Archive | 2022/08/29

Niemcom już przeszło wzmożenie moralne. “Bez gazu z Rosji nie damy rady” – twierdzą Siemens, BASF i doradca ministra gospodarki

Wicekanclerz Niemiec i minister gospodarki Robert Habeck oraz kanclerz Niemiec Olaf Scholz (Fot. Markus Schreiber / AP Photo)


Niemcom już przeszło wzmożenie moralne. “Bez gazu z Rosji nie damy rady” – twierdzą Siemens, BASF i doradca ministra gospodarki

Andrzej Lubowski


Celebryci protestują przeciwko zbrojeniom, ministrowie z gabinetu Scholza są dyskretnie pytani, kiedy wszystko wróci do normy.

.
Młodsze pokolenie niemieckich polityków niepokoi naiwność starszych kolegów względem Rosji. Ale Niemcy nadal nie mogą uwierzyć, że w Rosji ich Zivilmacht poniosła klęskę. Mnożą się wątpliwości, czy embargo ma sens i czy Scholz z deklaracjami pomocy dla Ukrainy się nie zagalopował. Jak to możliwe?

Kreml w kółko wchodzi do tej samej rzeki

Reżim na Kremlu oświadcza, że zagraża mu znacznie mniejszy sąsiad – który zdaniem Moskwy nie jest suwerennym krajem, a jedynie instrumentem Zachodu. Dla swojego bezpieczeństwa Kreml decyduje się zabrać temu sąsiadowi część jego terytorium. Czy mamy prawo być zdziwieni?

To był rok 1939. Reżimem na Kremlu kierował Józef Stalin, a sąsiadem, który mu zawadzał, była Finlandia. Stalina interesowały fińskie wyspy, na których chciał zbudować bazy wojskowe. W zamian oferował lasy w Karelii. Ku jego zaskoczeniu Finowie nie przyjęli oferty. Moskwa dokonała inwazji. Naprzeciwko sowieckiego kolosa stanęli żołnierze czteromilionowego kraju. Bronili się miesiącami. Kiepsko zorganizowana i kiepsko dowodzona Armia Czerwona wzięła w końcu górę, ale z mocno podbitym okiem. Zachód z podziwem patrzył na waleczność Finów. Ale im nie pomógł. Finowie zachowali honor. Hitler i dowództwo niemieckie doszli do wniosku, że sowiecka maszyna wojenna nie jest taka straszna.

Minęły lata. Despota na Kremlu zarządził inwazję na inny mały kraj, spodziewając się szybkiego sukcesu. Rozprawiał o upadku Zachodu i zakładał, że dekadencka Ameryka i jej sojusznicy ponarzekają, ale nie pomogą ofierze napaści.  

To był rok 1950. Na Kremlu wciąż panował Stalin. A małym krajem, na który napadł namaszczony przez Stalina Kim Il Sung, była Korea Południowa. Ku zaskoczeniu Stalina Stany Zjednoczone stworzyły międzynarodową koalicję militarną, którą wsparła ONZ. Stalinowi pomógł błąd Waszyngtonu, który zignorował doniesienia własnego wywiadu. W sukurs przyszedł mu Mao, rzucając do boju swą ogromną armię. Po trzech latach krwawej wojny stanęło na kosztownym pacie trwającym do dziś.

Dziś w miejsce w miejsce Stalina mamy Putina. I Rosję znacznie słabszą niż ZSRR, ale wciąż groźną ze względu na odziedziczony arsenał. Napadając na Ukrainę, Putin oczekiwał, że świat zachowa się tak jak w obliczu agresji Stalina na Finlandię: trochę hałasu i brak zdecydowanego działania. Tymczasem jak dotąd wojna w Ukrainie przyniosła reakcję bliższą temu, co spotkało Moskwę w 1950 roku. Jej heroizm obudził senny Zachód. Ukraińcy, podobnie jak Finowie, bronią swego honoru. Ale tym razem podobnie czyni Zachód.

