Archive | March 2023

CIAŁO FREUDA

Sigmund Freud i Ernest Jonst


CIAŁO FREUDA

JOANNA TOKARSKA-BAKIR


Jak każdy żydowski naukowiec z przełomu wieków Freud konfrontował się z podwójnym nelsonem, założonym mu przez kulturę: był zarówno skłonnym do chorób, histerycznym żydowskim pacjentem, jak i naukowcem, który go leczył.

.

W roku 2005 ukazała się we Francji opasła „Czarna księga psychoanalizy”, z podtytułem „Żyć, myśleć i czuć się lepiej bez Freuda”. W swojej rozrachunkowej intencji była ona zbieżna z „Czarną księgą komunizmu”, o ile jednak tę ostatnią można porównać do osikowego kołka, aplikowanego w zaawansowanym stadium rozkładu zwłok, pamflet na psychoanalizę wyraźnie dodał trupowi animuszu.

Reakcją na „Księgę” była awantura, wściekłe recenzje przewalające się przez francuską prasę, a rok później riposta w postaci „Anti-livre noir de la psychoanalyse”, zbiorowego protestu środowiska psychoanalityków, po którym nastąpiły dalsze polemiki i repliki. Ukazujące się właśnie w Polsce dzieło Onfreya „Zmierzch bożyszcza” sytuuje się w późnej fazie awantury. Jest to dzieło tak marudne, że gdyby nie ważne powody, które niebawem wyłuszczę, w ogóle nie należałoby go wspominać. Sądząc z podobieństwa „Zmierzchu bożyszcza” do „Zająca z Patagonii” Claude’a Lanzmanna, bezkrytyczna męska logorea musi utrafiać w jakieś francuskie deficyty; pod tym względem polski czytelnik wydaje się mniejszym narcyzem.

Michel Onfray Zmierzch bozyszcza. Przel. Zofia Styszynska, Czarna Owca, Warszawa, 472 strony, w ksiegarniach od 19 pazdziernika 2012

W cieniu psychroforu

Onfray, niegdyś wyznawca i pacjent, obecnie zaś egzekutor psychoanalizy zapowiada, że wcale nie zamierza „zniszczyć Freuda, wymazać go z pamięci czy też unieważnić, osądzić, upokorzyć albo ośmieszyć”. Chce po prostu pokazać, że jego system od początku był li tylko „autobiograficzną przygodą egzystencjalną”. W tym celu obiera perspektywę nietzscheańską – „poza dobrem i złem”. Niestety z dalszej narracji wyłania się Freud jednoznacznie zły: nikotynista, kokainista, „sprzedawca kokainy“, człowiek „owładnięty obsesją popularności”, „obsesyjnie pragnący sukcesu, pieniędzy i sławy”, cynik odczuwający „pogardę dla ludu”, dbający wyłącznie o „długotrwały dopływ gotówki”. Także pod względem intelektualnym jego koncepcje pozostawiają wiele do życzenia. Psychoanaliza jest w zasadzie schopenhaueryzmem i „osobliwą odroślą nietzscheanizmu”. Można ją porównać do drzwi zamkniętych na sześć spustów: „jest to system skierowany do wewnątrz, niezdolny podjąć jakiejkolwiek dyskusji, przyjąć krytyk, komentarza”.

Sam Freud, pesymista i obskurant, „nie jest godnym spadkobiercą osiemnastowiecznych filozofów”, bowiem jego „czarodziejski świat (…) odwraca się plecami do świata, którym rządzi rozum Woltera”. Wątek francuski powraca w książce jeszcze wielokrotnie. Szczególną wartość ma dla Onfraya opinia André Bretona, znanego racjonalisty, który zaświadcza, że Freud „to stary zrzęda, który nie lubi Francji”.

„Freudowską epistemologię można zasadnie zawrzeć w jednym słowie – zuchwalstwo”, a gdyby użyć dwóch – „niewiarygodny tupet”. Teorie Freuda nie pochodzą z lektur, dociekań, rozmyślań, konfrontacji z hipotezami innych, obserwacji klinicznych, cierpliwego zapytywania, tylko z niepopartego niczym „objawienia”. Własny przypadek wzięto tu  za prawo ogólne.

Psychoanaliza nie leczy, tylko szkodzi. Bogu ducha winnego wiedeńskiego lekkoducha, witalnego i cieszącego się, by użyć sformułowania Nietzschego, „wielkim zdrowiem”, Freud pozbawił pewności siebie i zapędził na kozetkę. Tymczasem on sam był chory i perwersyjny. Otwarcie pożądał matki, nienawidził ojca. Na mosznie miał czyraka wielkości jajka! Był znerwicowany, przepracowany, cierpiał na depresje i miał wyjątkowo nieudane życie seksualne. „Wydolność seksualna Freuda nie wydaje mi się imponująca” – orzeka Onfray – „niewykluczone, że w jego życiu znaczną rolę odgrywał onanizm”. „Freud lubi seksualność, ale bez ciała”. Na dowód opowiada jak psychoanalityk traktował masturbujących się pacjentów. Zatrważający opis psychroforu, sondy z zimną wodą, wprowadzanej do cewki moczowej onanisty pojawia się po raz pierwszy na stronie 175. Obraz ów musiał wywołać u autora przymus powtarzania, skoro powraca cztery strony dalej: woda jest teraz „lodowata”, a terapia „inwazyjna”. W sumie widmo sondy w cewce występuje w książce Onfraya aż dziesięciokrotnie.

Freudowski jezuityzm

O ile prawdą jest, że Freud zseksualizował niemowlęta, wszystkim ojcom przypisywał molestowanie, nie mógł pojąć, dlaczego małoletnia Dora-Ida Bauer nie odczuwała pożądania, gdy napierał na nią penis pana Zelenki, uznawał kobiety za nieudanych mężczyzn, rozpowszechnił przekonanie o wyższości orgazmu pochwowego nad łechtaczkowym, palił cygara, przez co prawdopodobnie zapadł na raka podniebienia, a także że przez dekadę zażywał kokainę (w owym czasie powszechnie stosowany tonik wzmacniający), inne zarzuty Onfraya pod jego adresem podpadają pod paragraf 22. Tak jest gdy twórcę psychoanalizy oskarża się o homofobię i „zatrważający mieszczański konformizm”, podczas gdy już w roku 1897 Freud podpisał petycję niemieckiego seksuologa Magnusa Hirschfelda wzywającą do depenalizacji homoseksualizmu i stwierdził, że „nie jest [on] w żadnym razie czymś nienormalnym”. Zdziwienie budzi też zarzut, że nie oglądając się na zdrowie żony, kazał jej urodzić sześcioro dzieci, następnie zaś, że poszukując środka antykoncepcyjnego „zmusił ją do abstynencji”. Podobna logika przyświeca ciężkim gatunkowo oskarżeniom o molestowanie własnych dzieci. Rozpoczynamy od stwierdzenia: „utrzymywał osobliwe, kazirodcze stosunki ze swoimi córkami”, jednak już w komentarzu do listu, w którym Freud pisze z uczuciem o jednej z córek, znajdujemy zastrzeżenie, że to nic pewnego. Nie przeszkadza to jednak autorowi „wyobrażać sobie, że ojciec przesadnie czuły dla córki to ojciec, który z nią sypia”, ani, co tym bardziej sprzeczne, użalać się nad inną córką, Anną, „która umarła, jak mówią, nie odbywszy ani jednego stosunku z mężczyzną”.

Sigmund Freud, 1921 / fot. Max Halberstadt

Dużo miejsca w książce zajmują wywody na temat nienaukowego charakteru psychoanalizy, oparte na anachronicznym rzutowaniu w przeszłość Popperowskiej koncepcji nauki, do której Freud nie mógł aspirować. Dyskusję o statusie tez psychoanalizy pominę, bo znacznie lepiej omawia ją Paweł Dybel w książce „Okruchy psychoanalizy” (2009). Wyjątek zrobię tylko dla koncepcji hordy pierwotnej, która u niektórych nadal budzi emocje. Freudowską koncepcję hordy, której przywódcę jego synowie zabijają i zjadają, aby następnie ustanowić jego totemistyczny kult, początkowo uważano za psychoanalityczną wersję poglądów Darwina na ewolucję ludzkości, ponieważ jednak w świetle badań antropologicznych trudno było ją zweryfikować, porzucono ją. Z czasem jednak nawet wśród antropologów opinie te uległy zmianie. Na przykład etnolog amerykański Alfred L. Kroeber, autor wczesnej krytycznej recenzji z „Totemu i tabu”, po kilku dekadach uznał, że opowieści tej nie powinno się rozpatrywać wyłącznie ze względu na jej wiarygodność historyczną. Można ją bowiem również „traktować jako rodzaj genetycznego, ponadczasowego wyjaśnienia psychologicznego, które tkwi u podstaw szeregu powracających zjawisk historycznych czy też leży u podłoża instytucji takich jak totem i tabu” [cytuję za Pawłem Dyblem].

