Tag Archive | Najwiekszy blog emigracji marca’68

Uroczystości w 80. rocznicę powstania w getcie warszawskim

Uroczystości w 80. rocznicę powstania w getcie warszawskim

Onet News


 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


Niemcy–Polska–Ukraina: jak uniknąć kiczu pojednania?

Niemcy–Polska–Ukraina: jak uniknąć kiczu pojednania?

Anna Kwiatkowska, Wojciech Konończuk


Można liczyć, że pojednanie z Ukrainą będzie łatwiejsze niż z Niemcami, bo oba narody zbudowały ogromny kapitał zaufania w najtrudniejszym momencie. W stosunkach polsko-niemieckich dominuje zalew pustych gestów i przykrywanie nimi różnic, unikanie dyskusji i rozwiązywania realnych problemów.

.

Pojednanie Polaków i Ukraińców niezwykle przyspieszyło. Jego egzystencjalny kontekst sprawia, że jest to proces oddolny, autentyczny i obejmujący wszystkie warstwy społeczne. Mimo że wciąż jest dalece niezakończony, to sposób, w jaki przebiega, oraz zgromadzone już zaufanie, a także łączące Polskę i Ukrainę interesy w sferze bezpieczeństwa dają nadzieję na uniknięcie kiczu pojednania, którego nie udało się nam wyzbyć w stosunkach polsko-niemieckich. Fundamentalną nauką z doświadczeń tych ostatnich powinno być uzmysłowienie sobie, że droga do porozumienia jest długa i wyboista, a kluczowe znaczenie ma zaufanie i umiejętność zarządzania oczekiwaniami społecznymi.

Z Ukrainą łatwiej niż z Niemcami

Zacznijmy od krótkiej historii. Pojednanie polsko-ukraińskie zaczęło się znacznie później niż polsko-niemieckie, ale początkowo poszło tą samą drogą – oparte było na gestach i deklaracjach politycznych oraz dialogu środowisk intelektualnych. Zawsze jest to ważne i zawsze niewystarczające. Początkowo nie towarzyszył temu postęp w relacjach społecznych, zaś infrastruktura dla budowy wzajemnego zrozumienia (instytucjonalna, wymiana młodzieży etc.) znacząco odstawała od tego, co udało się zbudować w relacjach polsko-niemieckich. 

Zaczęło się to zmieniać od 2004 roku, gdy pomarańczowa rewolucja, a następnie rewolucja godności rozbudziły polskie wsparcie dla Ukrainy. Potem była rosyjska agresja w 2014 roku, aż wreszcie w lutym 2022 wybuchła pełnoskalowa wojna. Bezprecedensowe zaangażowanie polskiego państwa i społeczeństwa w pomoc Ukrainie wywołało takiż bezprecedensowy odzew Ukraińców. Jeszcze przed wybuchem wojny Polacy byli na czele narodów najbardziej lubianych przez Ukraińców. Badania z ostatnich miesięcy pokazują jednak niebywały wzrost tych sympatii do poziomu około 85 procent. Analogiczny proces obserwujemy w Polsce, gdzie sympatia do Ukraińców osiągnęła poziom nigdy wcześniej nienotowany. Według niedawnych badań, po raz pierwszy w historii pozytywny stosunek Polaków do Ukraińców (69,1 procent) jest wyższy niż do Niemców (52,5 procent). Jednocześnie jedynie 5,6 procent Polaków negatywnie patrzy na Ukraińców, podczas gdy na Niemców 17 procent. 

Znacząco poszerzyła się infrastruktura kontaktów społecznych. W Polsce osiadało okolo 1,5 milionów ukraińskich uchodźców i znacznie więcej się przez nasz kraj przewinęło. A przecież już przed 2022 rokiem Polska stała się domem dla około 1,5 milionów ukraińskich migrantów zarobkowych. Ich pracowitość i zachowanie pozwalały niwelować stereotypy i uprzedzenia po obu stronach.

Ogromny wzrost sympatii Ukraińców do Polaków wynikał z tego, że Polska w ich oczach okazała się przyjacielem sprawdzonym w czasie najtrudniejszej próby. W efekcie społeczeństwo ukraińskie patrzy dzisiaj na Polaków z ufnością jako na sąsiada, który miał wprawdzie historyczne przewiny, ale uczciwie się „nawrócił”, a dawne przewinienia z nawiązką „odkupił”. 

