Archive | February 2023

LUDZIOM SIĘ COŚ NIE SKŁADA

LUDZIOM SIĘ COŚ NIE SKŁADA

MARTA SZAREJKO


ROZMOWA Z MIRIAM SYNGER

Może żydowska historia mojej rodziny nie miała skończyć się wraz z przedwojenną asymilacją ani w trakcie II wojny światowej? Może końcem jest powrót do korzeni i ponowne założenie tałesu?

 

MARTA SZAREJKO: Jesteś piątym pokoleniem bardzo silnych kobiet w rodzinie – twoja babcia przeżyła wojnę, twoja mama, jedynaczka, sama wychowała ciebie. 

MIRIAM SYNGER: Prababcia też była jedynaczką! Wszystkie byłyśmy wychowywane przez matki. Kiedy czytam książkę mojej babci, Joanny Olczak-Ronikier „W ogrodzie pamięci”, podobają mi się kobiety w tej rodzinie, ale nie tylko z naszej linii: uwielbiam Julię, od której się wszystko zaczęło – miała dziewięcioro dzieci, w tym moją praprababkę. To dla mnie rodzaj heroizmu, choć dziś w Izraelu matka z dziewięciorgiem dzieci to nic specjalnego. Podoba mi się też Kancewiczowa, lekarka, która pokazała niezwykłą siłę zawodową. Ale Janina i Hanna, z mojej linii, które walczyły o utrzymanie wydawnictwa założonego przez mojego prapradziadka, też mi imponują. Walczyły o wartości, które są mi bliskie. Nie o pieniądze, tylko rzeczy ponadmaterialne.

Twoja babcia jest pisarką, mama też.

Słowo w mojej rodzinie jest bardzo ważne. Odkąd pamiętam, dostawałam przekaz, że może literatura pozornie nie daje nam nic wprost – ani lepszego statusu, ani wygody materialnej – ale za to piękniejszego ducha na pewno. I siłę też.  Zresztą o  kobiecej sile dużo w moim domu się mówiło. Była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Nieważna wojna, trudności życia, rozbita rodzina, problemy finansowe… wszystko da się pokonać. I motto powtarzane córkom przez matki i babki „Kopf hoch” – głowa do góry. W kobiecej linii rzeczywiście jest ogromna moc, ale bez mężczyzn bywa smutno. Więc miałam ogromną potrzebę przełamania tego powtarzającego się schematu kolejnych kobiet. Zaczęłam sama zadawać sobie pytanie, czy kobieta może być silna tylko wtedy, kiedy przed nią nie idzie żaden mężczyzna? Przełomem okazało się to, że urodziłam syna.

O kobiecej sile dużo w moim domu się mówiło. Nieważna wojna, trudności życia, rozbita rodzina, problemy finansowe… wszystko da się pokonać

Ale wychowywałaś go sama, czyli prawie powtórzyłaś schemat.

Tak. Moi rodzice poznali się w Niemczech. Tata, Niemiec, mieszkał tam na stałe, mama przyjechała na studia. Z tego dość krótkiego związku narodziłam się ja. Gdy miałam 2–3 lata, wróciłyśmy z mamą do Krakowa. Mój ojciec jest bardzo fajnym, porządnym człowiekiem i nigdy nie zniknął z mojego życia. Ale też nigdy mnie nie wychowywał. Cała odpowiedzialność od pierwszej chwili spadła na moją młodziutką wtedy mamę.

Miała tyle lat, co ty, kiedy urodziłaś Szymona.

Tak, mając 22 lata, wyjechałam na Erasmusa do Niemiec i zakochałam się w Niemcu. A w wieku 23 lat rozstałam z nim i urodziłam dziecko ze świadomością, że wychowam je sama. Dziadek mojego ówczesnego partnera był podczas wojny w SS. Moja babcia jako żydowska dziewczynka przeżyła wojnę. Miałam wrażenie, że nasza historia jest świetna – może niczym z lekko tandetnego romansu, ale jednak przy całym dramacie Holokaustu z minimalnie pozytywnym zakończeniem. Wnuk esesmana i wnuczka Żydówki trzymają się za ręce na tle jakiegoś polskiego landschaftu, najlepiej śpiewając Hatikwę. Piękne! No, ale ten film jak każda fikcja szybko się skończył. A Szymon ma już ponad 10 lat.

Po studiach w Niemczech wróciłaś do Polski i zamieszkałaś w Krakowie. Półtora roku później poznałaś religijnego Żyda.

No tak. Sama nie byłam religijna, od Boga trzymałam się z daleka. Nie żebym miała coś przeciwko niemu, po prostu nie był mi potrzebny. Praca, studia doktoranckie, małe dziecko pod pachą i mocno liberalne, wolnościowe wychowanie sprawiły, że Żydzi w cicit nie byli moim marzeniem. Chyba jednak z wyjątkiem jego – po 13 dniach byliśmy zaręczeni. Ale to nie było szaleństwo ani lekkomyślność. Po prostu miał zostać moim mężem, tak się zresztą po kilku miesiącach stało.

Dziadek mojego byłego partnera był podczas wojny w SS. Moja babcia jako żydowska dziewczynka przeżyła wojnę. Miałam wrażenie, że nasza historia jest świetna

Twoja mama musiała być zachwycona.

Gdybym przyszła z tatuażem na głowie, byłoby jej chyba łatwiej. Babci zresztą też – patrzyła na mnie i zastanawiała się, czy zwariowałam, czy przypadkiem w szpitalu mnie nie podrzucili.  Dla nich to było poniżej wszelkich oczekiwań, nie tak mnie wychowały. Nie po to żydowska rodzina przez kilkadziesiąt lat się asymilowała, żebym nagle została żoną ortodoksa. Nie chciały, żebym myślała schematami, których obie zawsze unikały. Tymczasem ja stwierdziłam, że porzucam liberalizm, wolność i „siłę kobiecą”. Że wolę być przykładną żoną, nawet za cenę prania skarpetek, prasowania koszul i porzucenia siebie na rzecz rodziny. Zajście w ciążę i urodzenie Szymona mocno mną wstrząsnęły. Zastanawiałam się wtedy, jakim prawem decyduję o losie drugiego człowieka. Może i jestem silna, może i dam radę sama, ale dlaczego syn ma rosnąć w domu bez ojca, bez rodziny tylko dlatego, że ja mam na to siłę?

A jak byłaś wychowywana przez mamę?

Moja mama świetnie się sprawdziła jako matka, pod każdym względem. Oczywiście nigdy jej tego nie powiem, bo taka rola córki, żeby zawsze strzelać focha. Ale przekazała mi ważne wartości i zasady, dawała mi wolność, szanowała moje wybory. Z drugiej strony nie była w stanie zastąpić mi ojca, za którym bardzo tęskniłam. Jego dom jest jak ze stereotypowych żartów o pedantycznych Niemcach – uporządkowany, ułożony, zaplanowany…, zawsze też takiego bardzo chciałam. Ale na co dzień żyłam w lekko chaotycznym świecie mojej mamy, pisarki. I babki, z powojennego pokolenia Piwnicy pod Baranami, wiecznego kabaretu, śmiania się ze wszystkiego. Opowiadała o wojnie i o komunizmie ze śmiechem. To chyba jedyna możliwa forma oswojenia przeszłości. Inną jest tylko płacz, który się nie kończy nigdy. Jedną z najzabawniejszych dla niej historyjek jest ta, jak moją młodą mamę w nocy aresztowano. Babcia myślała, że ostatni raz widzi córkę i była przerażona. Mama była przekonana, że ją wiozą do Rosji do jakiegoś burdelu i śmiertelnie się bała. Bardzo zabawne, prawda? Aż łzy ciekną po policzkach. Ale to kolejne motto, które wyssałam z mlekiem matki. Tyle naszego, co się naśmiejemy.