Hannibal

Onfray pisze, że krytycy Freuda z reguły spotykają się z zarzutem antysemityzmu i spodziewa się podzielić ich los. Zdanie to powtórzone po wielokroć ma zapewnić mu nietykalność. Z dobrym skutkiem: pomijając jedną czy drugą złośliwości (spalenie listów przez Freuda nazwane „miniaturowym holokaustem”), argumentacja Onfraya jest poprawna, wręcz przeczulona politycznie. Jak więc wytłumaczyć ambiwalencję, która towarzyszy lekturze jego wywodów o żydowskości twórcy psychoanalizy?

Historia rozpoczyna się od charakterystycznego szczegółu z dzieciństwa Freuda. Gdy miał 10 lat, usłyszał od ojca historię, która głęboko nim wstrząsnęła. W młodości Jakub Freud szedł ulicą Priboru (rodzinne miasto Freuda w Czechach), odświętnie ubrany, w nowej futrzanej czapce na głowie. Idący z naprzeciwko chrześcijanin z okrzykiem „Żydzie, won z chodnika!” strącił mu tę czapkę do rynsztoka. Gdy syn dopytywał się o reakcję na obrazę, usłyszał, że ojciec po prostu podniósł czapkę i poszedł dalej. Autor „Objaśniania marzeń sennych” skomentował to następująco: „Wydawało mi się, że jak na dużego silnego człowieka, który prowadził za rękę mnie, małego chłopca, nie było to posunięcie szczególnie bohaterskie”. (Sander Gilman wyjaśnia, że w swojej ocenie Freud nie zauważył, że aktem oporu był już sam fakt, że Jakub Freud pozostał na chodniku – rzecz miała miejsce w okresie wiedeńskich rozruchów hep hep, którym to okrzykiem antysemici spychali Żydów do rynsztoka; ten sam obyczaj w czasie II wojny światowej Niemcy wprowadzili w polskich gettach.) Tak czy owak, zdarzenie głęboko wpłynęło na małego Zygmunta. Nie mogąc się zidentyfikować z ojcem, w jego oczach potulnym wobec antysemitów, na swojego bohatera wybrał Hannibala, przywódcę powstania niewolników, któremu udało się upokorzyć Rzym.

Jak Onfrey komentuje ten epizod? O Jakubie Freudzie pisze zawsze tak samo: „człowiek, który swojego czasu stchórzył wobec antysemickiej bandy”; „który okazał się przeciwieństwem bohatera w dniu niepomszczonej antysemickiej obrazy”, „poniżony przez antysemitów, zginający przed nimi kark”. Z jednej strony przejmuje więc uczucia syna, z drugiej strony prawi mu morały: „O zmarłych nie mówi się źle… Tymczasem Freud to robi – w każdym razie jeśli chodzi o ojca”.

Ten wywód przygotowuje jednak grunt do zarzutów cięższego kalibru. Freud zostanie oskarżony o „jawną sympatię” dla austrofaszystowskiego kanclerza Dollfusa, o wpisanie dedykacji do książki Benito Mussoliniego, o milczenie wobec Hitlera, innymi słowy – o zdradę ojca i Żydów. Krytyka dotyczy głównie dwóch jego tekstów: przedmowy do „Totem i tabu” z roku 1930, a także „Człowieka imieniem Mojżesz a religia monoteistyczna”.

W pierwszym Freud wyzna, że nie zna hebrajskiego, a religia ojców jest mu właściwie obca (nie pozwalał Marcie zapalać świec w piątkowy wieczór, nie obrzezał synów), i że nie pokłada żadnej nadziei w syjonizmie. Wywód kontynuuje w trzeciej osobie: „gdyby go ktoś spytał: czy jest w tobie coś z Żyda (…), odpowiedziałby: pozostało jeszcze wiele rzeczy, prawdopodobnie to, co najważniejsze. Jednak jego istoty nie potrafiłby obecnie ująć w ścisłych słowach. Zapewne nadejdzie taki dzień, kiedy będzie to dla naukowej inteligencji osiągalne”. Komentarz Onfraya: „Jaka nauka miałaby dostarczyć dowodu na jego żydowską tożsamość? Nauka biologiczna – taka jak genetyka? Gen żydowski? Nie śmiem wierzyć, że Freud podpisałby się pod takim pomysłem… A może jakaś nauka, na sposób freudowski podająca dowody (…) na istnienie typowo żydowskiej hordy pierwotnej?”. Po czym formułuje własną hipotezę: może Freudowi chodziło o to, że psychoanaliza odnosi się wyłącznie do żydowskich stosunków rodzinnych? „Żydowskość zajmuje w niej centralne miejsce, co widać w architekturze dyscypliny…”.

W swojej interpretacji żydowskiej tożsamości Freuda i jego dyscypliny Onfray nie jest oryginalny. W zasadzie basuje C.G. Jungowi, który po głośnym zerwaniu z Freudem (na tle potępianego przez tego ostatniego romansu żonatego Junga z pacjentką, Sabiną Spielrein), określił psychoanalizę mianem „żydowskiej nauki”. W roku 1927 napisał o niej: „byłoby niewybaczalnym błędem przypisywać konkluzjom  żydowskiej psychologii jakąkolwiek uniwersalną wartość”. To zdanie powtórzył znowu w roku 1934, dodając, że „żydowskie kategorie” nie mają zastosowania do „germańskich i słowiańskich chrześcijan”, zaś Freud i jego niemieccy zwolennicy po prostu nie rozumieją  „germańskiej duszy”. Fragment kończy się pytaniem: „Czyż zdumiewający fenomen narodowego socjalizmu, w który wpatrzone są oczy całego świata, czegoś ich w końcu nauczy?”.

Być Żydem w Paryżu i Wiedniu

„W istocie psychoanaliza stanowi egzegezę ciała Freuda” – rzuca w końcu Onfray, i jest to pierwsze prawdziwie bystre zdanie w tej książce. Autor nie wie niestety, że powtarza tę tezę po amerykańskim historyku psychonalizy, Sanderze L. Gilmanie, autorze „The Jew’s Body” (1991) i „Freud, Race and Gender” (1993). Skoro szukamy odpowiedzi na pytanie, jak rozumieć powikłaną Freudowską tożsamość, niech zła książka Onfraya będzie okazją do zaprezentowania dobrej. Gilman, z wykształcenia germanista, przekopał się przez niedostępne źródła popularne, z których rzadko korzystają historycy nauki: czytał groszowe powieści pornograficzne, studiował dzieła księży i pastorów, porównywał karty chorób i wypisy szpitalne, słowem przegryzł się przez osad Zeigeistu, który nigdy nie zainteresował Onfraya. W odróżnieniu od konkluzji tego ostatniego prace Gilmana, skądinąd nieoszczędzające psychoanalizy, stanowią zarazem jej pomnik. Dzieło Freuda rozumie się tu nie tylko jako cel, zmieniający się historycznie sposób czytania takich czy innych tekstów, ale jako drogę, pewien typ wrażliwości, bez której nie istnieje intelektualna tożsamość Europy.

Być Żydem w Paryżu i Wiedniu w okresie od 1870 do 1930 roku oznaczało być głęboko naznaczonym innością – tak rozpoczyna się wypowiedź Gilmana na temat psychoanalizy jako „ciała Freuda”. W żadnej dziedzinie nie było to tak widoczne, jak w medycynie, przy czym wcale nie chodzi o antysemityzm instytucji naukowych (choć takowy oczywiście istniał), tylko o  antysemityzm ideologiczny prezentowany jako fundament medycyny. W wieku XIX teologiczne modele wyjaśniające różnicę pomiędzy Żydami a chrześcijanami uległy zeświecczeniu, zostały sprowadzone do kategorii biologii rasy. „Wrodzona żydowska perfidia”, „kamienne serce Żydów”, wyrażające się w nieustannym zdradzaniu chrześcijan, staje się biologicznie zdeterminowaną cechą Żydów, która usposabia ich do odegrania bezdusznej roli w powstaniu kapitalizmu lub komunizmu – do wyboru. Wcześniej Żydów stylizowano na wiecznych wędrowców, skazanych na wygnanie, ponieważ z powodu „duchowej ślepoty” wyrzekli się Chrystusa. Ten obraz ciągle trwa w postaci „żydowskiego kosmopolityzmu”, częstego argumentu w sporach politycznych epoki. Jednak w przekładzie na XIX-wieczne kategorie rasowe destrukcyjna rola Żydów (mordowanie dzieci na macę, zatruwanie studni), staje się biologicznym udziałem Żydów w przenoszeniu chorób, najpierw trądu, następnie syfilisu (w wieku XV nazywanym „dżumą marranów”), a także w ich skłonności do obłędu.