Z kolei Polacy mają przekonanie, że trwająca wojna to również „nasza wojna”, a ich ukraińscy sąsiedzi walczą także za nich. W tej sytuacji obecne wcześniej napięcia, głównie te o charakterze historycznym, zeszły na dalszy plan, oczekując na czas pokoju. Naturalnym odruchem jest pragnienie, by nie zmarnowania tego potencjału na rozwój prawdziwego pojednania w stosunkach polsko-ukraińskich. 

Trzeba zarazem przyznać, że pojednanie z Ukrainą ma inny ciężar gatunkowy niż z Niemcami. Ani Ukraińcy dla nas, ani my dla Ukraińców nie jesteśmy bowiem głównym „winowajcą”. Polacy i Ukraińcy są bowiem narodami „pomiędzy” Rosją a Niemcami i to te państwa dzierżą palmę pierwszeństwa w historycznych grzechach. Wynikające z historii problemy polsko-ukraińskie są więc mniejszego kalibru niż polsko-niemieckie, a więc o zgodę i porozumienie powinno być łatwiej.

Pojednanie czy „pojednanie elit”

Pojednanie między Polakami a Niemcami ma już wieloletnie doświadczenie, nie tylko powojenne, którego symbolem był list biskupów polskich. Od przeszło trzydziestu lat możemy obserwować proces zachodzący między wolnymi społeczeństwami i państwami. Bezsprzecznie w zbliżeniu polsko-niemieckim po transformacji mamy kilka wielkich sukcesów. Bazując na przezwyciężeniu powojennej nienawiści i „fatalizmu wrogości”, co już samo w sobie było niebywałym osiągnięciem, udało się po 1989 roku uzgodnić bazę prawną, w tym kluczowy traktat o uznaniu granicy. Do kategorii sukcesów można zaliczyć współdziałanie przy przystępowaniu Polski do Unii Europejskiej i NATO, ale także między innymi stworzenie sieci powiązań instytucjonalnych i wymiany młodzieży. Najważniejszym i najefektywniejszym była i pozostaje kwitnąca współpraca gospodarcza. 

Dlaczego więc tak trudno zgodzić się ze stwierdzeniem Jarosława Kuisza i Karoliny Wigury, że „Polacy i Niemcy przeprowadzili po drugiej wojnie światowej jeden z najbardziej udanych procesów pojednania”? Odpowiedź ukryta jest w końcówce cytowanego zdania: „…a jednak oba społeczeństwa niemal nic o sobie nie wiedzą”. Skoro społeczeństwa nic o sobie nie wiedzą, to jaka jest jakość pojednania i z kim ono zaszło? Autorzy mają rację, że „potrzebujemy nowego, multilateralnego pojednania i partnerstwa z Niemcami”. Ale czy można mówić – jak piszą – że „pojednanie odbyło się na poziomie elit”? Nie można. I to nie tylko dlatego, że nie ma jednej „elity” ani w Niemczech, ani w Polsce. Coś jest nie tak z pojednaniem Polaków i Niemców,  skoro punktem odniesienia powstającego nowego traktatu o współpracy i przyjaźni między Polską a Ukrainą jest niemiecko-francuski traktat elizejski, a nie umowa polsko-niemiecka z 1991 roku o dobrym sąsiedztwie.  

Wiecznie żywy kicz pojednania

Przytoczmy jeszcze jeden cytat: „…w ten sposób powstaje nie tylko wykrzywiony, ale i paradoksalny obraz Polski w Niemczech: Polska to kraj cwanych handlarzy, mafiosów samochodowych, pijaków i oczywiście klerykalnych antysemitów, ale owi antysemici, handlarze i mafiosi są reprezentowani wyłącznie przez światłych, europejskich i proniemieckich intelektualistów…”.

Słowa te pochodzą z błyskotliwego artykułu Klausa Bachmanna dla dziennika „Rzeczpospolita” z 1994 roku [sic!], w którym autor, ówczesny korespondent austriackiego dziennika „Die Presse”, użył po raz pierwszy sformułowania „kicz pojednania”. Nawet po latach lektura tekstu jest bolesna, gdyż w wielu miejscach poraża swoją aktualnością: „Politycy i intelektualiści wolą mówić o współpracy, dobrym sąsiedztwie, o przyjaźni i – ze szczególnym upodobaniem robią to politycy niemieccy – o pojednaniu. Tymczasem dawne stereotypy zostają w umysłach, uzupełniają je nowe i w ten sposób za zasłoną dymną wielkich słów każdy myśli o drugim to, co zawsze myślał […] Problemów między Niemcami a Polakami nie rozwiąże milczenie ani unikanie drażliwych tematów, lecz żywe dyskusje i spory […] Zamiast się spierać, polscy germanofile i niemieccy polonofile utwierdzają się nawzajem w przekonaniu, że się kochają, wykluczając jednocześnie drażliwe tematy”.