Więc ja w tym wszystkim myślałam, że może i zostałam wychowana na porządnego, dobrego i uczciwego człowieka, ale teraz na świecie jest kolejny człowiek i już nie chcę iść drogą, której celem jest dożycie następnego dnia, najlepiej w bezustannym śmiechu. Charakterystyczne machnięcie ręki mojej babci, które niejeden raz dało mi siłę, teraz przestało wystarczać. Już nie chciałam machać na wszystko ręką, jakby świat były tylko chwilowy i tymczasowy.

Czułaś się inna przez to, że byłaś z takiego domu?

Czułam się inna, bo wychowywałam się bez ojca, moja matka miała wolny zawód, miałam trudne, niemieckie nazwisko. Ojciec nie przychodził na wywiadówki, a jak już się pojawiał, to mówił w innym języku. Mimo to nigdy specjalnie się nie buntowałam przeciwko matce. Jak jej mówiłam, że paliłam trawę, to ona pytała: I co? Ale na więcej sobie nie pozwalałam, wiedziałam, że ona więcej nie zaakceptuje. Takie niepisane zasady. Traktowała mnie bardziej jak partnera do rozmowy niż dziecko. To też jest forma wychowania. Ale wiedziałam, że choć sprawdziło się w naszym przypadku, nie chcę tego dla swoich dzieci. No i wraz z pojawieniem się religijnego Żyda pojawiły się tak upragnione przeze mnie zasady.

D-MO Zając

Szybko w to wskoczyłaś.

Bardzo. Bo jak już, to już, szybko podejmuję decyzje. I chyba żadnej, niezależnie od konsekwencji, nie żałowałam. Co nie znaczy, że żadna nie miała w sobie błędu. Ale to i tak nie nam dane oceniać, tylko Bogu. Na pewno poczułam mocne przyciąganie do judaizmu ortodoksyjnego. Nakazy i zakazy, religijna głębia, sporo filozofii, mądrej psychologii, niekończące się teksty, które można studiować. To była droga, na którą czekałam od lat. Może żydowska historia mojej rodziny nie miała skończyć się wraz z przedwojenną asymilacją, ani w trakcie II wojny światowej? Może końcem jest powrót do korzeni i ponowne założenie tałesu?

Dosyć szybko zaczęłam jeść koszernie i przestrzegać szabatu, zapominając o wieczorach filmowych z mamą przy KFC, piątkowych wyjściach ze znajomymi. W soboty przestałam korzystać z telefonu i elektryczności. Unikałam kościołów i wchodzenia do nich nawet wtedy, gdy ktoś z bliskich brał ślub. Zaczęłam delikatnie odsuwać płeć przeciwną, przerzucając się z pocałunku w policzek na skinienie głową. Zaczęłam kombinować, jak zmienić siebie, nie zmieniając nadmiernie swojego świata.

Zaczęłam jeść koszernie i przestrzegać szabatu, zapominając o wieczorach filmowych z mamą przy KFC. W soboty przestałam korzystać z telefonu i elektryczności

art. rekomendował: Leon Rozenbaum
I ta zmiana wydawała ci się naturalna?

Tak. Para musi mówić jednym językiem. Nie wyobrażam sobie religijnego Żyda i świeckiej Żydówki ateistki. Jakoś nie widzę ich jednogłośnego wychowania dzieci. Wprowadzałam w życie zasady, które wydawały mi się zupełnie słuszne. Nadal je za słuszne uważam. Wiem jednak, że wpadłam w pułapkę, w którą wpada większość tych, którzy przeszli na judaizm lub do niego powrócili. Lub ktokolwiek, kto chce się natychmiastowo i całkowicie zmienić. Możemy zmieniać poglądy, priorytety, potrzeby, ale nie wydaje mi się, by jakakolwiek zmiana o 180 stopni była możliwa. Sytuacja Żydów, którzy decydują się być religijnymi, mimo że wychowali się w katolickich lub świeckich domach, i tych, którzy zdecydowali się przejść na judaizm, jest bardzo trudna. Często zmiany przychodzą za szybko. I albo trąci to fałszem i jest zupełnie nienaturalne, albo taka osoba prędzej czy później odbije znowu w zupełnie inną stronę. Zamiast zmienić się powoli.

Mężczyzna, który potem został twoim mężem, miał jakieś konkretne oczekiwania?

No i tu jest pytanie do nas kobiet – czy rzeczywiście nasi mężczyźni tyle od nas wymagają? Czy to nasze projekcje? Czy pragną, byśmy były idealne pod każdym względem, czy my takie chcemy być, choć oni potrzebują tylko miłości, trochę uwagi i tego, byśmy były sobą? Nie znam odpowiedzi. Wiem, że zaczęłam ubierać się inaczej. Wyrzuciłam spodnie, w których zawsze czułam się najlepiej. Bardziej zaczęłam zakrywać ciało. Po ślubie nosiłam nakrycie głowy. I choć wydawało mi się to naturalne i właściwe, było pewnym zaprzeczeniem siebie samej. A to nigdy nie jest dobre. Po rozwodzie zajrzałam nie do szafy, ale w głąb siebie. Religia, rodzina, praca łatwo wpływają na to, jak się zmieniamy. Ale ta zmiana musi być spójna z tym, kim jesteśmy naprawdę. Dzisiaj źle czułabym się w spodniach. A długa spódnica, chociaż zawsze wchodzi w koła roweru, to mój strój codzienny. Myślę też, że nigdy nie odkryję mocno dekoltu. Ale wypuściłam włosy, choć nadal zakrywam głowę. I czuję się pewniej.

Kiedy wyjechaliście do Izraela?

Zanim wyjechaliśmy razem na stałe, mój ówczesny mąż studiował w Izraelu. Ja byłam w Polsce, pracowałam w Krakowie w żydowskiej instytucji. Przyjechał na ślub, zaszłam w ciążę. Potem on wrócił do Izraela, przyjechał tylko na poród. Został chwilę, aż w końcu, gdy syn miał 3 lata, a córka 9 miesięcy, zamieszkaliśmy razem w Izraelu. Wtedy pierwszy raz jechałam do tego państwa, w którym miałam rozpocząć nowe życie. Co piątek, jak wszyscy, wyłączaliśmy telefony, szliśmy do synagogi i spotykaliśmy się ze znajomymi. Zapraszaliśmy się nawzajem na szabatowe posiłki. Nowy Rok świętowaliśmy jesienią, a nie zimą. 24 grudnia wszyscy szli do pracy, nie zasiadali do stołu wigilijnego. Niczym się nie wyróżnialiśmy. On uczył się całe dnie w jesziwie, ja chodziłam do szkoły dla dziewcząt, popołudniami zajmowałam się dziećmi i domem, pracowałam dorywczo jako sprzątaczka. Przez pierwsze dwa lata nie mieliśmy obywatelstwa, więc też możliwości stałej pracy, czyli stałych dochodów. W Izraelu każdy każdemu pomaga, więc zawsze znajdowały się pieniądze na mieszkanie. Nie głodowaliśmy, ale jednak jechaliśmy na nadgniłych paprykach i płatkach z wodą. Znów zaszłam w ciążę, a potem rodziłam w domu, bo nie mieliśmy jeszcze ubezpieczenia.