Rozprawiano o „histerii i neurastenii, które wśród Żydów występują znacznie częściej niż u innych ras”. Podobne poglądy głosił Jean Martin Charcot, mistrz Zygmunta Freuda, a za nim powtórzyła je następnie cała medyczna Europa, to i owo jeszcze dodając. Na przykład seksuolog Richard Kraft-Ebing wspomniał o seksualnych implikacjach histerii Żydów: „Nadmierna skłonność do religii (…) pod pozorem entuzjazmu konfesyjnego nierzadko skrywa nienormalnie wzmożoną seksualność i podniecenie seksualne, które prowadzi do seksualnych błędów, które mają znaczenie etiologiczne” (gdy mowa o „błędach o znaczeniu etiologicznym” chodzi oczywiście o choroby spowodowane kazirodztwem). Rasistowskie teorie etnopsychologii głosili także żydowscy lekarze tacy jak Moritz Lazarus czy jego bratanek Heymann Steinthal, Artur Ruppin, twórca tzw. socjologii żydowskiej, podzielali je syjoniści, tacy jak Martin Englaender, czy słynny autor studiów o degeneracji wśród kryminalistów i prostytutek, Cesare Lombroso. „Muskularny Żyd” syjonizmu był odpowiedzią na ten obraz żydowskiej nędzy i rozpaczy.

Uwewnętrznienie

Był on potrzebny tym bardziej, że, jak podsumował Ludwig Lewinsohn, „akceptując opinie, jakie wygłaszali ich wrogowie, Żydzi zaczęli nienawidzić sami siebie”. To Niemcy i Austriacy byli chorzy, ale dolegliwości odczuwali Żydzi. W roku 1930 Theodor Lessing nazwał to zjawisko der jüdische Selbhass, żydowską samonienawiścią. Najlepszą jej egzemplifikacją był Otto Weininger, autor dzieła „Płeć i charakter” (1903), które głęboko wpłynęło na poglądy współczesnych, w tym także twórcy psychoanalizy. Intensywna samonienawiść Weiningera, ochrzczonego Żyda i utajonego homoseksualisty, doprowadziła go wkrótce do samobójstwa, które tym bardziej spopularyzowało jego poglądy. Nie były nadmiernie oryginalne. Jedynym novum „Płci i charakteru” było rozciągnięcie Schopenhauerowskiej mizoginii na Żydów, i tak już sfeminizowanych poprzez powszechne w wieku XIX skojarzenie obrzezania z kastracją. W ujęciu Weiningera i Żydzi, i kobiety są do siebie podobni: niepełni a poszukujący, w związku z czym cechuje ich wybujała seksualność, choć już ich płodność akurat nie dorównuje płodności „aryjskiej”. Także w dziedzinie intelektualnej są mało produktywni, powierzchowni i niezdolni do prawdziwego geniuszu. Ich talent to co najwyżej „wybujały egotyzm”. Kobietom i Żydom brak też prawdziwego poczucia humoru. Żydzi mają wprawdzie swoje witze (żarty), ale  z reguły chodzi w nich albo o seks, albo o szyderstwo. Językiem kobiet jest kłamstwo, językiem Żydów – okaleczony język gospodarza, zwany żydłaczeniem (Mauscheln). Żyd i kobieta to meteory pozbawione własnego centrum, co skutkuje ich nieustannym wątpieniem w prawdę i pasożytowaniem na tych, od których zależą. Po rozstaniu z Freudem wyraziście sformułował to C.G. Jung: „Żyd ma w sobie coś z nomada, który nigdy nie stworzył i nie stworzy własnej formy kulturowej (…),  ponieważ wszystkie jego instynkty i talenty wymagają bardziej lub mniej cywilizowanego narodu, który w ich rozwoju odgrywa rolę gospodarza”.

Urodzony w rasistowskim środowisku, kształcony przez rasistowskich nauczycieli (Charcot i Gustav Le Bon w Paryżu, Theodor Billroth w Wiedniu), zaczytujący się w Weiningerze Freud podzielał oczywiście ich poglądy.  Po pierwszym spotkaniu z przyszłym współpracownikiem Ernestem Jonsem, Walijczykiem, twórca psychoanalizy napisał, że odczuł z jego strony dziwną „obcość rasową” (Rassenfremdheit). Jones wspomina, że podczas spotkania Freud zainteresował się wielce jego czaszką. Sam z kolei, chociaż ubolewał nad szerzącym się w Europie antysemityzmem, zirytowany postawą wiedeńskiego kolegi, Otto Ranka, nie zawahał się nazwać go „świńskim Żydem”. Swój gniew i rozczarowanie po zerwaniu z Jungiem Freud także formułował w kategoriach rasowych („wyleczyło mnie to z wszelkich złudzeń wobec aryjskości”) i ubolewał, że nawet jeśli „Żydzi i goje działają razem na rzecz psychoanalizy”, po pewnym czasie oddzielają się od siebie jak „olej od wody”.

Co Zygmunt Freud sądził o swojej tożsamości „rasowej”. Jego poglądy nie mogły nie uwzględniać opinii otoczenia, wyrażającej się w poglądzie: „raz Żyd, zawsze Żyd”. Początkowo jego tożsamość była identyczna jak większości zachodnich Żydow: była to tożsamość „austriackiego czy niemieckiego nacjonalisty”, gardzącego „parchami”. W drugiej połowie XIX wieku wszystkie stereotypowe obrazy Żyda obecne w Europie środkowej, w oczach grupy większościowej dotyczące wszystkich Izraelitów bez różnicy, przez zasymilowane żydostwo niemieckie były odnoszone wyłącznie do Żydów wschodnioeuropejskich. Dla młodego Freuda Ostjude był  uosobieniem różnicy rasowej; jeszcze w roku 1872 dworował sobie z jego żydłaczenia.

Pierwszy raz sam określił się jako Żyd dopiero pięćdziesiąt trzy lata później. W roku 1927 tak określił swoją tożsamość: „Intelektualnie uważałem się za Niemca dopóty, dopóki nie zauważyłem wzrostu przesądów antysemickich w Niemczech i Austrii. Od tego czasu wolę się określać jako Żyda”. Silnie wierzył w „charakter narodowy” i ową piętnującą go różnicę nie od razu zaczął waloryzować pozytywnie. 

Bodaj dopiero w latach 30. napisał, że w odróżnieniu od „żydowskiej psyche”, niemieckich możliwości poznawczych nie ocenia zbyt wysoko. Gdy doniesiono mu o paleniu książek przez nazistów, stwierdził, że odpowiada to „niemieckiej konstrukcji mentalnej”. „Mówiono mi [dorzucił], że psychoanaliza jest obca ich Weltanschauung [wizji świata]. Zupełnie się z tym zgadzam”. W roku dojścia Hitlera do władzy Freud sięga po narodowy szowinizm, na przykładzie laureatów Nobla wychwalając żydowską wyższość intelektualną. Jednak na pytanie o to, czy psychoanaliza jest „żydowską nauką” odpowada bez wahania: „Moje żydowskie pochodzenie pomogło mi znieść krytykę, izolację, samotną pracę (…). Wszystko to pomogło mi w odkryciu analizy. Ale pogląd, że psychoanaliza jest żydowskim wynalazkiem jest czystym nonsensem. Jako dziedzina naukowa nie jest ona ani żydowska, ani katolicka, ani pogańska”.

Ze wszystkich tekstów Freuda zatrącających o zagadnienia żydowskie największą konfuzję wywołała jednak jego „powieść historyczna”, zatytułowana „Człowiek imieniem Mojżesz a religia monoteistyczna” (1939). Przedstawił w niej wizję egipskiego pochodzenia Mojżesza, dawniej kapłana z Heliopolis, który przetworzył religię Atona w judaizm i „zorganizował” Żydom wyjście z Egiptu. Miał być też do tego stopnia obcy Izraelitom, że porozumiewał się z nimi przez tłumacza. Mit o Mojżeszu w jego interpretacji miał w sobie skrywać ponurą tajemnicę – morderstwa, dokonanego na nim przez Żydów. Zdaniem Freuda, to właśnie uparte zaprzeczanie owemu zabójstwu uruchamia antysemityzm w historii diaspory i naznacza Żydów nienawiścią. Publikacja tekstu wywołała gniewną reakcję czytelników i ściągnęła na Freuda oskarżenie o zdradę. Zarzucano mu, że „dostarcza nowej broni Goebbelsowi i innym dzikim bestiom”, wyrażano życzenie, „by skończył w obozie koncentracyjnym u niemieckich gangsterów”.