Putin jak Stalin – potęguje problem, który chciał rozwiązać

Te powtarzające się epizody rosyjskiej agresji, mimo wszelkich różnic, odzwierciedlają tę samą geopolityczną pułapkę, którą władcy Rosji zastawiają sami na siebie.  Aspiracje Rosji przerastają jej możliwości. Jej władcy, sfrustrowani siłą Zachodu, sięgają po zamordyzm w przekonaniu, że to pomoże zasypać cywilizacyjną lukę dzielącą Rosję od Zachodu. I raz za razem autokrata potęguje problem, który chciał rozwiązać. I tak losy Rosji będą się toczyć, dopóki jej władcy nie porzucą idei pokonania Zachodu i wybiorą życia w pokoju u jego boku, koncentrując się na własnym rozwoju.

Tak w skrócie zaczyna się długi esej Stephena Kotkina, historyka i znawcy Rosji z Princeton, który ukaże się w majowo-czerwcowym numerze „Foreign Affairs” pod tytułem „Zimna wojna nigdy się nie skończyła”.

W obliczu agresji i bestialstwa Rosji żaden kraj nie musiał tak bardzo zmienić kursu jak Niemcy – od ponad pół wieku najsilniejszy ekonomicznie kraj Europy, od dawna opisywany jako gospodarczy gigant i polityczny karzeł unikający angażowania się w konflikty.

Niemcy pytają, kiedy wszystko wróci „do normy”

Kilka dni po rozpoczęciu przez Rosję zmasowanego bombardowania ukraińskich szkół, szpitali, sierocińców kanclerz Olaf Scholz zaskoczył świat: znalazł nieoczekiwanie 100 mld euro na Budeswehrę, zapowiedział dostawy broni dla Ukrainy i obiecał odejście od rosyjskiej ropy i gazu.

Nie mniej niż resztę świata kanclerz zaskoczył własny naród. Niespodziankę przyjęto z uznaniem graniczącym z podziwem. Ale sześć tygodni później entuzjazm gwałtownie przygasł. Ukraińcy wciąż czekają na obiecaną broń, w Niemczech mnożą się wątpliwości, czy embargo ma sens i czy kanclerz się czasem nie zagalopował. Ambasador Ukrainy w Berlinie pyta retorycznie, jak ktokolwiek w Niemczech może spać spokojnie po obejrzeniu obrazów z Buczy. Niemieccy celebryci już protestują przeciwko większym wydatkom na zbrojenia, związki zawodowe straszą recesją, jeśli gaz rosyjski przestanie płynąć, a bonzowie biznesu wciąż nieśmiało, ale przypominają, że rosyjski gaz to podstawa konkurencyjności niemieckiej gospodarki. Ministrowie z gabinetu Scholza zdradzają, że są dyskretnie pytani, kiedy wszystko wróci do normy, czyli na stare tory.

Nie lubią konfliktu, wolą Gemeinschaft

Rok 1976. Franz Beckenbauer, kapitan reprezentacji RFN w piłce nożnej, zdobywa w międzynarodowym plebiscycie Złotą Piłkę dla najlepszego piłkarza w Europie. Nowe ustawodawstwo daje 18-latkom po raz pierwszy po wojnie prawo głosu w październikowych wyborach do Bundestagu. Ralf Dahrendorf, wybitny socjolog, filozof, politolog i polityk, wita mnie w swym gabinecie rektora London School of Economics słowami: „1 września 1939 roku byłem w Zakopanem”. Jakby chcąc mnie uspokoić, natychmiast dodaje: „Miałem wtedy 10 lat i byłem tam z wycieczką skautów”. Jego ojca, socjaldemokratycznego polityka, naziści aresztowali w 1933 roku. Sam Dahrendorf trafił do hitlerowskiego więzienia jako 15-latek, pod koniec 1944 roku wylądował w obozie koncentracyjnym. Był wiceministrem spraw zagranicznych RFN w pierwszym gabinecie Willy’ego Brandta, a w 1970 roku został komisarzem Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej.