W Izraelu każdy każdemu pomaga, więc zawsze znajdowały się pieniądze na mieszkanie. Nie głodowaliśmy, ale jednak jechaliśmy na nadgniłych paprykach i płatkach z wodą

Skończyłaś dwa kierunki studiów, mówisz w kilku językach – nie frustrowało cię, że tak żyjecie?

Nie. Bo gdybym nie była w takiej potrzebie, nie spotkałabym tyle dobra. Nie poznałabym tylu przypadkowych osób, które chcą wyciągnąć do mnie rękę, by pomóc. Czegoś takiego nigdy wcześniej i nigdy później nie przeżyłam. Polska nie jest krajem, w którym dostrzega się potrzebę drugiej osoby. Drażniło mnie jednak to, że tam każdy się wtrąca. Przez dwa lata strasznie tego nie lubiłam. Ale potem zrozumiałam, że to błogosławieństwo.

archiwum prywatne Miriam Synger

Na czym ono polegało?

Ktoś nagle przywoził nam kanapę. Nie pytał, czy jej potrzebuję, czy mi pasuje do wystroju wnętrza. Albo moja ulubiona sytuacja: rodzę w domu, do drzwi puka sąsiadka i pyta, jak się mam. Ja obolała, pół godziny po porodzie, w pozycji bardzo trudnej. Odpowiadam, że właśnie urodziłam i jestem pewna, że to ją spłoszy, że szybko sobie pójdzie, a ja powoli będę mogła zacząć dochodzić do siebie, zanim dzieci wrócą z przedszkola. A ona, że mazel tow, że świetnie! I pakuje się do domu. Przez ramię mówi tylko, żebym nie wstawała, że sama sobie zrobi kawę. Siada przy położnej, która jeszcze nie wyszła i zaczynają przyjacielską pogawędkę, jakby się znały od zawsze. Wszystko po hebrajsku, którego wtedy jeszcze dobrze nie znałam.

To nazywasz błogosławieństwem?

Tak, bo następnego dnia ta sama sąsiadka przyniosła rosół dla całej mojej rodziny. Dwa dni później pieluchy, zabrała dzieci na spacer, potem podrzuciła kotlety dla nas wszystkich. Naprawdę mi wtedy pomogła. W Izraelu jest taki zwyczaj, że po porodzie znajome, sąsiadki, a nawet przypadkowi ludzie otaczają kobietę opieką, głównie przynosząc jej jedzenie. A potem zabierając brudne garnki, zanim zechce je pozmywać.

Rodzę w domu, do drzwi puka sąsiadka i pyta, jak się mam. Ja obolała, pół godziny po porodzie. A ona, że mazel tow, że świetnie! I pakuje się do domu 

W gminie w Łodzi też tak robicie?

No właśnie nie. W Polsce bardzo trudno przekonać kogoś, by pomógł drugiej osobie. Może to strach przed odrzuceniem? Bo jak ktoś nie przyjmie pomocy, to jakby nas atakował. A jak go ta pomoc urazi i zrobimy mu przykrość? Więcej w tym myślenia i kombinowania niż prostego gestu, który naprawdę nie wymaga dodatkowego analizowania. Jedna z pań urodziła dziecko i szybko się zorientowałam, że system izraelski zupełnie się nie sprawdzi.

Dlaczego?

Bo nikt nie chce się wtrącać, bo może nie będzie smakować, bo nie można do kogoś przyjść niezapowiedzianym. No i jeszcze przecież miesiąc temu ona krzywo popatrzyła, to na pewno sobie nie życzy… Ja też po trzech latach w Łodzi zaczęłam tak myśleć. Czasem boję się pomóc. Ale więcej w tym egoizmu niż myślenia o drugiej osobie.

Kocham Łódź, choć mieszkam tu dopiero trzy lata. Ale to trudne miasto. Zamknięte, lekko przestraszone, z kompleksami, zresztą jak cała Polska. Ale nie można go za to winić. Czasem mam wrażenie, że nikt tu nie przyjeżdża, nikt stąd nie wyjeżdża, jakby nic się nie zmieniało – ani obdarte zasikane kamienice, ani ludzie. Do Izraela każdy przyjechał skądś. Przynajmniej raz w życiu podjął bardzo odważną decyzję. To na wstępie robi z niego człowieka sukcesu, odważnego, idącego do przodu. Tu nie. Mieszkam teraz na Piotrkowskiej i to mnie trochę dobija – codziennie wychodzę i widzę tę samą wychudzoną zaćpaną kobietę, która jest raz mniej, raz bardziej pobita i cały czas chodzi za ludźmi, błagając o kawałek chleba. Raz byłam świadkiem, jak umierał żul – uderzył głową w murek, upadł. I tyle. Następnego dnia wszystko było takie samo. Jednego żula zastąpił jakiś inny. A ja też nie robię z tym, co mnie boli, tyle ile bym chciała. Czasem udaję, że różnych rzeczy nie widzę, albo stwierdzam, że przecież moje działanie i tak nic nie zmieni.  Wolałabym mieć więcej izraelskiej hucpy, nawet jeżeli oznacza to przepychanie się łokciami. Tylko czasem potrzeba wsparcia w innych, a tego tu zbyt często nie znajduję.

Do Izraela każdy przyjechał skądś. Raz w życiu podjął bardzo odważną decyzję. To na wstępie robi z niego człowieka sukcesu, idącego do przodu. Nie to co tu

Z drugiej strony Łódź ma ogromny potencjał. I nie jest wypełniona turystami, uśmiechniętymi sztucznie zagranicznymi inwestorami. Żyje tak, jak umie najlepiej. Może skulona i przestraszona, ale po swojemu. I to w niej uwielbiam.

Wróciliście do Polski, bo w Łodzi potrzebny był rabin.

Tak. Nie chciałam wracać do Krakowa. I chociaż o Łodzi nie wiedziałam nic, to stwierdziłam, że to lepszy początek.