Po dziś dzień źródłem problemów w stosunkach polsko-niemieckich jest zalew pustych gestów i przykrywanie nimi różnic, unikanie dyskusji i rozwiązywania realnych problemów. Egzemplifikacją tego jest uruchamiany regularnie niemiecki frazes o „myśleniu o przyszłości” i woli „pójścia do przodu” za każdym razem, gdy Polacy wysuwają jakieś konkretne postulaty czy żądania wyjaśnienia lub działania, a stronie niemieckiej to nie pasuje. Erika Steinbach forsuje powstawanie Centrum przeciwko Wypędzeniom, manipulując faktami i emocjami? Niemiecka odpowiedź: „Myślmy o przyszłości”! Polacy, Litwini, Ukraińcy argumentują o niebezpieczeństwach najpierw pierwszej, potem drugiej nitki gazociągu Nord Stream? „Nie demonizujmy projektu biznesowego”, „porozmawiajmy o polityce klimatycznej”. Nie podoba nam się system głosowania w Radzie UE i mamy lepszy pomysł? „Nie antagonizujmy, idźmy do przodu!”. 

Podobnych przykładów jest bez liku. Teraz ten frazes powrócił przy okazji dyskusji o konsekwencjach uzależnienia Niemiec od Rosji i o pomocy wojskowej dla Ukrainy, którą i Polacy, i inne państwa wschodniej flanki uważają za nieprzystającą do niemieckiego potencjału. Lily Gardner Feldman, amerykańska badaczka z Uniwersytetu Johnsa Hopkinsa i autorka ważnej książki o pojednaniu w niemieckiej polityce zagranicznej, uważa, że pojednanie zawsze ma przyczynę. Strona inicjująca pojednanie kieruje się przesłanką moralną lub pragmatyzmem (czasami jednym i drugim). Patrząc na ostatnie dekady, trudno nie dostrzec, że w przypadku Niemiec dążenie do pojednania z Polską miało głównie (o ile nie wyłącznie) charakter pragmatyczny. Chodziło o zneutralizowanie przeszkody wizerunkowej dla Berlina wynikającej ze straszliwej historii, a zarazem skupienie się na przyszłości i rozwoju gospodarczym (z obopólną korzyścią), ale kosztem zmarginalizowania przeszłości.

Nie spowodowało to jednak, że między Warszawą a Berlinem zniknęły głębokie kryzysy. Brały się one z lekceważenia, ignorowania i paternalistycznego podejścia Niemców do Polaków. Ale także z braku polskiej szczerości w prowadzeniu dialogu, co wynikało z chęci unikania zadrażnień z sąsiadem wspierającym naszą integracje z UE i NATO. Nawet jeśli poruszano kwestie sporne, to w Niemczech zwykle bagatelizowano je jako niepotrzebne utrudnianie dobrze rozwijającej się współpracy. Kto chciał głębszych rozmów i wspólnej analizy był szkodnikiem. W konsekwencji naiwne okazały się nadzieje, że relacje polsko-niemieckie nadadzą nowy impuls rozwoju Unii Europejskiej. Efektu synergii i wartości dodanej nie stworzy się, jeśli partnerzy nie rozmawiają i nie traktują się po partnersku. Kolejnym negatywnym skutkiem była stopniowa radykalizacja języka i przekazu dotyczących Niemiec na polskiej scenie politycznej.

Do tego dochodził szereg stałych problemów, tak stałych, że istnieje obawa ich nieusuwalności. Nawet zwolennicy „zwyczajnego” sąsiedztwa, pozbawionego emocjonalnych albo katastroficznych tonów, nie mogli zrozumieć obojętności państwa niemieckiego na dojmujący brak wiedzy Niemców o Polsce i jej historii, na marginalną obecność Polski w niemieckich podręcznikach (w tym informacji o polskich ofiarach drugiej wojny światowej), nieprzestrzeganie umów o nauczaniu języka polskiego, niedotrzymywanie gwarancji równych praw przyznanych traktatowo Niemcom w Polsce i Polakom w Niemczech. Jedynie niemiecka wiara w polnische Wirtschaft osłabła za sprawą polskiego sukcesu gospodarczego.