Podstawą filozofii Dahrendorfa było przekonanie, że motorem rozwoju społecznego jest konflikt – nieuchronna konsekwencja różnorodności w społeczeństwie. Unikanie przez Niemców konfliktu bierze się z tęsknoty za konsensusem i wiary w apolityczną ekspertyzę.

Stąd, twierdził, motywem przewodnim niemieckiej polityki była tradycyjnie raczej Gemeinschaft, organiczna wspólnota, niż Gesellschaft, czyli społeczeństwo oparte na ścierających się interesach. Obrońcy liberalnej demokracji, mówił, powinni ścierać się w publicznych debatach z przeciwnikami nie po to, aby zmieniać ich poglądy, ale po to, aby opinia publiczna zrozumiała za czym, a nie tylko przeciwko czemu strony konfliktu się opowiadają.  

Sam nie unikał takich konfrontacji. Do historii przeszła jego debata we Freiburgu w 1968 roku z kultowym liderem niemieckiej rewolty studenckiej Rudim Dutschke, marksistą, propagatorem „długiego marszu” – idei zaczerpniętej od Mao.  

Zdaniem Dahrendorfa wielki projekt europejski mógł się posuwać do przodu tylko drogą rozwiązywania konfliktów, a nie ich unikania lub ignorowania. Irytowało go szaleństwo harmonizacji – normy dla ogórka czy pomidora – które mogą prowadzić do Europy pełnej biurokracji i hipokryzji. Krytykował Niemcy jako skupione na technicznych kwestiach funkcjonowania Wspólnoty, a mniej zainteresowane długoterminowymi implikacjami dla demokracji.

Gdy spytałem go, czy euroentuzjazm Republiki Federalnej Niemiec brał się po części z pragnienia odcięcia się od strasznej przeszłości III Rzeszy – a więc czy Europa stała się dla Niemców substytutem ojczyzny – poradził, abym spytał jego byłego szefa, prezydenta RFN Waltera Scheela, kiedyś wicekanclerza i szefa dyplomacji, który towarzyszył Brandtowi, gdy ten klęknął przed pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie. Posłuchałem tej rady. 3 października 1976 roku w Bonn powtórzyłem to pytanie. 

Wysyłamy Bundeswehrę, bo jesteśmy ci dobrzy

Rozmawialiśmy na spacerze w Bonn. – Popatrz na tych młodych – powiedział prezydent Scheel. – To pierwsze pokolenie niemieckich nastolatków, którzy głosowali po zakończeniu straszliwej wojny. Widzisz, ilu nosi kurtki z niemiecką flagą na ramieniu? Nie wstydzą się ojczyzny, a wstydziło się jej wielu ich rodziców, gdy byli w ich wieku. Są z niej dumni nie tylko dlatego, że RFN wygrywa w piłkę nożną i produkuje mercedesy. A jednocześnie dobrze znają najnowszą historię.  

W owym 1976 roku Bundeswehra, która powstała w 1955 roku i wtedy weszła w skład NATO, liczyła pół miliona żołnierzy. Ale dopiero 23 lata później, w marcu 1999 roku, Niemcy po raz pierwszy od zakończenia II wojny użyły wojska poza własnymi granicami. Przyłączyły się do lotniczego ataku NATO na Serbię. Kanclerz Gerhard Schröder powiedział, że niemiecka polityka zagraniczna wreszcie „stała się normalna”. Decyzję odczytano jako oznakę dojrzałości suwerennych Niemiec. Od tego czasu Berlin sięgnął po wojsko przy różnych okazjach – tysiące żołnierzy znalazło się w Afganistanie, a w 2006 roku w misji pokojowej w Demokratycznej Republice Konga. W tym samym roku marynarka wysłała okręty na wody u wybrzeża Libanu, kilka lat później w okolice Somalii. Wyglądało na to, że arsenał narzędzi polityki zagranicznej Niemiec powiększył się o opcję militarną.