Byłam przekonana, że tak jak w Izraelu będziemy częścią społeczności. Spotkania w synagodze, świętowanie szabatu, rozmowy o Torze, wspólna nauka rabinicznych pism, rozmowy o życiu, Bogu, przyszłości i o tym co robić, by świat był trochę lepszy. Ale żydowska społeczność w Polsce to już nie to samo, co było przed wojną. To nie silna grupa 34% w Łodzi czy 25% w Krakowie. Polscy Żydzi są trochę jak sieroty. Albo nie mają rodziców Żydów, albo mają rodziców Żydów, którzy zupełnie nie rozumieją potrzeby chodzenia do synagogi. Część nosi w sobie postholokaustowe traumy, inni mają w rodzinie antysemitów, jeszcze inni muszą tłumaczyć się co roku, że nie przyjadą na wigilię. Trudno rosnąć zdrowo w takim otoczeniu. A skąd czerpać miłość i siłę, skoro inni dookoła też mają mocne luki w rodzinnym zapleczu? I nie ma jak siebie wspierać nawzajem, bo każdy w sercu ma jakąś dziurę. Wszystko jest jakby przez mgłę, trochę kulawe. Jeden uważa, że szabat to tylko z gefilte fish, choć nikt tej ryby w galarecie już nie umie robić. Inny, że najważniejsze, by w szabat nie rwać papieru, choć nie pamięta, kim był w Torze Josef. Jeszcze inny jest przekonany, że małżeństwo u Żydów jest dane na zawsze, a rozwód to grzech, zupełnie nie dostrzegając wszystkich rozwiedzionych rabinów dookoła. Nasze dzieci w Izraelu były świadkami niezwykłej wspólnotowości, w której ludzie się lubią, kochają, szanują. W Łodzi wpadły w kłębek kompleksów, strachu i samotności. I tylko poszczególne osoby mają zawsze coś dobrego do powiedzenia, uśmiechną się na twój widok, pomachają do dziecka, zapytają o samopoczucie. Są uśmiechnięte, a nie skwaszone. Na szczęście ciągną ten żydowski wózek, mają na to siłę.

Nasze dzieci w Izraelu były świadkami niezwykłej wspólnotowości, w której ludzie się lubią, kochają, szanują. W Łodzi wpadły w kłębek kompleksów, strachu i samotności

Jak się poczułaś w tej gminie?

Myślałam, że jako rebecyn, żona rabina, będę partnerką do rozmowy. Okazało się, że nie. Byłam autorytetem, który upadł podczas rozwodu. Nie miałam świadomości, że swoimi ruchami wywołam taki szum, że zawiodę tyle osób, że pozbawię ich czegoś, czego się trzymali. Cieszyłam się, że będę mogła w Łodzi robić to, co robiłam w Krakowie – wzmacniać społeczność żydowską. Tę garstkę, która nadal w Polsce żyje, i która na szczęście się rozrasta, jest coraz silniejsza. Myślałam, że jako rebecyn będę miała większą siłę przebicia. Nie spodziewałam się, że rozwód odbierze mi wszystko. Że ludzie nie będą w stanie oddzielić mojego osobistego wyboru od tego, co robię i kim jestem. Słyszałam pytanie: kim będę, kiedy przestanę być żoną rabina. Jakby bycie żoną było moją jedyną tożsamością, jakbym była nikim, zanim go poznałam. To było straszne i uwłaczające. A może to była troska i strach o mnie? Trudno powiedzieć. Za to izraelskie religijne koleżanki, mężatki ufały, że wiem, co robię. W Łodzi niewiele osób dało mi ten kredyt zaufania, ale po roku wiele ucichło. Ludzie zaczęli chyba mnie poznawać od nowa. Przekonali się, że wszystko może być dobrze. I mam nadzieję, wreszcie wybaczyli ten „haniebny błąd”, jakim był rozwód.

Doznaliście tu antysemityzmu?

Jeszcze trzy miesiące temu odpowiedziałabym, że nie. Ale ostatnio nastroje są dziwne, jakby w każdej chwili mogło się coś wydarzyć. Czuję lekko tykającą bombę. Wydaje się, że nic nie grozi nam bezpośrednio, ale może ten ciemnoskóry pan zaraz zostanie wyzwany, albo ta muzułmanka w turbanie szarpnięta… Ostatnio Szymon w jarmułce usłyszał w bramie naszej kamienicy: „Ściągnij kurwa czapkę”. Dwa dni później ktoś inny rzucił: „Weź obetnij te pejsy”. Więc bywa różnie. Ale najczęściej nikt nie zwraca na nas uwagi. Kiedyś jechaliśmy tramwajem, Szymon miał białą jarmułkę z niebieską gwiazdą Dawida, a ludzie patrzyli na niego wręcz obojętnie, z charakterystyczną zbolałą polską twarzą, jednak bez standardowego focha. Innym razem ktoś widząc mnie w turbanie i długiej kwiecistej spódnicy, myślał, że jestem hipiską. Odpowiedziałam, że prawie, ale niezupełnie.

Ostatnio Szymon w jarmułce usłyszał w bramie naszej kamienicy: „Ściągnij kurwa czapkę”. Ktoś inny rzucił: „Weź obetnij te pejsy”. Ale najczęściej nikt nie zwraca na nas uwagi

Ktoś inny krzyknął za mną, gdy przechadzałam się po krakowskim rynku:  „Śliczna z ciebie Cyganeczka”. A ja: „Dziękuję za komplement!”. Ale już nie prostowałam, kim jestem. Cyganeczka czy Żydóweczka – ważne, że ładnie i serdecznie. Lekarz, który nas przyjmował, słuchając o tym, że właśnie przyjechaliśmy z Izraela, zadumał się i spokojnie powiedział, że myślał, że my to się na czarno nosimy. Ale też podczas kolejnej przeprowadzki sąsiadka wychyliła się z okna i zaczęła wykrzykiwać, że się taka wprowadziła z dziećmi, Żydówa jedna, i że na pewno kamienice będzie kraść, ale że ona nie pozwoli, że po jej trupie. Raz wracałam z szabatu Piotrkowską okutana, z czwórką dzieci, i na moment stanęłam, żeby im coś wytłumaczyć, o czymś ważnym porozmawiać – nie było jednej osoby, która nie zwróciłaby na nas uwagi. I teraz pytanie – dlatego, że jesteśmy żydowską rodziną? Czy dlatego, że wyglądałam jak żebraczka, bo byłam cała ubrudzona? A może dlatego, że widok matki z czwórką dzieci w ogóle nie jest czymś powszechnym na polskich ulicach? Ogólnie ludziom się coś nie składa, ale ich wzrok nie jest niechętny. Mimo to teraz się rozglądam baczniej, patrzę, jak dzieci są ubrane – mają kaptury, widać frędzle. Jeszcze kilka miesięcy temu mnie to nie zajmowało.

Myślałaś o tym, żeby wyjechać z Łodzi?

Tak. Myśleliśmy z obecnym mężem, by zamieszkać na Jamajce. Kręci nas też Lwów, ale póki co zostajemy w Łodzi. Moi teściowie tu mieszkają. Dzieci chodzą do świetnej szkoły, w której uczą się myślenia, decydowania o sobie. Uwielbiają ją, a ja wiem, że są pod dobrą opieką. Do tego miały ostatnio sporo zmian: rozwód, przeprowadzki, nowy partner mamy, który stał się ich ojczymem. Przeniesienie do innego miasta to za dużo. Poza tym lubię Łódź, a Polskę wręcz kocham.

W społeczności żydowskiej też mam sporo zajęć. Założyliśmy ze znajomymi żydowską telewizję internetową Szalom.TV, którą teraz prowadzę głównie z obecnym mężem. Mam zajęcia w szkole. Zdarzają się zajęcia edukacyjne dla innych grup – czasem przewodnicy, czasem policjanci, czasem zwykłe liceum. Prowadzę Fundację Emuna, tłumaczę teksty dla izraelskiej organizacji. Czasem oprowadzam po Łodzi i pomagam amerykańskim czy izraelskim Żydom odnaleźć ślady po przodkach. Marzy mi się zorganizowanie Kongresu „Kobieta, judaizm i nowoczesny świat” i to też musi być w Łodzi, w którą bardzo wierzę.