Przeniesienie

Z jednej strony „żydowska duma”, bijąca z tekstów o noblistach, z drugiej wyrażone w „Człowieku imieniem Mojżesz” przeświadczenie o niezdolności Żydów do oryginalności, odbierające im tożsamość, a nawet obciążające winą za antysemityzm? Sander Gilman sądzi, że sprzeczności są  efektem trwającego całe życie zmagania Freuda z pytaniem o to, kim właściwie jest. Psychoanaliza powstała jako negatywny obraz własnego otoczenia jej twórcy i od samego początku była pomyślana jako broń przeciw niemu. Awangardową cechą koncepcji Freuda stała się jednolitość tożsamości męskiej przeciwstawionej jednolitej tożsamości kobiecej, bez podziałów rasowych. Zakładana przez koncepcję nieświadomego (das Ubenwuste) uniwersalizacja ludzkiego doświadczenia, podzielonego wyłącznie na kategorie płci, z miejsca stała się przyczyną niezwykłej popularności psychoanalizy wśród Żydów. Niemal wszyscy wcześni uczniowie Freuda byli Żydami. Psychoanaliza stała się drugim oprócz komunizmu wyjściem ze sztetła.

Jak każdy żydowski naukowiec z przełomu wieków Freud konfrontował się z podwójnym nelsonem, założonym mu przez kulturę: był zarówno skłonnym do chorób, histerycznym żydowskim pacjentem, jak i naukowcem, który go leczył, zarówno obserwatorem, jak i obserwowanym. Jego zbroją stał się dyskurs naukowy. Aby w nim uczestniczyć,  musiał skonstruować własny wizerunek jako neutralnego badacza, którego wzrok przekracza osobiste ograniczenia. Aspiracje te widać nie tylko w „Człowieku zwanym Mojżeszem”, ale w ogóle w sposobie, w jaki Freud pisze o żydowskości, np. o pogromach. „Potrafimy ciągle wzdragać się na myśl o takich sytuacjach, w jakich znajdowali się np. starożytni niewolnicy przykuci do galer, chłopi w czasie wojny trzydziestoletniej, ofiary świętej inkwizycji czy Żydzi spodziewający się pogromu, ale już nie potrafimy wczuć się w sytuację tych ludzi, ani odgadnąć przemian, które doprowadziły ich do pierwotnego otępienia…” – pisał w „Kulturze jako źródle cierpień”.  Z kolei po pogromach Nocy Kryształowej w Niemczech w 1938 roku robi w dzienniku notatkę, składającą się z angielskich słów: „pogroms in Germany”. Michael Molnar widzi w tym zapisie gest „cudzoziemskiego reportera”, dystansującego się od ojczystego języka, którym mówią sprawcy i ofiary wydarzeń.

Ten głos neutralnego uczestnika naukowego kolektywu myślowego rozlega się we wszystkich pismach Freuda. Co jednak dzieje się z obrazem histerycznego, skłonnego do obłędu, sfeminizowanego Żyda, tak silnie obecnego w literaturze medycznej jego czasów? Zdaniem Sandera Gilmana obraz ten, przez Freuda głęboko uwewnętrzniony, zostaje bardziej lub mniej świadomie przeniesiony na kobiety. We wczesnej teorii psychoanalitycznej układy międzyludzkie widziane były jako zbiór relacji zachodzących między mężczyznami – ojcami i synami, przywódcami hordy i młodszymi samcami. W tym kontekście kobieta funkcjonowała jako towar wymiany pomiędzy mężczyznami i ofiara. Symbolem owego podporządkowania kobiet, ich niższości wobec mężczyzn, jest słynna „zazdrość o penisa” (której późniejsze analityczki, takie jak Hanna Segal, nie zawahały się nazywać oszustwem). Jeśli wziąć pod uwagę, że w fin-de-sièclowym Wiedniu slangowe określenie łechtaczki brzmiało „Jud”, a masturbację nazywano „zabawą z Żydem”, kobieta, wyposażona zdaniem Freuda w skarłowaciały penis istotnie staje się kimś w rodzaju obrzezanego (=wykastrowanego) Żyda.

Męskość przełomu wieków przeobraziła się w ten sposób, na modłę Weiningera, w antytezę kobiecości tajnie zrównanej z żydostwem. O ile w teoriach medycznych dominujących w XIX wieku Żydów uważano za skrycie chorych w sposób, który pochlebiał nie-Żydom, w psychoanalizie za ułomne w stosunku do mężczyzn zaczęto uważać kobiety. Freud, chcąc przemilczeć własną „rasową” odmienność, w oparciu o kryterium płci stworzył mizoginiczny sojusz z mężczyznami. Dzięki założeniu neutralności, definiującej męskiego badacza, mógł się stać niepodobnym do ojca „mocnym Żydem”, a ze swoich pism naukowych wymazać niepokój dotyczący go jako Żyda, skłonnego do chorób i obłędu. Ale niepokój i poczucie niższości nie zniknęły. Zostały przeniesione na kobiety. 


JOANNA TOKARSKA-BAKIR – Ur. 1958, antropolożka kultury, eseistka, jej najnowsza książka to „Okrzyki pogromowe. Szkice z antropologii historycznej Polski lat 1939 -1946” (2012).

Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Double Crossed

Double Crossed


SHELUYANG PENG


Organizations that claim to represent minority groups are really working for the managerial elite.
.

Dr. Mai Khanh Tran, center, stands with her husband, Manh Phi, while mourning at a vigil for those who lost their lives in the Atlanta spa shootings, at Community Center Park in Garden Grove, California, on March 24, 2021. Dr. Tran, a pediatrician, has been active in the fight against anti-Asian hate and has seen it continue to get worse through the years.ALLISON ZAUCHA FOR THE WASHINGTON POST VIA GETTY IMAGES

New York City’s Stuyvesant High School, the crown jewel of the city’s public education system, was once 90% Jewish. By the time I entered Stuyvesant in 2013, it was 70% Asian. In the black-and-white photos that adorned the walls, rows of Steins and Cohens looked upon the newest crop of children from working-class immigrant families. Asians are ascendant in many once heavily Jewish domains: specialized high schools; elite colleges; medical schools. Like the American Jewish community, debates now rage within Asian American communities over whether we are “real minorities” or white-adjacent, and we even write Tablet articles about being the victims of violent hate crimes.

American Jews and Asian Americans share something else in common: Both have been sold out by activist organizations that are more interested in catering to the sensibilities of the wealthy elite that dominate the Democratic Party than in advocating for ordinary working-class constituents. Leading Jewish and Asian American organizations like the Anti-Defamation League (ADL) and Asian Americans Advancing Justice (AAJC) have demonstrated their real priorities in how they have responded to two of the biggest issues in their respective communities: a wave of violent hate crimes and discriminatory education policies.

“In New York, street harassment, minor assaults, and even full-on beatings of visible Jews are almost a banality now, too frequent over too long of a period to be considered an active crisis, even in the communities most affected,” wrote Armin Rosen in the summer of 2022. Virtually the same thing could have been said about Asians. During the early days of the COVID-19 pandemic, there emerged one grainy video after another of Asians on the streets of American cities being beaten, occasionally to death. The victims were typically senior citizens or women, and they usually lived in coastal metropolises with high Asian populations. One attack involved an elderly Asian woman being called an anti-Asian slur before being punched in the head 125 times.

As The Scroll pointed out last year, “the rise in hate crimes [in New York] targeting highly visible and vulnerable groups like religious Jews and Asians tracks to the increase in the overall level of violent crime and disorder in the city.” Many working-class members of minority groups have reacted by advocating for stricter criminal justice policies given crime disproportionately affects them. But the groups that claim to speak for these vulnerable working-class Jews and Asian Americans, such as the ADL and AAJC, don’t advocate for these policies because they’re afraid to risk alienating the donor class and progressive base of the Democratic Party—groups that have consistently called for “restorative justice” policies and to defund the police. The ADL and AAJC has chorused those calls, virtue-signaling instead of fighting for the interests of the communities they claim they represent.

Take, for instance, the main targets of the ADL’s activist campaigns. Despite the ADL’s own statistics showing that in 2019 more than 55% of the attacks on Jews in New York City were carried out by individuals affiliated with “black supremacist” ideologies like the Nation of Islam and Black Hebrew Israelites, the ADL, echoing New York City’s former mayor, Bill de Blasio, has focused on white supremacy—an important issue, but not the one most plaguing New York City or San Francisco’s Asian American or Jewish communities. When de Blasio wanted to signal that he was “doing something” about the explosion of violence against Jews, he appointed an ADL veteran, Deborah Lauter, to head a new Office for the Prevention of Hate Crimes focused on finding a “holistic approach” to the problem.

Of course, Lauter’s office did nothing to stop the violence because New York’s court system appears unwilling to pursue hate crime convictions, which would signal the city’s seriousness about combating the issue. In one instance—the killing of a 62-year-old Asian woman who died from injuries sustained when she was beaten outside of her Queens home—the murder was not prosecuted as a hate crime “even though it seemed to have no other motive besides hatred of Asians,” as Armin Rosen put it. As the Crown Heights Jewish activist Devorah Halberstam explained to Rosen, the lack of hate crimes prosecutions is a systemic issue. “It’s not against the Jewish community. It’s not against the Asian community … It’s the broader picture.” On the issue of the city systematically ignoring hate crimes, the ADL and AAJC have been silent.