A jednak nie do końca. Za każdym razem decyzji o użyciu sił zbrojnych towarzyszyło przekonanie o zaistnieniu nadzwyczajnych okoliczności i pojawieniu się moralnego imperatywu: raz było nim zapobieżenie ludobójstwu na Bałkanach, innym razem potrzeba demonstracji solidarności w Afganistanie.

To sięganie do retoryki wyboru między złem a dobrem napotkało przychylny odzew w społeczeństwie. Ale dało jednocześnie politykom łatwy sposób na uniknięcie poważnej narodowej debaty o polityce zagranicznej, która wykroczyłaby poza kolorystykę bieli i czerni.

Merkel wiedziała, że Putin żyje we własnym świecie

W 2009 roku Constanze Stelzenmüller, wówczas dyrektorka berlińskiego biura German Marshall Fund of the United States, na łamach „Foreign Affairs” pytała, czy Niemcy sprostają wyzwaniom współczesności i staną się głównym europejskim partnerem Ameryki w rozwiązywaniu globalnych wyzwań. Jej zdaniem Niemcy mają z wielu powodów szansę, aby taką właśnie rolę odegrać. Jeśli jednak do niej aspirują – pisała – to jednym z krytycznych wyzwań jest sposób nawigacji w stosunkach z Rosją. Czy są gotowe użyć swego potencjału i wpływów, aby zmienić zachowanie Rosji, której rewizjonistyczny nacjonalizm oraz regionalne i globalne ambicje zagrażają nie tylko demokratycznym reformom na wschodnich obrzeżach Europy, ale także spójności Sojuszu Atlantyckiego.

W staraniach o zwiększenie swej roli w świecie Niemcy w ostatnich dekadach stawiały na Zivilmacht, co odpowiada amerykańskiej soft power – chciały zdobywać sympatię i wpływy drogą dialogu, wsłuchiwania się w głosy innych, eksportu kultury, norm zachowań, modelu życia, systemu instytucji. Berlin uwierzył, że skuteczna pomoc Rosji w jej demokratycznej transformacji będzie stanowić ostateczny triumf jego Zivilmacht.  

I choć polityka Moskwy już dawno powinna zmiażdżyć tę wiarę, Niemcy uparcie się jej trzymali – albo udawali, że wciąż w to wierzą, bo tak im było po prostu wygodnie. Innymi słowy, rżnęli głupa. Wszak Angela Merkel już po spotkaniu z Putinem na szczycie G20 w 2014 roku powiedziała, że władca Kremla żyje we własnym świecie. Wszelkie następne spotkania tylko to potwierdzały. Na czar Putina mógł się dać nabrać tylko taki idiota jak Trump, ale ani Merkel, ani Macron, ani nikt inny przy zdrowych zmysłach.

A jednak szef niemieckiej dyplomacji Frank-Walter Steinmeier po zestrzeleniu malezyjskiego boeinga nad Donbasem w wywiadzie dla „Spiegla” twierdził, że przyczyna katastrofy MH17 jest nieznana. Wówczas Oleg Orłow, szef Memoriału – organizacji obrońców praw człowieka, niedawno zdelegalizowanej przez Kreml jako „agenta zagranicznego” – powiedział, że Steinmeier kontynuuje proputinowską politykę Schrödera.

W roli prezydenta Niemiec Steinmeier okazał się wyjątkowo wyrozumiały wobec Rosji i Chin. Nie powinno zatem nikogo szokować, że Kijów nie palił się, aby go witać, zwłaszcza że nie od prezydenta zależy, czy i kiedy dotrze na Ukrainę niemiecki ciężki sprzęt wojskowy.