Założyliśmy telewizję internetową Szalom.TV. Mam zajęcia w szkole. Marzy mi się zorganizowanie Kongresu „Kobieta, judaizm i nowoczesny świat” i to też musi być w Łodzi, w którą bardzo wierzę

A co z przedszkolem, które prowadziłaś trzy lata?

Założyłam je z własnej potrzeby: w Polsce jest ogromny problem z odmiennością, każde odstępstwo spotyka się z niedowierzaniem albo pobłażaniem. I o ile byłam w stanie sobie wyobrazić starsze dzieci w szkole, to dwójkę młodszych w polskim przedszkolu już nie. Niby jest trochę lepiej, niby są już programy międzynarodowe, ale jednak w każdym przedszkolu stoi gigantyczna choinka, a jeśli są jakieś obchody, to wyłącznie jasełka albo inne mikołajki. Co z tego, że powiem paniom, że moje dzieci jedzą koszernie? Prędzej czy później ktoś im podsunie pod nos parówkę. A czemu nie? Może posmakuje! Nie mam zaufania do tego, co się dzieje, a poza tym nie będę się ciągle tłumaczyć z tego, którą drogą chcę iść. Wynajęłam salę od gminy, zatrudniłam opiekunkę, jedzenie było z gminnej kuchni i już. Teraz przedszkole zostało przeniesione w inne miejsce. Nie nazywa się przedszkolem żydowskim, bo już nie ma takiego profilu, choć nadal większość dzieciaków pochodzi z żydowskich rodzin. Prowadzącą została dotychczasowa opiekunka, której powierzyłabym wszystko, jest rewelacyjna. I mam do niej pełne zaufanie, że uszanuje nasz judaizm.

Założyłam to przedszkole, bo od początku chciałam dawać dzieciom siłę. Chcę, żeby były mądre, samodzielne i wierzyły w siebie. Bo tylko wtedy będą mogły robić więcej dla innych. „Kochaj bliźniego swego, jak siebie samego. Ale nie bardziej” – mówiła moja babcia. I miała rację.


MARTA SZAREJKO – Ur.1983, dziennikarka. Studiowała kulturoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Publikowała w „Dużym Formacie”, „Bluszczu”, „Kulturze miasta”, „Nowych Książkach”, „Chimerze”. Autorka książki o bezdomnych „Nie ma o czym mówić”, za którą została nominowana do Literackiej Nagrody Angelus, i zbioru reportaży „Zaduch” o ludziach z małych miejscowości mieszkających w dużym mieście. Stypendystka Fundacji Herodot.

Miriam (Maria) Synger – Z wykształcenia socjolożka, choć nigdy nie pracowała w zawodzie. Wychowała się i dorastała w Krakowie. Dojrzewała w Izraelu. Obecnie od kilku lat oswaja Łódź. Jest dyrektorką Fundacji Emuna, która drobnymi projektami wspiera społeczność żydowską w Łodzi. Prowadziła żydowskie przedszkole, z którego przerzuciła się na zajęcia edukacyjne dla dzieci starszych. Niedawno zaczęła tworzyć Żydowską Telewizję Internetową Szalom.tv. Ma na przyszłość kilka pomysłów, planów i marzeń – wszystkie związane z Polską i Żydami. Prywatnie wnuczka Joanny Olczak-Ronikier, córka Katarzyny Zimmerer, mama Szymona, Hani, Janiny i Rut oraz żona Ivo Syngera.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


Elan Ganeles, American Jewish victim of terror, remembered by friends

Elan Ganeles, American Jewish victim of terror, remembered by friends

JACKIE HAJDENBERG/JTA, BEN SALES/JTA


Ganeles was killed in a shooting attack on Monday near the West Bank city of Jericho while on a short trip to Israel for a friend’s wedding.

Elan Ganeles, the American Jewish victim of a terrorist shooting attack near the Beit HaArava Junction on Highway 90 in the Jordan Valley, February 27, 2023 / (photo credit: CONSULATE GENERAL OF ISRAEL IN NEW YORK VIA TWITTER)

Playing saxophone in the sukkah. Discussing Judaism over coffee. Hanging out with his brothers and friends in the basement on Shabbat.

These are a few of the memories that have emerged of Elan Ganeles, 26, the recent college graduate, raised in Connecticut, who was killed Monday when a gunman shot at him on a road near the Palestinian West Bank city of Jericho. Those who knew Ganeles remembered him as quiet and loyal, funny and down-to-earth.

“He was the kind of guy you could call, and you’d be sure he’d pick up and have a few minutes to talk if you needed something,” said Rabbi Yehuda Drizin of Chabad at Columbia University, who knew Ganeles as an undergraduate there. “For everyone that knew him, this is a kick in the gut. This really hurts.”

‘A sweet boy with a great sense of humor’

Ganeles grew up in West Hartford, Connecticut, where his family attended the local Orthodox Young Israel synagogue a block away from their home. As a teenager, Ganeles read Torah for the community. The synagogue has launched a fundraiser for his family and is bringing in grief counselors to help the community.

“Elan HY”D was a member of our [community] when we lived in Connecticut,” Shimshon Nadel, a rabbi in the Jerusalem neighborhood of Har Nof, wrote on Facebook, using a traditional Jewish acronym denoting when someone is murdered. “I remember him as a sweet boy with a great sense of humor. He played the saxophone and we would ‘jam’ together in the Shul’s Sukkah, during Hallel on Chanukah, and musical Havdalahs. Heartbreaking.”

Israeli security forces guard at the scene of a shooting attack in Bet Ha’Arava Junction, in the Jordan Valley, February 27, 2023. (credit: JAMAL AWAD/FLASH90)

Ganeles attended Modern Orthodox schools and the local Camp Gan Israel, and was involved in NCSY, the Orthodox youth group. At Hebrew High School of New England, he was an honors student and volunteered with the local Jewish Family Services, according to an article published about him in 2014. At the time, he said he was deferring enrollment at the University of Michigan and enlistment in the US military to spend a year in Israel. 

“Everything he did and said came from a place of kindness and sweetness. But he had the most ridiculous sense of humor.”

Penina Beede, friend of Elan Ganeles

“You see so many different people,” he said, according to the 2014 article in We-Ha.com, a local online publication. “You can’t judge them. Everyone has their own story and you need to be more accepting of all.”

That year in Israel turned into more than two, as he enlisted as a “lone soldier” in the Israel Defense Forces and lived on a religious kibbutz in northern Israel with his fellow recruits from abroad. A compilation video of photos from the group’s time together, on Ganeles’ YouTube channel, is filled with pictures of him smiling as the group toured Israel. According to his LinkedIn page, Ganeles also worked for several months in the kibbutz dairy farm. 

In the IDF, according to his LinkedIn, Ganeles rose to the rank of sergeant and worked as a computer programmer on financial monitoring systems. He did work for the Knesset Finance Committee and Israeli Ministry of Finance. 

Penina Beede, who was in the class above Ganeles at their high school and spent many Shabbat afternoons with him and his brothers, said Ganeles stood out for his sense of humor. 