With hate crimes increasing and hate crime charges nowhere in sight, what were these organizations busy advocating for? In the midst of this sustained wave of violence, Jewish and Asian advocacy groups were more preoccupied with chanting fashionable social justice slogans than with actually trying to prevent and punish hate crimes. In 2020, for instance, the AAJC tweeted “today we observe the National Day of Mourning in solidarity with all who have lost loved ones due to police violence or white supremacy.” This is not a good way of supporting those Asian American communities relying on police protection for their safety and sense of security. Also in 2020, the New York-based Asian American Federation (AAF) backed the creation of a special Asian Hate Crimes task force in the city. The group’s executive director, Jo-Ann Yoo, said the move was necessary “to help raise safety awareness in the pan-Asian community.” In a city that refuses to prosecute hate crimes, raising awareness is perhaps the best that can be hoped for.

If you were one of the people being beaten in the streets or walking them in fear, however, you would have wanted—indeed needed—more from these organizations. This gets at the fundamental problem: The people who run the advocacy NGOs do not view themselves as potential victims of such attacks. Orthodox Jews in New York City, whose attire makes them highly visible, are the prime targets of antisemitic violence. Most have little social capital outside of their neighborhoods, which are often side-by-side with other immigrant enclaves. Secular, progressive Jews who make careers in “social justice advocacy” tend to see the Orthodox community as a relic.

A similar dynamic applies to the relationship between the working-class Asian American immigrants who are the victims of hate crimes and their professional class spokespersons. Recent immigrants from Asian countries often lack English fluency and hold no social or cultural capital. Many struggle with America’s labyrinthine immigration system and are prime candidates for group-based lobbying efforts. Meanwhile, the NGOs that represent Asian Americans are staffed by the kinds of highly educated members of the managerial class who choose to go into the nonprofit sector. The more powerful these organizations become, the more they draw from a national network of affluent individuals and families that have the social and economic capital to let their children study arts and humanities at America’s top colleges.

American Jews and Asian Americans have been sold out by activist organizations that are more interested in catering to the sensibilities of the wealthy elite that dominates the Democratic Party than in advocating for ordinary people.

The same thing is happening in America’s fights over access to education. High Asian enrollment at New York City’s specialized high schools like Stuyvesant has become a problem for the city’s progressive politicians. In 2020, the chancellor of the Department of Education under Mayor de Blasio, Richard Carranza, commented that “I just don’t buy into the narrative that any one ethnic group owns admission to these schools,” suggesting that Asians, like the pushy Jews of previous generations, had somehow gotten their spots unfairly. Never mind the open tests they took to get in, that a full three-quarters of Stuyvesant’s students are immigrants or the children of immigrants, and that Asians are, on average, the poorest racial group in New York City.

While there were local organizations fighting to preserve fair and colorblind access to schools like Stuyvesant, at the national level the major Asian and Jewish advocacy organizations have actively supported policies that are biased against their own constituents. Take the affirmative action case now before the Supreme Court, Students for Fair Admissions v. President and Fellows of Harvard College. Progressive organizations have attempted to frame SFFA as a white-led effort, which erases the Jewish background of the lawyer spearheading the suit, Edward Blum, and the historical legacy of quotas limiting Jewish access to Harvard and other elite institutions.

As Jacob Scheer has written in Tablet, the leading American Jewish organizations once opposed affirmative action, as numerus clausus quotas were once used to keep qualified Jewish applicants out of elite institutions. The “big three” Jewish advocacy organizations (the Anti-Defamation League, the American Jewish Congress, and the American Jewish Committee) filed amicus briefs in Regents v. Bakke (1978) taking a firm stand against affirmative action policies. But now the leading Jewish organizations have changed their tune on affirmative action, and the ADL filed an amicus brief supporting Harvard’s admissions policies. Similarly, the AAJC has filed two amicus briefs supporting Harvard’s de facto anti-Asian discrimination.

The truth is that “our” organizations have become empty mouthpieces parroting affluent liberal talking points in the interest of getting more donations and mainstream media coverage. Rather than advocating for policies that working-class immigrant communities actually support, progressive nonprofits use their influence to regulate language.

In one particularly salient example, the League of United Latin American Citizens (LULAC), the oldest and most powerful Latino-interest NGO in America, adopted the neologism “Latinx” in their official communications. The organization’s 2019 summit in Washington, D.C., was called “State of Latinx America.” The problem, as detailed in Politico, was that while “Latinx” was “favored by activists and a growing crew of Democrats, consultants and media pundits […] just 2 percent of Hispanics use the word—while 40 percent are actually offended by it.” While LULAC eventually decided to drop the term, the fact that the organization had felt compelled to adopt it in the first place despite the complete lack of grassroots support suggests that professional activists set the agenda for these groups, and not their beleaguered constituents. For the activists, however, using terms like Latinx is useful insofar as it confirms their membership in the coastal liberal class.

A similar linguistic power struggle is taking place within Asian American communities—indeed with the term “Asian American” itself. In a 2012 Pew survey of people from the six largest groups that make up the Asian American category, fewer than 15% of respondents said they considered themselves “Asian Americans.” As Wesley Yang pointed out in Tablet: “there is no reason to expect otherwise” seeing as “no one chose it for themselves. Others applied it to them.” The reason for choosing such terms is to generate the appearance of a powerful and coherent political and electoral bloc out of what were (and are) a number of fractious groups pursuing their own interests. In one sense the strategy worked: While there is still no organic “Asian American” identity which binds together people of Chinese and Bangladeshi background, the category has given the class of spokespeople who claim to speak for “Asian Americans” power within the political system.

The term Asian American and Pacific Islander (AAPI) is even more absurd. AAPI originated within the federal government’s Office of Management and Budget, when it formalized the term’s usage in 1977 as a way to decide which ethnic groups along the Afghanistan-Pakistan border were eligible to apply for special loans. Yet somehow this archaic bureaucratic term escaped the dustbin of history and now sits alongside BIPOC and Latinx as one of the newest progressive shibboleths. Imagine trying to explain to an actual living “AAPI” immigrant why Koreans, Indians, and Samoans are all considered part of the same group, while Kazakhs and Afghans are not?

The answer, obviously, is that it has nothing to do with “communities” and everything to do with politics. Under the leadership of the managerial class, identity-based NGOs have become appendages of the Democratic Party machine. The ADL, Liel Leibovitz wrote last year, has abandoned its founding mission and transformed into a “stealthy progressive, partisan operation” that “actually puts real Jews in danger.”

In one sense it has worked: In recent years the ADL has seen a massive surge in revenue. On the other hand, the ADL is so far off course that it couldn’t even issue a statement last November when hundreds of Black Hebrew Israelites chanted “We are the real Jews!” in a show of solidarity with Brooklyn Nets player Kyrie Irving. Jonathan Greenblatt, the ADL’s director, never condemned the march, but hours after it ended, he was attacking progressive activists’ public enemy of the month, Elon Musk, for not doing enough to safeguard Twitter from “hate, harassment, and misinformation.”

A few weeks later, Greenblatt appeared on the popular radio show the Breakfast Club and made a fool of himself trying to discuss hate crimes without offending anyone. The comments section beneath the video, meanwhile, filled up with people spewing every antisemitic trope in the book.

A similar phenomenon has taken place in the case of the organization Stop AAPI Hate. Like the ADL, Stop AAPI Hate aggregates instances of hate and promotes a sanitized, corporate-donor-friendly style of Asian activism meant to be shared on the Instagram stories of white collar professionals. The group’s website declares that “our approach recognizes that in order to effectively address anti-Asian racism, we must work to end all forms of structural racism leveled at Black, Indigenous, and other communities of color.” This is the type of thing one says to win acceptance in a freshman comp lit class or corporate DEI seminar—not to give hope and confidence to working-class Asian Americans.

Stop AAPI Hate co-founder Kulkarni Manju, meanwhile, appeared in a video two months after six working-class Asian immigrant women were murdered in Atlanta spas to argue that Asian Americans were striving for “White-adjacency” and that there was “significant levels of anti-Blackness in our community,” showing how the interests of the Asian activist class and the Asian working class diverge.

This reveals something essential about the true purpose of these organizations. While they appear to lobby the powerful in Washington on behalf of ethnic communities, their true purpose is exactly the opposite: to provide the power elite in Washington with ethnic branded communications platforms that they can use to sway these communities toward supporting parties and policies working against their own interests.


Sheluyang Peng is a writer living in Sunset Park, Brooklyn. His writing can be found at societystandpoint.substack.com.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Zaskoczeni naukowcy: Jak bardzo uporządkowany jest Układ Słoneczny

Zaskoczeni naukowcy: Jak bardzo uporządkowany jest Układ Słoneczny

Krzysztof Fijałek


Układ Słoneczny jest bardzo uporządkowany/Shutterstock

Budowa Układu Słonecznego należy do najrzadziej występujących we wszechświecie. Naukowcy ze Szwajcarii w opublikowanych właśnie wynikach badań wyrazili zdziwienie, jak bardzo na tle innych system uporządkowany jest układ, w którym żyjemy.