Młodsi Niemcy nie ufają Rosji

Wśród niemieckich polityków różnice w kwestii Rosji wynikają bardziej z wieku i doświadczeń niż z przynależności partyjnej – twierdziła Stelzenmüller. Wielu dzisiejszych architektów polityki Berlina spędziło sporo czasu w Rosji w latach 90. w roli dyplomatów lub biznesmenów. Gasło wówczas poczucie zagrożenia, rosły nadzieje na nową erę w relacjach z Rosją. Zjednoczenie Niemiec i wycofanie sowieckich wojsk, tak długo będące tylko marzeniem, dokonały się przy współudziale Gorbaczowa i Jelcyna. Zaraz po tym niemieccy 50-latkowie kibicowali rosyjskim próbom reform demokratycznych.

Wprawdzie sukcesy szybko okazały się połowiczne, a Putin prężący muskuły i sięgający po szantaż energetyczny budził niepokój, jednak pokolenie Niemców jest wdzięczne za stabilne dostawy surowców i szanse robienia interesów.

Młodsza generacja, widoczna zwłaszcza w parlamencie i mediach, zna inną Rosję – Rosję Putina, którą postrzega jako mało przewidywalny kraj rywalizacji klanowej, szalejącej korupcji i prześladowań opozycji. Ta generacja za niebezpieczną uważa ideę zachowania równego dystansu do USA i Rosji. Niepokoi ją naiwność i wiara ich starszych kolegów w swój wpływ na „cywilizowanie” Moskwy.

Putin, który jako oficer KGB spędził sporo czasu w Niemczech, dobrze rozumie niemieckie fobie, sentymenty i iluzje i zręcznie je eksploatuje. Gdy administracja Busha traktowała Berlin arogancko i spoglądała nań z wysoka, on, posługując się ideą „strategicznego partnerstwa”, odwoływał się do retoryki miłej niemieckiemu uchu, koił kompleksy Niemców i tworzył wśród nich wiarę, że mają wpływ.

Momentem przełomowym była wojna na Kaukazie. Po ataku na Gruzję – czującą się częścią Zachodu i jego tradycji, aspirującą do NATO i Europy – prysnąć powinny iluzje, że Ostpolitik jest w stanie wspierać demokratyczne przemiany w Rosji. Jej najbliższym celem powinna stać się stabilizacja i demokratyzacja krajów wzdłuż wschodnich granic kontynentu – od Białorusi po Gruzję. Niemcy powinny być inicjatorem i liderem takiej europejskiej polityki nie tylko ze względu na historyczną odpowiedzialność wobec Europy Wschodniej, ale także ze względu na swe specjalne stosunki z Moskwą.

Niemcy muszą się pozbyć kilku głęboko zakorzenionych odruchów. Muszą zrozumieć, że Europa Wschodnia to strefa pierwszoplanowego interesu strategicznego, a nie zbiór dalekich egzotycznych krajów. Wreszcie, co najważniejsze, muszą zrozumieć, że Ostpolitik wynikać powinna nie tylko z interesów, ale także z solidarności – z prawa krajów do bezpieczeństwa, wolności i demokratycznych wartości. A więc z solidarności z tymi samymi aspiracjami, w których realizacji Ameryka pomagała kiedyś Niemcom z Zachodu. Gdy Rosja neguje podstawowe prawo sąsiadów – do samostanowienia – balansowanie przestaje być dopuszczalną opcją.

To wszystko analizowała Stelzenmüller długo przed kolejnym bezczelnym „sprawdzam” Putina, przed aneksją Krymu.

Schröder, Schmidt, Kohl – wszyscy kanclerze byli za wyrozumiałością

Karl-Theodor zu Guttenberg, w latach 2009-11 niemiecki minister obrony, a wcześniej minister gospodarki i technologii, ożeniony z praprawnuczką kanclerza Otto von Bismarcka, na łamach „Financial Times” przypomniał, że polityka Berlina wobec Moskwy to wynik zmagań między dwoma szkołami myślenia. W myśl pierwszej Niemcy powinny w relacjach ze światem zewnętrznym uwzględniać wartości demokracji i wolności. Druga uznaje prymat interesów gospodarczych. „Realiści” – pisał Guttenberg – są oskarżani jako bezwstydni oportuniści, podczas gdy idealistów ich oponenci określają jako „Gutmenschen”, naiwnych moralizatorów (albo po prostu rusofobów).