“Everything he did and said came from a place of kindness and sweetness. But he had the most ridiculous sense of humor,” Beede said. “It was so uniquely Elan. … He would just say things that if anybody else said [them], you would be like, ‘Why would you say that?’ But his delivery was so perfect.”

Like Ganeles, Beede too, served in the Israeli army, and they compared notes and experiences.

Years after Beede finished her service and returned home to Connecticut, she tutored Ganeles’ youngest brother in Hebrew, and found herself back in the basement on Shabbat, hanging out with the family like she had back in high school. “It was good to see him that night,” she recalled.

‘A good and loyal friend’

Ganeles returned to the United States in 2018 to attend Columbia University where, according to a statement from the campus Hillel, he threw himself into student activities. He was involved in Tamid, a student group focused on Israeli business, as well as Jewish learning programs. The statement said, “We will miss his wry humor and thoughtful manner of discussing challenging or controversial topics.” 

He spent a summer in Beijing and worked as a geospatial analyst at a campus center. Ganeles graduated in 2022 with a degree in sustainable development and neuroscience, according to his LinkedIn account.

He had traveled to Israel this week to attend a wedding, according to a statement from the Jewish Federation of West Hartford.

“He was a very good friend, and a loyal friend,” Drizin said, describing Ganeles as “a nice person, an easy person. After every interaction with him, you walked away feeling happy.” 

Ganeles is survived by his parents Andrew and Carolyn, both physicians in West Hartford, and two younger brothers, Simon and Gabriel. The rabbi of Young Israel of West Hartford traveled to join the family in Israel, where Ganeles will be buried, and accompany them home to Connecticut later this week to sit shiva.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Israel Daily News – February 27, 2023

Israel Daily News – February 27, 2023

ILTV Israel News


Israel mourning the murder of the Yaniv brothers, settlers rioting, while manhunt for terrorist continues

Meantime; CIA Chief expressing his concern about Iran’s nuclear program advancing at “worrisome pace”

And your flights to the east becoming much shorter from now on, with first Israeli commercial flights entering a new airspace

 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


Czy antysemityzm, szalejący w niektórych częściach świata muzułmańskiego, naprawdę opiera się na błędnej interpretacji islamu?

AP Photo/Adel Hana, File)


Czy antysemityzm, szalejący w niektórych częściach świata muzułmańskiego, naprawdę opiera się na błędnej interpretacji islamu?

Robert Spencer
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


Liberalna muzułmanka, Raheel Raza, opublikowała w poniedziałek w kanadyjskiej gazecie „National Post” wzruszający artykuł zatytułowany „Jestem muzułmanką i kocham Izrael. Wyjaśniam dlaczego”. Pisze w nim, że „każdy moment mojej pierwszej podróży do państwa żydowskiego był odkrywaniem dezinformacji, którą mnie karmiono”. Raza opowiada liczne historie o życzliwości okazywanej jej przez Żydów i Izraelczyków, a w tym rozdartym i zmęczonym świecie jest to naprawdę wzruszające.

Jednak w swoim obszernym artykule pisze: „Nienawiść jest okropną ideologią i podsyca antysemityzm, który szerzy się w niektórych częściach świata muzułmańskiego. Wiele z tego opiera się na nieznajomości faktów i błędnej interpretacji wiary”. Niestety, jest to nie tylko fałszywe, ale może sprzyjać niebezpiecznemu samozadowoleniu w obliczu prawdziwego zagrożenia.

Dzieje się tak dlatego, że chociaż islamscy rzecznicy na Zachodzie temu zaprzeczają, nienawiść do Żydów jest głęboko zakorzeniona w świętych tekstach islamu. W islamie istnieje silny rodzimy nurt antysemityzmu, zakorzeniony w Koranie. Koran przedstawia jasny, spójny obraz Żydów: są oni intrygantami, zdradzieckimi kłamcami i najniebezpieczniejszymi wrogami muzułmanów.

Koran przedstawia Mahometa jako ostatniego i największego w linii proroków biblijnych, głoszącego przesłanie identyczne z ich przesłaniem. Identyczny charakter ich przesłań może wydawać się dziwny dla tych, którzy bardzo dobrze wiedzą, że treść Koranu ma zupełnie inny charakter niż treść Biblii, ale Koran ma na to genialne wyjaśnienie: oryginalnym przesłaniem wszystkich biblijnych proroków był islam, a oni wszyscy byli muzułmanami. Dopiero później ich wyznawcy sfałszowali ich przesłania, tworząc judaizm i chrześcijaństwo.

W konsekwencji w Koranie Abraham nie jest Żydem ani chrześcijaninem, ale muzułmaninem (3:67); jego przesłanie było identyczne z przesłaniem Mahometa. Według islamskiego twierdzenia autentyczna Tora w rzeczywistości nakazuje Żydom podążać za Mahometem i uznawać jego proroctwo. Ci, którzy odmawiają uznania Mahometa za proroka, zdaniem muzułmanów odrzucają zarówno Mojżesza, jak i proroctwa Tory. Nic więc dziwnego, że w Koranie zarówno Dawid, jak i Jezus przeklinają niewierzących w Mahometa Żydów za ich nieposłuszeństwo (5:78).

Jednak, oczywiście, przestrzegający Tory Żydzi nie akceptowali i nie akceptują Mahometa jako proroka, co zgodnie z islamską tradycją rozwścieczyło proroka islamu za jego życia. Zgodnie z islamską tradycją Mahomet początkowo energicznie apelował do Żydów, mając nadzieję, że zaakceptują jego status proroczy. Kazał nawet muzułmanom naśladować Żydów, modląc się twarzą do Jerozolimy, i przyjął dla muzułmanów żydowski zakaz spożywania wieprzowiny. Ale był wściekły, kiedy Żydzi go odrzucili, a Allah podzielał jego wściekłość w objawieniu Koranu: „A kiedy przyszedł do nich posłaniec Allaha, potwierdzając prawdziwość tego, co oni posiadają, część tych, którym już została dana Księga, odrzuciła Księgę Allaha za swoje plecy, jak gdyby wcale nie wiedzieli”. (2:101).

Muzułmanie nie powinni zbliżać się do takich ludzi: „O wy, którzy wierzycie, nie bierzcie sobie za przyjaciół Żydów i chrześcijan, oni są przyjaciółmi jedni dla drugich. A kto z was, bierze ich sobie za przyjaciół, to sam jest spośród nich. Zaprawdę, Allah nie prowadzi drogą prostą ludu niesprawiedliwych” (5:51). Nie byłoby właściwe, aby muzułmanie zachowywali się pokojowo wobec Żydów, skoro Żydzi, zgodnie z Koranem, są skłonni do wojny – zwłaszcza przeciwko muzułmanom. Ilekroć Żydzi „rozpalają ogień wojny”, mówi Koran, „Allah go gasi” (5:64).