W Układzie Słonecznym panuje wyraźny porządek – małe, skaliste planety, takie jak Wenus, Ziemia i Mars orbitują blisko gwiazdy. Duże, gazowe i lodowe olbrzymy takie jak Jowisz, Saturn czy Neptun, poruszają się natomiast po długich, dalekich orbitach.

Jak zwracają uwagę eksperci z Uniwersytetu w Bernie i kilku innych szwajcarskich ośrodków badawczych, już dawno obserwacje wskazywały na to, że taka aranżacja planet jest rzadka.

“Ponad dekadę temu astronomowie, na podstawie obserwacji prowadzonych przełomowym wtedy teleskopem Keplera, stwierdzili, że sąsiadujące z sobą planety w innych systemach zwykle są, pod względem masy i rozmiarów podobne do siebie jak dwie krople wody” – wyjaśnia dr Lokesh Mishra, główny autor pracy opublikowanej właśnie, w piśmie “Astronomy & Astrophysics”.

Przez długi czas nie było jednak wiadomo, czy takie obserwacje nie były wynikiem ograniczeń stosowanych wtedy metod.

Teraz szwajcarscy specjaliści pokazali, że istnieją cztery typy planetarnych systemów. “Nazywamy te układy podobnym, uporządkowanym, odwrotnym oraz mieszanym” – mówi dr Mishra.

“Wyjaśnia to m.in., dlaczego dowody na istnienie takich układów znajdowano w czasie pierwszych miesięcy pracy teleskopu Keplera” – dodaje astronom.

Badaczy zaskoczyło jednocześnie, że systemy uporządkowane, do których należy Układ Słoneczny, występują najrzadziej.

Jeśli chodzi o to, jakie czynniki decydują o architekturze danego systemu, badacze wymieniają m.in. masę dysku pyłu i gazu, z których planety powstają oraz ilość ciężkich pierwiastków.

“Z niewielkich dysków o niedużej masie i przy gwiazdach z niewielką ilością cięższych pierwiastków powstają układy podobne. Duże, masywne dyski przy gwiazdach bogatych w ciężkie pierwiastki dają początek uporządkowanym i odwrotnym systemom. Układy mieszane powstają z dysków średniej wielkości. Dynamiczne oddziaływania między planetami – takie jak kolizje i ucieczki – także wpływają na finalną architekturę” – mówi dr Mishra.

“Niezwykłym aspektem tych wyników jest to, że łączą one początkowe warunki formowania się planet z mierzalnym parametrem – architekturą układu. Dzielą je miliardy lat ewolucji. Po raz pierwszy udało się nam przerzucić most nad tą gigantyczną czasową przepaścią i uzyskać dające się sprawdzić przewidywania. Ekscytujące będzie obserwowanie, jak teoria ta wytrzymuje próbę czasu” – podsumowuje prof. Alibert.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Ludobójstwo w Nigerii: administracja Bidena tuszuje fakty

Chrześcijanie są mordowani w Nigerii w zastraszającym tempie. Według raportu z 2021 r., odkąd islamskie powstanie w Nigerii rozpoczęło się na dobre w lipcu 2009 r., zamordowano 43 tysiące chrześcijan, a 18,5 tysiąca uprowadzono (nigdy więcej ich nie widziano i uważa się, że nie żyją). Na zdjęciu: spalone mury Pierwszej Misji Kościoła Afrykańskiego w Jos, Nigeria, 6 lipca 2015 r. (Zdjęcie: AFP via Getty Images)


Ludobójstwo w Nigerii: administracja Bidena tuszuje fakty

Raymond Ibrahim
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


Zamiatany pod dywan przez ponad rok, jeszcze jeden z “grzechów zaniechania” administracji Bidena ponownie trafia na pierwsze strony gazet.

17 listopada 2021 r. Departament Stanu w niewytłumaczalny sposób usunął Nigerię ze swojej listy krajów szczególnej troski (lista CPC). Jest to lista narodów, które dopuszczają się lub tolerują łamanie wolności religijnej. Departament Stanu Bidena usunął Nigerię z tej listy mimo ostrego sprzeciwu organizacji praw człowieka, z których wiele twierdzi, że wobec chrześcijan w Nigerii dokonuje się ludobójstwa.

Wielu obserwatorów w tamtym czasie krytykowało Departament Stanu za tę decyzję, która dawała Nigerii bezkarność za popełnianie masowych mordów. Organizacja Christian Solidarity International powiedziała:

“Decyzja Departamentu Stanu o usunięciu z listy kraju, w którym co roku giną tysiące chrześcijan, ujawnia prawdziwe priorytety Waszyngtonu… Usunięcie tego w dużej mierze zaledwie symbolicznego znaku niepokoju jest bezczelnym zaprzeczaniem rzeczywistości i wskazuje, że Stany Zjednoczone zamierzają realizować swoje interesy w Afryce Zachodniej poprzez sojusz z tyrańską nigeryjską elitą kosztem chrześcijan i innych ofiar powszechnej przemocy na tle religijnym… Jeśli amerykańska lista CPC w ogóle cokolwiek znaczy Nigeria powinna znajdować się na niej”.

Także dla amerykańskiej Komisji ds. Międzynarodowej Wolności Religijnej (USCIRF), niezależnej, ponadpartyjnej komisji federalnej, która monitoruje i składa raporty na temat wolności religijnej rządowi i Kongresowi Stanów Zjednoczonych, decyzja administracji Bidena o wycofaniu Nigerii z listy była “niewytłumaczalna”, odzwierciedlając “przymknięcie oczu” na “szczególnie poważne naruszenia wolności religijnej”.

Powodem, dla którego wielu było zszokowanych, jest to, że w Nigerii chrześcijanie są mordowani – likwidowani – w zastraszającym tempie.

Według raportu z sierpnia 2021 r., odkąd powstanie islamskie rozpoczęło się na dobre w lipcu 2009 r. — najpierw z rąk Boko Haram, islamskiej organizacji terrorystycznej, a później przez Fulani, muzułmańskich pasterzy, również motywowanych ideologią dżihadystyczną — zamordowano 43 tysiące chrześcijan, a 18,5 tysiąca zostało uprowadzonych (nigdy więcej ich nie widziano i uznawani są za zmarłych). W tym samym czasie podpalono i zniszczono około 17,5 tysiąca kościołów i 2 tysiące szkół chrześcijańskich.

Od czasu opublikowania raportu z sierpnia 2021 r . sytuacja tylko się pogorszyła. Według najnowszych danych, tylko w 2022 roku 90% wszystkich chrześcijan zabitych za wiarę na całym świecie – dokładnie 5014 chrześcijan – zostało zamordowanych w Nigerii.Średnio jest to 14 chrześcijan w Nigerii zabijanych codziennie za wiarę.

Od nowego roku niewiele się zmieniło. Tylko w styczniu 2023 r. muzułmanie zamordowali około 60 chrześcijan w Nigerii, napadli na kościoły i porywali kobiety i dzieci (na podstawie doniesień tutajtutajtutajtutajtutajtutajtutaj).

Podczas jednego z takich nalotów na kościół, w niedzielę 15 stycznia, muzułmańscy terroryści spalili żywcem Isaaca Achiego, katolickiego księdza. Postrzelili także i zranili jego asystenta. Omawiając kolejną masakrę chrześcijan, 19 stycznia pewien duchowny powiedział:

“Obrazy ataku są przerażające i ciągle powtarzam, że nawet ISIS nie jest zdolne do takiej brutalności. Po zabiciu, napastnicy odcięli niektórym ofiarom głowy i zabrali je jako dowód dla swojego sponsora”.

Taki sadyzm nie jest wyjątkowym wydarzeniem. W innym niedawnym ataku na chrześcijańską wioskę dżihadyści odcięli piersi chrześcijance.

Jednak ostatnio, w odpowiedzi na ten niesłabnące ataki na chrześcijan, 31 stycznia 2023 r. kongresman Chris Smith (R-NJ) przedstawił ponadpartyjną rezolucję wzywającą nie tylko do przywrócenia Nigerii na listę CPC Departamentu Stanu, ale także do powołanie specjalnego wysłannika do monitorowania sytuacji.

Tę ośmiostronicową rezolucję warto przeczytać w całości. Niektóre z jej najbardziej godnych uwagi rewelacji obejmują czysto islamskie motywy tych, którzy terroryzują chrześcijan w Nigerii.