W końcowym rozrachunku górę biorą zwykle realiści. Dwa miesiące po wojnie w Gruzji Merkel była obecna przy podpisaniu wielomiliardowej umowy między Gazpromem i niemieckim koncernem energetycznym Eon. W lipcu 2009 roku porwanie i morderstwo przez „nieznanych sprawców” Natalii Estemirowej, znanej działaczki praw człowieka, rzuciło wprawdzie cień na rosyjsko-niemiecki szczyt, w którym Guttenberg uczestniczył, ale nie przeszkodziło w gigantycznych transakcjach, takich jak umowa między Siemensem i Kolejami Rosyjskimi.

Po aneksji Krymu Merkel mogła uznać, że Putin posuwa się za daleko, ale jej pole manewru było ograniczone. SPD, koalicyjny partner, tradycyjnie tłumaczył większość wątpliwości na korzyść Moskwy i w ocenie intencji Kremla notorycznie sięgał do pobożnych życzeń. Kolejna przeszkoda na drodze twardego kursu to niemieckie elity gospodarcze przeciwne sankcjom. Z elitami wedle sondaży zgadzało się dwie trzecie Niemców. Wreszcie za wyrozumiałością i łagodnym kursem opowiadali się trzej poprzednicy Merkel: nie tylko Schröder, od lat siedzący w kieszeni Moskwy, ale także Helmut Schmidt i Helmut Kohl.

Źle się stało z tym rosyjskim gazem, ale musimy z nim żyć

30 kwietnia 2014 roku Hans-Werner Sinn, wówczas szef Instytutu Badań Ekonomicznych “Ifo” i najczęściej cytowany niemiecki ekonomista, w „Wall Street Journal” pisał, że „po tym, jak Niemcy zabili miliony Rosjan w czasie II wojny światowej, a później cieszyli się z pokojowego zjednoczenia, które dokonało się dzięki wsparciu Rosji, szczególnym obowiązkiem Niemiec jest deeskalacia konfliktu z Rosją”. Dla zachowania pokoju w Europie Berlin powinien przekonywać Unię do budowy dobrosąsiedzkich relacji z Rosją, a choć aneksja Krymu była nielegalna, to Zachód doprowadził do obecnego kryzysu. Artykuł „Dać Putinowi szansę” opatrywało zdjęcie Putina troskliwie i szarmancko okrywającego płaszczem Merkel.

Dziś Hans-Werner Sinn, doradca niemieckiego ministerstwa gospodarki, mówi, że Niemcy nie zdołają wyzwolić się od rosyjskiego gazu bez gospodarczego chaosu, politycznego oburzenia i sprzeciwu wielu firm. Przyznaje, że nadmierna zależność od Rosji – 55 proc. gazu zużywanego przez Niemcy pochodzi stamtąd – zagraża bezpieczeństwu Niemiec i całego Zachodu, dając Putinowi „możliwość rzucenia na kolana największej gospodarki Europy”, ale przypomina, że nagłe wstrzymanie importu gazu oznaczałoby załamanie systemu ogrzewania dla połowy ludności Niemiec, czyli 40 mln ludzi. Trzeba od trzech do pięciu lat, aby zbudować terminale na gaz skroplony, a do tego czasu Rosja zbuduje rurociągi do Chin, Indii i innych krajów Azji, więc Putinowi to i tak nie zaszkodzi. Innymi słowy, źle się stało, ale trudno, nie mamy pola manewru.