Nie bez znaczenia był także nierozwiązany – według postrzegania ponad połowy społeczeństwa polskiego – problem braku odszkodowań czy zadośćuczynienia, co naruszało polskie poczucie sprawiedliwości, zgodne z przekonaniem, że po dokonaniu rachunku sumienia powinno być odkupienie win. Wspomniana Lily Gardner Feldman uważa, że w procesie pojednania „reparacje są pierwszym krokiem”. 

Niewykorzystane okno możliwości

W drugiej dekadzie XXI wieku kryzysy finansowy i bezpieczeństwa wywołany aneksją Krymu i wybuchem wojny w Donbasie stworzyły nowe możliwości dla stosunków polsko-niemieckich. Wydawało się, że powstał nowy kontekst do rozwoju współpracy, gdyż kryzysy wymuszały zasadnicze zmiany w dotychczasowej polityce obu państw. Można było liczyć, że bliskie sąsiedztwo i członkostwo w UE i w NATO będą priorytetyzowane w konkurencji z relacjami i interesami z państwami trzecimi. Oraz że nie będzie powtórki z Deauville, gdzie w 2010 roku omawiano architekturę bezpieczeństwa Europy w trójkącie niemiecko-francusko-rosyjskim, czy z Mulino (centrum szkoleniowe rosyjskiej armii budowane do 2014 roku przez niemiecki Rheinmetall). 

Jak wiemy, żadnego nowego otwarcia nie było. Niemcy zamiast na korektę postawili na kontynuację swojej polityki. Niemiecka transformacja energetyczna bazowała na rosyjskim gazie i bezkrytycznym przekonaniu o budowaniu „współzależności”. Rok po aneksji Krymu podpisano umowę o budowie Nord Stream 2, a Niemcy broniły go do ostatnich dni przed 24 lutego 2022 roku. Nie dało się być bardziej przeciwko polskim i, jak się szybko okazało, europejskim interesom. Polacy – niezależnie od poglądów politycznych – mieli zaś głębokie przekonanie, że niemieccy sąsiedzi prowadzą politykę podważającą polskie bezpieczeństwo. W przypadku relacji polsko-ukraińskich zachodzi proces dokładnie odwrotny – będący od 2014 roku na pierwszej linii frontu Ukraińcy swoją heroiczną obroną wzmacniają polskie bezpieczeństwo.

Nie powtarzać błędów

Po stronie niemieckiej i polskiej należy przynajmniej zastanowić się, jak naprawić popełnione błędy. Dla nas to szczególnie ważne, by nie powtórzyć ich w procesie współpracy i pojednania z Ukraińcami. Poniższa lista to zaledwie wyimek tego, co należałoby zrobić.

Po pierwsze, traktujmy się poważnie. Niemieccy partnerzy, choć może nie do końca świadomie, mieli dla nas przez te lata jasny przekaz – tym, o co apeluje strona polska i co jest dla niej ważne, zajmujemy się na poważnie wtedy, gdy sprawa stanie na ostrzu noża lub gdy dojdzie do poważnego konfliktu.

Po drugie, aktywnie działajmy na rzecz poszerzania wiedzy o sobie. Nie tylko motywujmy partnera do dofinasowania nauki języka polskiego i rewizji podręczników, ale też inwestujmy pieniądze polskiego podatnika w lepszą promocję polskiej kultury i historii. Lokujmy także środki i siły w analizę dotyczącą polityki, kultury, gospodarki partnera. Asymetria między znaczącą liczbą polskich niemcoznawców (z wszelkich dziedzin) i garstki niemieckich „polskoznawców” jest uderzająca. 

