzuje Wieliński – że jeśli wziąć pod uwagę 200 tys. psychicznie chorych w szpitalach, „do 1945 r. oszczędności sięgnęłyby 8 mld reichsmarek”.

Lekarz przekonywał też, że opieka nad psychicznie chorymi obciąża system opieki zdrowotnej, w efekcie dla innych chorych brakuje łóżek i personelu. Kolejnym argumentem była konieczność żywienia nieuleczalnie chorych pacjentów. Morell odnotowywał, że Niemcy były w stanie pokryć jedynie 83 proc. zapotrzebowania na zboże. Resztę musiały importować za dewizy. III Rzesza radziłaby sobie lepiej, gdyby nie trzeba było karmić „bezwartościowych”.

Morell zmarł niedługo po wojnie na udar mózgu. Był przesłuchiwany przez aliantów, lecz nie stanął przed sądem ze względu na stan zdrowia.

Pupil wodza

Za to na szubienicy skończył Karl Brandt, młody lekarz, którego Hitler traktował jak syna, póki nie zdecydował, żeby go powiesić. Wyroku wydanego w ostatnich dniach wojny nie wykonano przez przypadek; wolę Hitlera z innych powodów wypełnił amerykański sąd.

Brandt był znakomitym chirurgiem, leczył górników w Zagłębiu Ruhry, a nawet planował wyjazd do Afryki, by wspomóc Alberta Schweitzera, uhonorowanego pokojowym Noblem niemieckiego teologa, zwanego „doktorem ubogich”. Lecz zamiast tego wybrał karierę w SS (doszedł do rangi generała) i w państwowych strukturach III Rzeszy. Był sprytnym intrygantem i karierowiczem, bezlitośnie usuwał ze swej drogi przeciwników – nie tylko lekarzy, choć tych tępił szczególnie – aż został, choć bez formalnego tytułu, ministrem zdrowia Niemiec. Należał do nazistowskiej elity, towarzyszył Hitlerowi niemal we wszystkich podróżach, wizytował szpitale polowe, a kiedy trzeba było, ściągał generalski mundur i stawał przy stole operacyjnym. Ponoć naprawdę współczuł rannym, ale najbardziej pokiereszowanych kazał dobijać, bo nie było już z nich pożytku.

Być może to Brandt wstrzyknął pierwszy zastrzyk śmiertelnej trucizny w ramach akcji T4. Z pewnością osobiście odkręcał kurki butli z tlenkiem węgla w szpitalnych komorach gazowych. Pokazywał, jak należy się do tego zabrać, by nie wystraszyć mordowanych sykiem ulatniającego się tlenku węgla, ale też jak długo gazować, by na pewno zabić.

Wiedział o eksperymentach na ludziach prowadzonych w obozach; bywało, że sam je nadzorował. Przed amerykańskim sądem nie przyznał się do winy i nie okazał skruchy. Przeciwnie – nawet na szafocie w ostatnim słowie mówił, że zawsze postępował tak, jak powinien postępować lekarz.

Zasłużony potwór

Krótko po wojnie dr Asperger został dyrektorem wiedeńskiej kliniki dla dzieci i szefem uniwersyteckiej katedry pediatrii. Wykładał tam przez 20 lat. W 1964 r. został dyrektorem wioski dziecięcej SOS w austriackim Hinterbrühl. Wioski tworzono z myślą o sierotach wojennych, lecz szybko ich idea rozprzestrzeniła się na całym świecie i jest popularna do dzisiaj.

A że Asperger był również rasistą i mordercą w lekarskim kitlu? Pewnie nigdy się nad tym nie zastanawiał; wszak tłumaczyły go naukowe obserwacje i odkrycia. Poza tym usuwał tylko – jak mawiano w III Rzeszy – „życie bezwartościowe”, „ludzkie skorupy”, udzielał „łaski śmierci”. Zmarł w 1980 r. jako szanowany obywatel i wybitny specjalista. Za swoje zbrodnie nie odpokutował ani chwili.

Asperger napisał ponad 300 publikacji z dziedziny psychologii, psychiatrii i pediatrii. Mniej więcej pół wieku temu amerykańscy badacze odnaleźli jego zapiski z 1944 r. Były tak odkrywcze, że opisywane przez niego psychiatryczne zjawisko nazwali „zespołem Aspergera”. Tak nazwisko nazistowskiego degenerata weszło do historii medycyny. Zrozummy, o ile bylibyśmy głupsi, gdyby nie sadystyczny, hitlerowski morderca. I bądźmy pewni – Asperger to niejedyny nazistowski lekarz, który zajął wieczne miejsce między znakomitymi medykami i diagnostami. Że był potworem, wyszło na jaw raptem kilka lat temu.