Nie wszyscy ekonomiści niemieccy są podobnego zdania. Prof. Dalia Marin ze Szkoły Zarządzania Politechniki w Monachium kilka dni temu przyjrzała się modelom wpływu gazowego embarga na całą gospodarkę Niemiec. Natychmiastowe wstrzymanie importu kosztowałoby Niemcy 0,5-2,2 proc. PKB.  To wysoka cena, ale nie katastrofa, którą wieszczy rząd. Szacunki strat zależą od tego, w jakim stopniu gospodarka znajdzie substytuty dla gazu.

Kanclerz Olaf Scholz odrzucił publicznie te szacunki, twierdząc, że nie uwzględniają realiów rynkowych i że rząd ma lepsze rozeznanie niż autorzy raportu, ponieważ jest w ciągłym kontakcie z wielkimi firmami, takimi jak Siemens Energy czy chemiczny gigant BASF. A obie twierdzą, że zatrzymanie importu rosyjskiego gazu oznacza ruinę.

Marin odpowiada, że w czasie dramatycznych zmian należy wpierw słuchać ekonomistów, bo liderzy biznesu z natury preferują „business as usual”, czyli unikają zmian. W końcowym rozrachunku, konkluduje, opór wobec embargo bierze się stąd, że oznaczałoby ono potrzebę zmian tradycyjnego modelu “Wandel durch Handel” – „Zmiana [w sensie wpływ] poprzez handel”.

Zadanie na dziś to nie tylko konieczność poradzenia sobie z utratą handlu, wyższymi cenami energii i niższym tempem wzrostu. Celem powinien być Zeitenwende – historyczny punkt zwrotny. Ale choć kanclerz o nim opowiada, to jego reakcja na raport ekonomistów oznacza, że Niemcy nie są gotowe. Firmy nadal przebierają nogami w oczekiwaniu na rosyjskie zamówienia i z niechęcią patrzą na sankcje. Niełatwo przyznać, że lata naiwnych nadziei na oswojenie wiecznie głodnego niedźwiedzia i przy okazji zarobienia wielkich pieniędzy skończyły się gigantyczną klapą o tragicznych konsekwencjach.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Czego szef @UNRWA nie powiedział Radzie Bezpieczeństwa ONZ

Czego szef @UNRWA nie powiedział Radzie Bezpieczeństwa ONZ

Elder of Ziyon
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


W czwartek (25/08) komisarz generalny UNRWA, Philippe Lazzarini. Wydał oświadczenie dla Rady Bezpieczeństwa ONZ, mówiące, (jak agencja powtarza co roku od dziesięcioleci), że UNRWA znajduje się w zagrożeniu egzystencjalnym.

UNRWA może jednak wiele zrobić, aby obniżyć koszty.

Na przykład może zamknąć prawie wszystkie swoje operacje w Jordanii z około 2 milionami tzw. uchodźców. Zdecydowana większość z nich to obywatele Jordanii, a UNRWA nigdy nie wyjaśniła, dlaczego konieczne jest świadczenie usług, takich jak edukacja i bezpłatna opieka medyczna dla osób, które są pełnoprawnymi obywatelami Jordanii i które z definicji nie są uchodźcami. Dlaczego palestyńskie dzieci w Jordanii miałyby uczęszczać do innych szkół niż inni Jordańczycy? Dlaczego mieliby dostawać darmowe mieszkania w „obozach”, skoro mają takie same możliwości jak inni Jordańczycy? 

Podopieczni UNRWA mieszkający na Zachodnim Brzegu i w Gazie też nie są uchodźcami – w końcu żyją na terenach Palestyny Mandatu Brytyjskiego. Nazywanie potomków tych, którzy opuścili granice Izraela sprzed 1967 roku, „uchodźcami” jest obłędem, ale jeszcze bardziej szalone jest uważanie ich po 73 latach za „osoby wewnętrznie przesiedlone”. Są obywatelami „Państwa Palestyny”. Posiadają paszporty uznawane przez większość krajów. Powinny się nimi zająć ich własne rządy Autonomii Palestyńskiej i Hamasu; nie ma powodu, aby UNRWA tam istniała. 