W świetle tego wszystkiego (a jest tego znacznie więcej), poinformowany i oddany pobożny muzułmanin spojrzy na Żydów, a w szczególności na syjonizm i państwo Izrael, i nie zobaczy walki o ziemię lub granice, którą można rozwiązać przez negocjacje, jeśli po obu stronach istnieje wystarczająca ilość dobrej woli. Taki wierzący jest znacznie bardziej skłonny do postrzegania konfliktu izraelsko-palestyńskiego jako eschatologicznej walki z wielkimi duchowymi wrogami muzułmanów, jak Żydzi są określani w Koranie: „ludzie najbardziej zawzięci w swojej wrogości wobec tych, którzy uwierzyli – to Żydzi i bałwochwalcy”. (5:82)

Nie może być wynegocjowanej ugody ani pokoju z tymi zdradzieckimi, niegodnymi zaufania, kłamliwymi wrogami. Konflikt izraelsko-palestyński jest, krótko mówiąc, tym, czego nie przyznał żaden decydent, żaden negocjator, nikt, kto kiedykolwiek był zaangażowany w „proces pokojowy” na Bliskim Wschodzie: wojną religijną. To wspaniałe, że Raheel Raza ma pozytywne doświadczenia w Izraelu. Ale żadne z tych doświadczeń nie zakończy nieprzejednanej i opartej na Koranie islamskiej wrogości wobec Żydów.


Robert Spencer – Amerykański badacz, pochodzący z rodziny arabskich chrześcijan (jego dziadkowie uciekli z tureckiego ludobójstwa chrześcijan), jest podejrzewany przez amerykańskie kręgi postępowe o wyznanie chrześcijańskie i niechęć do islamu, a w szczególności do islamu politycznego. Prowadzi stronę internetową „Jihad Wath”, gdzie złośliwie informuje o zbrodniach islamistów, jak również o uzasadnieniu tych zbrodni, które znajdujemy w Koranie i w hadisach.

Napisał kilkanaście książek. Jego książki są na listach bestsellerów:

The Truth About Muhammad: Founder of the World’s Most Intolerant Religion, Regnery Press, 2006, (NYT bestseller list – 2006-10-29)

The Politically Incorrect Guide to Islam (And the Crusades), Regnery Press, 2005. (NYT bestseller list – 2005-10-16[62])


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Opening Our Home to Ukrainian Refugees

‘Anna’ clapping along with Congress as Zelensky addresses them earlier this year while watching on the TV in the author’s living roomRACHEL JACOBY ROSENFIELD


Opening Our Home to Ukrainian Refugees


RACHEL JACOBY ROSENFIELD


More than a century after my own great-grandfather left Odessa for America, a family from Kharkiv found refuge in our house in New York.

I have a black-and-white photograph of a man in his 20s: dark wavy hair, mustached, staring grimly at the camera. On the back, the name of the studio in Odessa where it was taken. It is my great-grandfather Morris Verechovsky. He came to America shortly after the photo was taken, changed his name to Morris White, and married my great-grandmother Sarah, whom I knew when I was a young child. I don’t know much more about Morris. Nevertheless, when a fellowship program for Jewish professionals brought me to Odessa in 2008, I asked my Ukrainian colleague Alina to take me to the address on the back of the photo. I felt I was reaching into the past as I stood in the doorway my great-grandfather had once crossed, if only to have his photograph taken, trying to understand something about his story and therefore my own.

Fourteen years later, I read the news in horror as people fled for their lives after Russia invaded Ukraine. My colleague Alina went to the border on her own steam, asking people what they needed, and then running to the store to purchase hundreds of pairs of underwear. Later in New York, sitting with me over drinks, she told me about the cruelty and devastation, about people packing for two weeks only to realize after crossing the border that it would be months or even years before they could return to their homes, if ever. I imagined my great-grandfather’s loneliness and confusion as he left Odessa amid pogroms. Someone here must have helped him. I felt a strong pull to help that I can only describe as being called, and so I blurted out, “Our kids have both left for college, we have an empty nest. Our doors are open.” Five days later Alina texted me: “There’s a family that needs a place to stay in New York. A couple and their 2-year-old daughter.”

I spoke with Vira* for the first time the next day. She was so cheerful, self-possessed, and positive that I found myself momentarily confused and asking the absurd question of why she left Kharkiv. “The war!” she answered, taken aback. We set a time to meet two days later at our home in New York.

In the short video Vira sent me after we spoke, a small child bundled in a heavy coat and knit hat crawled quickly across a table as a siren blares in the background. There were packed bags on the edges of the frame. Her frantic movement captured their need to leave and quickly. An accompanying photo taken in San Diego showed Vira in a brilliant red dress holding a huge teddy bear in one arm and that same little girl in the other. Anna was also dressed in red, they both smiled widely. A young man with a light beard embraced them both; this is Ivan.

They left Kharkiv a month into the war. “Bombs were falling all around us,” Vira said, gesturing toward Anna, now playing with the train set I saved from when my children were small. “There wasn’t a choice.”

They got in their car gripped with fear, carrying two small backpacks, a jar of cash, and papers demonstrating that Ivan had recently been hospitalized with a serious medical condition (so he couldn’t be drafted). They drove toward the border with Moldova. They reached a part of the road flanked by forest, no other cars in sight but an unmarked enormous tank coming toward them from the opposite side of the road. If the tank were Russian, they knew they would be killed. Vira shut her eyes and held her breath. “It must have been Ukrainian,” she said, now standing in my kitchen. They made it to Moldova, then to Romania and then to Bulgaria. From there, they made their way to Mexico and then across the border to the United States.

Refugees from Ukraine who crossed the border into the U.S. prior to April 11, 2022, have Temporary Protected Status (TPS). Those who crossed on or after April 21 are part of the Uniting for Ukraine program, which lasts two years and presumably has a process for renewal. Our family, the Kovalenkos, arrived on April 12, during the 10 days between these programs.

The Kovalenkos are considered “parolees,” just passing through on their way to … who knows where. They have work authorization papers and visas that expire on April 10, 2023, just 363 days after arrival. We have been unable to find any means of determining how or whether these credentials for residing and working in the United States will be renewed.

They and thousands of others will lose their right to live and work here in less than two months. They may have to give up their jobs, leave the country and then begin all over again.

In late August, Vira and Anna, dressed in matching powder blue chiffon dresses, knocked on our door for the first time. Ivan, who was still in Southern California, joined us on Facetime as I walked them around our modest narrow and vertical brick home in Riverdale. This is the guest room where you can stay, if you’d like, I told them. Anna can stay in one of the children’s rooms. Here’s the bathroom you will use—you’ll be sharing it with our two children when they are home from college. And there are two things you need to know about us that are a little strange. The first is that we keep Shabbat. The second is that we keep kosher.

Apart from all that, I said, I think we are “pretty normal.” Before I could reassure her further Vira accepted our offer. “Two months” she said, “we will be able to find jobs and move out within two months.”

“OK,” we said, “but no one will kick you out. It may take longer than that to get on your feet.”

They moved in two days later; Ivan joined them the following week. I felt nervous and a little guilty that I had drawn my whole family into a commitment that would at the very least mean a significant loss of privacy. And we didn’t know this family, the dynamics between them, or how they felt about us as Americans or Jews. And yet, what if we were in the same situation? How would we hope that others would behave toward us? Again, I thought of Morris White—it wasn’t that long ago that we were, in fact, very much like them.