Jak żyć z taką wiedzą?

Książka Wielińskiego pokazuje, jacy jesteśmy bezradni w obliczu zwyrodnienia, którego ucieleśnieniem był wybitny psychiatra Hans Asperger i dziesiątki innych, równie znamienitych lekarzy III Rzeszy. Jak nie umiemy opisać zbrodni, których skutki oglądamy i wykorzystujemy do dzisiaj. Nazistowscy lekarze uczestniczący w eksperymentach na ludziach dali podwaliny np. pod amerykańską medycynę kosmiczną, kiedy po wojnie przymusowo importowano ich z Niemiec do ośrodków badawczych w USA. Współczesna medycyna lepiej zna się na hipotermii również dlatego, że w kacetach doprowadzano więźniów do śmierci z wyziębienia, trzymając ich w basenach z lodowatą wodą.

Co z tym robić? Przyjąć, odrzucić? Trudno powiedzieć. Ale przynajmniej musimy to wiedzieć.

Winniśmy również sobie samym głęboki namysł nad kondycją człowieka. Przez dziesiątki lat po wojnie eksponowane miejsca w austriackich oraz niemieckich klinikach i szpitalach zajmowali ludzie, którzy świadomie i często zgodnie z własnymi przekonaniami łamali przysięgę Hipokratesa.

Mojego dziadka Marka zamordowano w KL Mauthausen. Jak zginął? Nie mam pojęcia. Pozostały po nim nieliczne pamiątki – kilka listów pisanych na urzędowym formularzu obozu posiekanych nożyczkami hitlerowskiej cenzury oraz zawiadomienie o śmierci.

A przecież w Mauthausen przeprowadzano eksperymenty medyczne, w tym nad eutanazją (lepszy jest gaz, a może zastrzyk w serce?) i sztucznym, chemicznym jedzeniem, którego nie chciały przełknąć nawet zagłodzone psy. Młodzi lekarze uczyli się operować na zdrowych więźniach. Był tam medyk, który wycinał ludziom serce lub wątrobę – ze znieczuleniem i bez, bo najpewniej w ten sposób chciał się czegoś dowiedzieć o chirurgii. A po wojnie wpisano go do rejestru lekarzy w austriackim Klagenfurcie. Pracował w zawodzie do 1997 r. Nigdy nie został ukarany.

Bezwartościowa krewna

Pisze Wieliński, w jaki sposób o akcji T4 dowiedział się mieszkający we Fryburgu prof. Alfred Hoche, wybitny psychiatra i neurolog, lekarz po przysiędze Hipokratesa, nauczyciel akademicki. W 1920 r. wydał broszurę „Zezwolenie na niszczenie życia pozbawionego wartości”, w której ze swadą tłumaczył, że pacjenci szpitali psychiatrycznych to często ludzie „duchowo martwi”, a więc odczuwający świat i własne istnienie na poziomie niższych zwierząt. Ich zagazowanie, zagłodzenie na śmierć lub otrucie nie jest więc morderstwem, lecz aktem oczyszczającym środowisko i niwelującym skutki pomyłki natury. Wiedzmy, że zbrodnia, nim zostanie popełniona, rodzi się w głowie i często przybiera postać naukowych dysertacji.

„Latem 1940 r. – opowiada Wieliński o prof. Hochem – przesłano mu urnę z prochami leczonej psychiatrycznie krewnej, którą uznano za bezwartościowe życie i zagazowano w Grafeneck. Gdy lekarz odkrył, co się dzieje, nie potrafił ukryć złości. Obsztorcował nawet dyrektora jednego ze szpitali psychiatrycznych w Badenii, który był zaangażowany w akcję eutanazji. W listach pisał, że zrywa z niemieckim światem naukowym. Zmarł w maju 1943 r., najprawdopodobniej popełnił samobójstwo”.

Nie żal mi go, choć osobiście nikogo nie zabił, nikogo nie obdarował „łaską śmierci”, nie zarażał więźniów malarią lub tyfusem, nie zmieniał bliźniakom koloru oczu. W końcu zrozumiał, do czego się przyczynił, i przynajmniej umiał ukarać się za to sam.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com