Lazzarini poruszył kwestię emigracji do Europy „uchodźców” UNRWA z Libanu. Nie wspomniał, że większość „zarejestrowanych uchodźców” już wyjechała, ale UNRWA nadal liczy ich jako ludzi, którym pomagają. UNRWA twierdzi, że pomaga 479 tysiącom „uchodźcom” w Libanie, podczas gdy rzeczywista liczba jest o 300 tysięcy mniejsza. Setki tysięcy „uchodźców zarejestrowanych” przez UNRWA mieszka w Europie lub Stanach Zjednoczonych, ale UNRWA nadal uważa ich za swoich podopiecznych. Byłoby to uznane za skandal wobec każdej innej instytucji finansowanej ze środków publicznych.

Lazzarini nie mówił również, dlaczego ONZ jest odpowiedzialna za edukację, mieszkanie i opiekę medyczną Palestyńczyków – ale nie jest za to odpowiedzialna w stosunku do żadnej innej grupy. Wypowiadają slogany usprawiedliwiające swoje istnienie, takie jak „Edukacja jest prawem” – ale dlaczego świat musi płacić za to prawo Palestyńczykom, a nie cierpiącym ludziom nigdzie indziej?

Lazzarini wspomniał o ludziach takich jak ja, którzy zwracają uwagę na te kwestie i tematy, na które on unika odpowiedzi. „Skoordynowane kampanie na rzecz delegitymizacji UNRWA w celu podważenia praw uchodźców palestyńskich są coraz częstsze i złośliwe” – powiedział Radzie Bezpieczeństwa. Nie wiedziałem, że wielu krytyków UNRWA przez dziesięciolecia było częścią „skoordynowanej kampanii”. To jest myślenie spiskowe na poziomie “Mędrców Syjonu”. 

Lazzarini powiedział również: „Zmieniające się priorytety geopolityczne, zmieniająca się dynamika regionalna i pojawienie się nowych kryzysów humanitarnych pozbawiły priorytetów konflikt izraelsko-palestyński”. Mówiąc prościej, oznacza to, że chociaż świat ma do czynienia z dużo większymi problemami i kryzysami, musi stawiać na pierwszym miejscu Palestyńczyków ponad wszystko inne – ponieważ gdyby przyznano im priorytet współmierny do ich rzeczywistego znaczenia, budżet UNRWA gwałtownie by spadł.

I to jest kluczowa kwestia. Istnienie UNRWA implikuje, że palestyńscy „uchodźcy” są ważniejsi, bardziej zdesperowani, bardziej potrzebujący, biedniejsi i głodniejsi niż jacykolwiek inni uchodźcy i jakiekolwiek obecne ofiary wojny. Pod każdym obiektywnym względem są w lepszej kondycji niż obywatele wielu biednych krajów. Zdecydowana większość nie spełnia definicji „uchodźcy” zawartej w Konwencji dotyczącej uchodźców. 

UNRWA powstała jako agencja tymczasowa. Apel Lazzariniego jest po to, by zapewnić, że pozostanie na stałe będzie rozrastała się bez przeszkód, na zawsze. 

To od świata, który stworzył UNRWA, zależy stworzenie planu jej stopniowego zamknięcia.


*Elder of Ziyon – blog amerytkańskiego badacza i publicysty, który z czystym sumieniem możemy polecić.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


News From Israel- August 28, 2022

News From Israel- August 28, 2022

ILTV Israel News


Hours of explosions reported in Syria following alleged Israeli airstrikes on Thursday

Solo runs ending as quickly as they were announced… Right-wing parties reuniting under the pressures from Former Prime Minister Benjamin Netanyahu

Prime Minister Yair Lapid makes history as the first serving premier to attend an official LGBTQ community event


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com