Chociaż Fulani – muzułmańska grupa etniczna najbardziej odpowiedzialna za rzeź chrześcijan – są regularnie przedstawiani na Zachodzie jako zubożali i nieideologicznie motywowani pasterze, którzy jedynie rywalizują o ograniczone zasoby, w rezolucji słusznie zauważa się, że Fulani dążą do przywrócenia “kalifatu”. W rezolucji czytamy:

“[Fulani] wykazali wyraźny zamiar zaatakowania chrześcijan i symboli chrześcijańskiej tożsamości, takich jak kościoły, i podczas ataków krzyczeli ‘Allah u Akbar’, ‘zniszczyć niewiernych’ i ‘unicestwić niewiernych’…. [Mimo tego] Departament Stanu błędnie lub niekompletnie charakteryzuje narastające przypadki przemocy na dużą skalę w północnych i centralnych regionach wiejskich Nigerii jako ‘starcia społeczne między muzułmańskimi pasterzami a chrześcijańskimi rolnikami, które można przypisać wyłącznie rywalizacji o ograniczone zasoby naturalne wynikające ze zmian klimatu'”.

To nie jest przesada. Zeszłego lata, po tym jak muzułmanie Fulani zmasakrowali ponad 40 chrześcijan, którzy spokojnie modlili się w swoim kościele w Niedzielę Zesłania Ducha Świętego (5 czerwca 2022 r.), prezydent Irlandii, Michael Higgins, wydał oświadczenie, w którym uniewinnił Fulani i obwinił pogodę.

Jednak, jak zauważyła kiedyś nigeryjska zakonnica, siostra Monica Chikwe:

“Trudno powiedzieć nigeryjskim chrześcijanom, że to nie jest konflikt religijny, ponieważ widzą bojowników Fulani ubranych całkowicie na czarno, którzy skandują ‘Allahu Akbar!’ i krzyczą ‘Śmierć chrześcijanom'”.

Lub, jak kiedyś zapytało Chrześcijańskie Stowarzyszenie w Nigerii:

“Jak może to być starcie [świeckie lub ekonomiczne], skoro jedna grupa [muzułmanów] bezustannie atakuje, zabija, okalecza, niszczy, a druga grupa [chrześcijanie] jest bezustannie zabijana, okaleczana, a ich miejsca kultu są niszczone?”

Nowa rezolucja również, dość odświeżająco, potępia prezydenta Nigerii Muhammadu Buhariego – który sam jest Fulani, który “faworyzował i promował innych Fulani i inne muzułmańskie grupy etniczne z północy”, podczas gdy innym, wśród nich głównie chrześcijanom, “odmawia się równych praw”. Istnieją powody, by sądzić, że prezydent Nigerii zrobił coś znacznie gorszego niż dyskryminacja, a kilku czołowych chrześcijan w Nigerii oskarża go o współudział w tych prześladowaniach.

Rezolucja Smitha kończy się następująco:

“(1) Sekretarz Stanu powinien natychmiast wyznaczyć Nigerię jako “kraj szczególnej troski” z powodu angażowania się i tolerowania systematycznych, ciągłych i rażących naruszeń wolności religijnej, zgodnie z ustawą o międzynarodowej wolności religijnej 7 z 1998 r. (22 USC 6401 i nast.); oraz
(2) w celu zapewnienia, że Sekretarz Stanu otrzymuje pełniejsze i dokładniejsze sprawozdania i analizy, Prezydent powinien niezwłocznie mianować osobę wyróżniającą się w dziedzinie wolności religijnej i praw człowieka na ‘Specjalnego Wysłannika dla Nigerii i regionu jeziora Czad’ w randze ambasadora, który podlega bezpośrednio Sekretarzowi Stanu i koordynuje wysiłki rządu Stanów Zjednoczonych w celu monitorowania i zwalczania tamtejszych okrucieństw”.

Chociaż rezolucja ta stanowi mocny argument za przywróceniem Nigerii na listę CPC, istnieją powody, by wątpić, że przyniesie ona pożądany skutek.

Po pierwsze, usuwając Nigerię z listy CPC w listopadzie 2021 r., administracja Bidena po prostu wracała do status quo. Chociaż dżihadyści mordowali i terroryzowali chrześcijan w Nigerii podczas ośmioletniej kadencji prezydenta Baracka Obamy, kiedy Biden był jego wiceprezydentem (2009-2017), i chociaż amerykańska Komisja ds. Międzynarodowej Wolności Religijnej, począwszy od 2009 r. nawoływała do uznania Nigerii za kraj szczególnej troski, administracja Obamy uparcie odmawiała.

Dopiero w 2020 r., pod rządami Trumpa, Nigeria została po raz pierwszy wpisana na listę CPC – by zostać usunięta w następnym roku pod rządami Bidena.

Trzeba przyznać, że prezydent Donald Trump otwarcie zapytał prezydenta Nigerii, Muhammadu Buhariego – którego zdaniem wielu nigeryjskich polityków Obama pomógł doprowadzić do władzy – “Dlaczego zabijacie chrześcijan?”.

Departament Stanu Obamy nie tylko przez osiem lat odmawiał wpisania Nigerii na listę CPC; Hillary Clinton, gdy piastowała stanowisko sekretarza stanu (2009-2013), posunęła się tak daleko, że odmówiła uznania Boko Haram w Nigerii za organizację “terrorystyczną” – mimo że Boko Haram (co z grubsza tłumaczy się jako “zachodnia edukacja jest zabroniona”) jest znaną grupą dżihadystów, która wymordowała więcej chrześcijan i zbombardowała więcej kościołów niż Państwo Islamskie w Iraku i Syrii razem wzięte.

Tak jak dzieje się to teraz w Departamencie Stanu Bidena, odmowa Clinton w sprawie Boko Haram trwała pomimo nalegań Departamentu Sprawiedliwości, FBI, CIA i kilkunastu senatorów i przedstawicieli Izby Reprezentantów. Mąż Hillary Clinton, były prezydent USA Bill Clinton, twierdził uparcie w 2012 r., że “nierówność” i “ubóstwo” są “tym, co napędza to wszystko” – a chodziło o motywowanych ideologicznie muzułmanów mordujących tysiące chrześcijan. Ta bezduszność przypomina reakcję Hillary Clinton na zamordowanie Amerykanów w Benghazi w Libii: “Co to ma w tym momencie za znaczenie?”

W 2014 roku Boko Haram uprowadziło prawie 300 uczennic z Chibok w Nigerii. Był to incydent, który trafił na pierwsze strony gazet i dlatego wymagał reakcji. Publicznie Clinton opłakiwała los porwanych dziewcząt: “Porwanie tych młodych kobiet przez radykalną grupę ekstremistów, Boko Haram, jest odrażające, to przestępstwo, to akt terroryzmu i naprawdę zasługuje na jak najpełniejszą reakcję”. Tymczasem, jak wskazano w raporcie z 2014 r.:

“Departament Stanu pod przywództwem Hillary Clinton przez dwa lata ostro walczył przeciwko umieszczeniu powiązanej z Al-Kaidą grupy bojowników Boko Haram na oficjalnej liście zagranicznych organizacji terrorystycznych. A teraz prawodawcy i byli urzędnicy amerykańscy twierdzą, że decyzja ta mogła utrudnić amerykańskiemu rządowi możliwości konfrontacji z nigeryjską grupą, która zaszokowała świat, uprowadzając setki niewinnych dziewcząt”.

Rzeczywiście, dwa lata wcześniej, w 2012 roku, kiedy Clinton aktywnie osłaniała Boko Haram przed etykietką terrorysty, rzecznik grupy ogłosił, że planują zrobić coś takiego, jak to zrobili w Chibok – “zasiać strach w chrześcijanach i wzmocnić potęgę islamu, porywając ich kobiety” — chociaż Clinton zignorowała również to. Warto zauważyć, że chociaż media początkowo przedstawiały porwane uczennice z Chibok jako muzułmanki, później okazało się, że były to chrześcijanki, a wtedy media szybko straciły zainteresowanie.

Niedawno były kongresmen, Frank Wolf (R-Va) retorycznie zapytał:

“Czy ktoś pamięta hashtag BringBackOurGirls? Cóż, cokolwiek się stało, gdzie są ci wszyscy faceci, którzy poszli do telewizji i [opublikowali] hashtag… 50% dziewcząt nie wróciło. Spotkałem się z niektórymi rodzicami dziewcząt Chibok. Oni zastanawiają się, co, robi świat”.

Po raz kolejny administracja Bidena wydaje się traktować priorytetowo kolejną bezwzględną dyktaturę jako ważniejszą niż ludobójstwo – tym razem prześladującą chrześcijan, a nie Ujgurów. Jaki może być inny powód, by nie nazwać Nigerii “krajem szczególnej troski”?


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Why Did the Biden Administration Oppose Israeli Judicial Reform?

Why Did the Biden Administration Oppose Israeli Judicial Reform?