That first Friday night Vira and Anna were with us, we set the table for Shabbat with a tablecloth the color of Ukrainian sunflowers. A delighted Vira took photographs for her Instagram feed. We sang “Shalom Aleichem,” blessed our children, who were home for one last week before returning to college, and washed for motzi. More than once I thought of the words in the Passover Haggadah, “let all who are hungry come and eat.” We had opened our doors, and this family now sitting at our Shabbat table had crossed the threshold. The next week, Anna took to playing Shabbat, pulling a stepstool up to the couch with a little toy teacup in her hand and pretending to splash the water alternately over each hand as she’d seen us do.

Ivan arrived the following week. He is an introvert to Vira’s extrovert. “I don’t know how you people live in a city like this,” he said as he walked in the door. Vira explained that this was Ukrainian humor.

Ivan picked pieces of onion out of the soup I cooked. “They remind me of my childhood,” Ivan said. “My grandmother used to make soup with pieces of onion—that’s all it was, water and onion.”

“They were very poor,” Vira added. “This was after the fall of the FSU [former Soviet Union] and there was no food to eat.”

In mid-September, about two weeks into their stay with us, I realized I should prepare them for our observance of the Jewish High Holidays. “We have a lot of holidays coming up,” I started, “and I thought I’d tell you about them so you know what’s up.”

Ivan, without missing a beat, asked if I meant the new year, and in response to my look of surprise, Vira jumped in to explain: “His grandmother who raised him is Jewish. Everyone in Ukraine is Jewish.” (Several months later she asserted that everyone in Ukraine is Christian—both are probably true.) I was shocked that this was the first time Ivan and Vira thought to mention their connection to Judaism; how could they think it was irrelevant? But this small piece of a shared heritage strengthened our sense of connection to the Kovalenkos and deepened our trust.

I practiced blowing shofar before the holidays. Ivan gave it a try, turning red-faced and laughing as he failed to make a sound. We hung drawings Anna made in school from the bamboo that covered our sukkah. The construction paper fluttered over our heads as we enjoyed the borscht that Ivan prepared, not unlike the one my grandmother used to serve.

In the first several weeks they were with us, Vira and Ivan spent hours on their computers, searching for and applying for jobs. Vira wrote a strong cover letter, agreeing with reluctance to describe herself as a refugee, only as an explanation of her work history. “I hate that word,” she said. Ivan was more sanguine, confident in his experience as a software designer, but more impatient with the process of resume writing. In the end they both found jobs within a month of each other, Ivan as a front-end software designer for a kitchen appliance outfit in Brooklyn, Vira as a case manager for a faith-based social service organization for other Ukrainian parolees. They were happy to hire someone who speaks Ukrainian, Russian, and English and who was obviously completely overqualified, and they didn’t know that Vira was also a parolee with expiring authorization to work. Ivan’s employer did not know, either.

The Kovalenkos are living with us. We fall into a routine; summer becomes fall becomes winter.

Anna’s toys are now scattered across our living room. The closet is stuffed with extra coats and smells vaguely of Ivan’s cigarettes, and the fridge is packed. A stroller is collapsed in our front entry way next to a miniature plastic Mercedes, a replacement for the one Anna had in Kharkiv. Vira’s and Anna’s matching white sweaters hang on the drying rack in the laundry room, and Ivan, now given license to work from home, sits at our dining room table working on his laptop.

When I come home from work, the smells of newly cooked food greet me, sometimes the sweet cinnamon of cheesecakes or blintzchikis, sometimes the unmistakable scent of baked fish. Ivan cooks with his sense of smell—lifting lids and sniffing at the rising aromas to determine what’s inside. He hovers as I cook, asking me the names of things and how to tell the difference between the words “pour,” “pure,” and “poor.” I’m tired after a long day at work and these English lessons require more patience than I can easily muster. But then, Anna comes through the door from the Russian-speaking day care that has waived her fees. She is stuffed into her snow pants and down jacket with a powder pink knit hat tied beneath her chin. She waddles toward me with her arms outstretched. “My Rachel!” she shouts with pleasure and falls into my lap for a cuddle.

I love this little girl.

There are also the mornings that we awaken to the sounds of urgent conversation in Ukrainian: Vira’s parents are locked out of the car in the mountains in Bulgaria, delaying their efforts to immigrate to the Czech Republic. When they eventually arrive, they are told that there is no longer a program to absorb Ukrainian refugees, and they will need to return to Bulgaria. Vira and I cry together in the kitchen, overwhelmed by the challenges she and her family face.

This is what it is like to live with another family at a moment when their lives are in upheaval, when they are trying to orient themselves in a new city, learn a new language, parent their small child.

The Kovalenkos move out on Jan. 15. A neighbor’s family is on sabbatical for six months and offers to rent their home at a rate significantly below market. It’s a sacrifice for them, and a stretch for the Kovalenkos. Vira is very anxious about taking on monthly rent when their futures are so uncertain. I share her concern and I am truly sad as they stuff all the toys they’ve accumulated into FreshDirect bags. I will miss them and yet I feel it’s time for them to reconstitute themselves as a family, to have their own space and privacy. And of course, my family is relieved to return to the normal routine of our own lives. And yet I wonder: What will it be like for them to be back together as a family, without us there as caretakers, translators, and witnesses? And what will it be like for us to come home to a house without a warm oven, without a little girl bursting through the door, calling us her own?

Vira curates a beautiful Instagram feed. As I scroll through her feed, I see images of her life in Kharkiv before the war. There she is dressed to the nines pushing a Cadillac of a stroller. There they all are, framed by bouquets of silver balloons celebrating Anna’s first birthday. There she is, a newly minted Ph.D., posing outside a university building in Kharkiv. She looks chic in her over-the-knee black suede boots. All of her Kharkiv photos from before the war are captioned with the hashtag #NYC, where she dreamed of someday going. Now it is where they are building a new life.

They have gumption, smarts, and relentless optimism.

When I ask Vira what she misses, she answers she is glad the three of them made it out with their limbs intact. Their apartment building is still standing, though bombs have eviscerated the neighboring buildings. Their wedding album and other prized possessions were rescued from the apartment by friends who tucked them away in closets and under beds. “When we are more sure of our status here,” says Vira, “we will ask them to send these things.” I think of the ways that the address in Odessa on the back of my grandfather’s photo somehow connected us to the Kovalenkos across generations and geography. My heart breaks for all they have lost—not just their jobs, their friends, their community, but the material objects that can unlock family narratives for generations to come.

The family has lawyers working pro bono on their case, and we have spoken with our representatives. As the expiration of their work and residence authorization nears, Vira is circulating a petition calling for the Unites States Customs and Immigration Service to fold the Ukrainians who arrived during the mid-April gap into the Uniting for Ukraine program. She has started a WhatsApp group for others who share her liminal status. It has more than 2,000 members.

We have settled into a new routine: stopping by their home to bring pizza and play with Anna, sending photographs throughout the day and updating one another, with increasing apprehension, of their options come April 10. I am unsettled that despite our efforts and the strong conviction that how we responded reflects our heritage and values as both Jews and Americans, that the Kovalenkos will be forced to give up their jobs and leave the country. When Anna comes to visit she crawls into my lap and holds my face in her hands. “My Rachel!” And I feel I am her Rachel and also Morris White’s great-granddaughter, honoring both his legacy and the efforts of those who helped him make a new life in this country.


*Names have been changed

Rachel Jacoby Rosenfield is executive vice president at the Shalom Hartman Institute of North America.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com