Jonathan S. Tobin


Ignore Washington’s hypocritical talk about protecting democracy. They want a weak Israeli government that won’t make trouble when it comes to Iran, and they won’t stop until they get one. Pictured: Israeli police try to stop anti-government protesters from blocking the main highway in Tel Aviv on March 23, 2023. (Photo by Jack Guez/AFP via Getty Images)

  • Ignore Washington’s hypocritical talk about protecting democracy. They want a weak government that won’t make trouble when it comes to Iran, and they won’t stop until they get one.
  • Washington made no secret of its efforts to directly intervene in a domestic Israeli dispute….
  • The people who jammed the streets… see the maintenance of an unaccountable court with virtually unlimited power as the only way to maintain the Israeli left’s political power even when they lose elections….
  • Washington is… determined… to oust a democratically elected government by any means possible.
  • What the White House and State Department want is more pliable Israeli Prime Minister, who will keep quiet about the nuclear threat from Iran, and who can be intimidated into not acting too forestall that deadly threat to Israel’s existence.
  • As for behaving like a dictator, Biden’s predilection for governing by executive order… even when his diktats are obviously contrary to the constitution or existing laws makes anything Netanyahu might attempt look like child’s play.
  • [Biden’s] administration apparently thinks that when Israel’s Supreme Court strikes down Netanyahu’s efforts to govern – on the basis of no law, and only on the judges, subjective ideas about what is “reasonable” – it’s a great idea.
  • [E]stablishment Jewish groups… joined the liberal groups in praising Netanyahu’s surrender to the mob and then had the chutzpah to laud the protesters, who sought to sabotage the country to get their way without even any attempt at balance by treating supporters of the government and reform, who clearly outnumbered the critics at the ballot box last November, as equally praiseworthy.
  • [T]hey also understand that the hyperbolic claims that Netanyahu and advocates of judicial reform seek to impose a dictatorship or a Torah state is pure fiction.
  • What Biden and his supporters want in Jerusalem isn’t so much an all-powerful Supreme Court… but anything that can help oust the prime minister.
  • The [Biden] administration is now willing to tolerate Iran having nuclear weapons as long as they are not going to publicly flaunt them.
  • This attitude isn’t just unacceptable to all of Israel’s major political parties. It constitutes a grave threat to the security of the Jewish state that no Israeli prime minister could reasonably be expected to tolerate.
  • The brazen nature of Biden’s attack on Netanyahu… speaks volumes about how much the administration wants an Israeli government that won’t cause trouble over Iran.

It didn’t play a decisive role in the drama that unfolded in Israel as Israeli Prime Minister Benjamin Netanyahu was forced to call a halt to his efforts to enact judicial reform. But the Biden administration’s willingness to involve itself in the push to oppose the measure was remarkable for two reasons.

The first is that, as The New York Times noted, Washington made no secret of its efforts to directly intervene in a domestic Israeli dispute in a manner that was almost unprecedented. The second was that the standard by which the administration seems ready to judge its Israeli counterpart is entirely hypocritical and would, if applied to Biden, categorize him as just as much of an “authoritarian” as Netanyahu. Or at least it would if those scurrilous accusations that have been hurled against the Likud-led government by its opponents—and dutifully mimicked by the international media, as well as many Democrats and American Jewish organizations—weren’t entirely false.

But however unpersuasive or politically motivated, what the Times termed a “U.S. pressure campaign” to shelve the reform legislation had nothing to do with a belief in the virtues of Israel’s current judicial system.

If they favor the continued rule of what amounts to a juristocracy in the Jewish state, it is for the same reason that most of the people who jammed the streets of Israel’s cities or sought to undermine its economy and national defense did. They see the maintenance of an unaccountable court with virtually unlimited power as the only way to maintain the Israeli left’s political power even when they lose elections, as Netanyahu’s opponents did only a few months ago.

Even more to the point, Washington is as determined as the anti-Bibi resistance not just to stop judicial reform but to oust a democratically elected government by any means possible. Biden’s interest in toppling him is disconnected from any purported concern about Netanyahu’s alleged shortcomings. What the White House and State Department want is a more pliable Israeli prime minister who will keep quiet about the nuclear threat from Iran and who can be intimidated into not acting to forestall that deadly threat to Israel’s existence.

As to the substance of the American critique of the effort to reform Israel’s judiciary, as a JNS report described, the hypocrisy of Biden’s stand is epic in nature.

Democrats and their liberal Jewish supporters are vocal critics of the U.S. Supreme Court because of its current conservative majority and its willingness to enforce constitutional limits on the power of the state. Biden and the Democrats have been assailing the independence of the court for years with Senate Majority Leader Chuck Schumer (D-N.Y.) even issuing warnings against its conservative members that liberals would have labeled as incitement to violence, if not criminal threats, had they been uttered by a Republican.

Equally hypocritical is their talk about Netanyahu being at fault for not seeking a national consensus before trying to enact change with a narrow parliamentary majority. That never stopped Democrats from advancing ideas that they considered to be progressive innovations, like Obamacare, with no consensus, compromise or broad congressional support. Nor did it stop liberal American Jews from supporting the disastrous Oslo Accords or the disengagement from Gaza, which were pulled off with even less support in the Knesset than Netanyahu can boast.

As for behaving like a dictator, Biden’s predilection for governing by executive order—of which his canceling of student loan debt is just one outstanding example—even when his diktats are obviously contrary to the Constitution or existing laws makes anything Netanyahu might attempt look like child’s play. Biden bristles at the ability of American courts to strike down some of his more egregious initiatives, even when they do so on the basis of settled law. But his administration apparently thinks that when Israel’s Supreme Court strikes down Netanyahu’s efforts to govern—on the basis of no law and only on the judges’ subjective ideas about what is “reasonable”—it’s a great idea.

The same applies to the critiques of judicial reform that emanated from establishment Jewish groups like the American Jewish Committee and the Anti-Defamation League. And though the Conference of Presidents of Major American Jewish Organizations is supposed to speak for a consensus of all Jewish groups and act in defense of Israel rather than specific political factions inside the country, it joined the liberal groups in praising Netanyahu’s surrender to the mob. It then had the chutzpah to laud the protesters, who sought to sabotage the country to get their way without even any attempt at balance by treating supporters of the government and reform, who clearly outnumbered the critics at the ballot box last November, as equally praiseworthy.

A number of the leaders of those groups may share the fear and contempt for Israel’s right-wing and religious voters that animate many, if not most, of the protesters who believe that any government that isn’t dominated by the left is somehow illegitimate. But they also understand that the hyperbolic claims that Netanyahu and advocates of judicial reform seek to impose a dictatorship or a Torah state is pure fiction.

Yet it isn’t an accident that arguments being floated about the issue of Israeli judicial reform from American sources are so weak and unpersuasive. What Biden and his supporters want in Jerusalem isn’t so much an all-powerful Supreme Court—though they are pleased if it can hamstring Netanyahu’s attempt to govern, as it has continually attempted to do—but anything that can help oust the prime minister.

The Biden foreign-policy team, largely made up as it is of Obama administration alumni, bears a grudge against Netanyahu. The eight years of bickering between Washington and Jerusalem centered on former President Barack Obama’s futile efforts to undermine Netanyahu and force him to make concessions to a Palestinian Authority that had no interest in peace. They reached a peak in 2015 during Netanyahu’s campaign to try and halt Washington’s push for appeasement of Iran, which led to the dangerous nuclear deal that year that enriched and empowered the Islamist regime.

While Biden seems to have wisely disabused himself of myths about the Palestinians wanting peace, he is still interested in realigning U.S. Middle East policy away from support for allies like Israel and Saudi Arabia in favor of a rapprochement with Iran, even if his efforts to revive the nuclear deal have flopped.

Under the current circumstances in which Iran has shown its contempt for the Americans, Biden is still eager to avoid any confrontation with Tehran over the fact that, thanks to the Democrats’ appeasement policy, it is fast approaching the status of being a threshold nuclear power. As one of Biden’s most loyal aides—chairman of the Joint Chiefs of Staff Gen. Mark Milley—recently made clear, the administration is now willing to tolerate Iran having nuclear weapons as long as they are not going to publicly flaunt them.

This attitude isn’t just unacceptable to all of Israel’s major political parties. It constitutes a grave threat to the security of the Jewish state that no Israeli prime minister could reasonably be expected to tolerate. But there is a big difference between Netanyahu and someone like opposition leader Yair Lapid, whom Biden hopes will soon return to the prime minister’s office. As the multi-party coalition that ruled Israel from June 2021 to December 2022—led in part by Lapid—demonstrated, no one other than Netanyahu has the guts to confront the Americans, even over an existential threat like Iran. Biden knows that if the current government survives, it will present a formidable challenge to the disgraceful policy that Milley articulated.

So while there is nothing new about American governments seeking to intervene in Israeli politics, the brazen nature of Biden’s attack on Netanyahu says nothing about the virtues of judicial reform. It does, however, speak volumes about how much the administration wants an Israeli government that won’t cause trouble over Iran.


Jonathan S. Tobin is editor-in-chief of JNS (Jewish News Syndicate).


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com