Po trzecie, popularyzujmy zdobytą o sobie wiedzę. Rozpowszechniona teza, że polsko-niemieckie problemy wynikają między innymi z innej wrażliwości historycznej, jest fałszywa. Antypolskie refleksy obserwowane w Niemczech są wynikiem elementarnego braku wiedzy. Ignorancją popisują się również intelektualiści, mylący powstania w Warszawie, czy perorujący o 20 milionach Rosjan poległych w wojnie lub o tym, że Rosja jest ważniejszym partnerem handlowym niż Polska. Walka z antypolskim resentymentem w Niemczech jest też walką ze stereotypami. Także tymi opisanymi w tekście Bachmanna, które niestety są nadal obecne. Czy nie ma już polityków niemieckich zwalczających antysemityzm, neofaszyzm i nacjonalizm w Polsce, mimo braku ich objawów w naszym kraju w wymiarze, w jakim były (i są) obecne w Niemczech? To nie w Polsce płonęły schroniska dla uchodźców i nie w Polsce synagogi są chronione przed atakami przez uzbrojonych funkcjonariuszy. 

Po czwarte, dywersyfikujmy źródła wiedzy i aktualizujmy zasoby. Niemcy najczęściej mają bardzo zawężony ogląd tego, co się dzieje w Polsce, bo od lat korzystają z tych samych źródeł informacji. I co chwila są zaskakiwani – a to zwycięstwami konkretnych partii w Polsce, a to kierunkiem dyskursu na jakiś temat. Bachmann ujął to trafnie w 1994 roku: „Kto reprezentuje Polskę w niemieckich gazetach? – Andrzej Szczypiorski i Adam Michnik. Z kim każdy niemiecki wysłannik musi robić wywiad, żeby się kwalifikować do grona polonofilów? – z Jackiem Kuroniem i ewentualnie jeszcze z Tadeuszem Mazowieckim. Wszyscy oni reprezentują – sądząc po ostatnich wyborach – około 10 proc. ludności polskiej i znajdują się akurat w opozycji. O intelektualistach, którzy reprezentują pozostałych 90 proc. – w tym rządzącą koalicję – niemiecki czytelnik jeszcze nic nie słyszał…”. Wystarczy dodać kilka środowisk intelektualnych, a przesłanie pozostanie w mocy. To pułapka, której powinniśmy uniknąć w stosunkach polsko-ukraińskich.

Po piąte, za porażkę i Polaków, i Niemców należy uznać, że tak łatwo można wykorzystać resentymenty. Choć badania wskazują, że Niemcy nadal cieszą się w Polsce sympatią, to jednak nad pytaniem, dlaczego tak łatwo jest wywołać antyniemiecki refleks, powinni zastanowić się nie tylko Polacy, lecz także partnerzy niemieccy. Jak to możliwe, że po trzydziestu latach ciężkiej pracy wielu niemieckich fundacji i instytutów, wydanych milionach marek i euro oraz przy tak silnym lobby proniemieckim (obyśmy stworzyli kiedyś takie propolskie w RFN), tak łatwo jest wywołać w Polsce antyniemieckie wzmożenie? 

W stosunkach polsko-niemieckich doszliśmy do punktu, w którym cieszylibyśmy się z małych kroków w sektorowych dziedzinach współpracy, bez nadziei na wielką wizję wielkiego pojednania i przyjaźni we współpracy strategicznej. W najgorszym razie grozi nam ześlizgnięcie się w obojętność. Niczego to nie rozwiązuje, ale lepsze to niż jawna wrogość.

Wnioski dla pojednania polsko-ukraińskiego

Powróćmy do relacji polsko-ukraińskich. Pojednanie między Polakami a Ukraińcami pozostaje niezakończone, ale jego dalsze perspektywy są optymistyczne. Polska ma nad Dnieprem (a Ukraina nad Wisłą) taki kapitał społeczny, jakiego Niemcy w Polsce nie miały nigdy. 2–3 miliony Ukraińców mieszkających w Polsce tworzy olbrzymią siatkę połączeń między społeczeństwami, co wynika m.in. z większej podmiotowości Ukraińców w Polsce, niż „niewidzialnych”, zasymilowanych milionów Polaków w Niemczech. Można liczyć, że gdy wojna obronna Ukrainy w końcu się skończy, pojednanie będzie łatwiejsze, bo oba państwa i – co kluczowe – oba narody zbudowały ogromny kapitał zaufania, przy tym wykuty w najtrudniejszym, bo egzystencjalnym momencie.

Z problemów z polsko-niemieckim pojednaniem płyną ważne lekcje dla stosunków polsko-ukraińskich. 

Po pierwsze, traktujmy się po partnersku, bo tylko to wzmocni zgromadzone zaufanie. Z ostatnich lat pamiętamy zarówno arogancję ukraińskich elit, czego symbolem mogą być słowa jednego z byłych ministrów spraw zagranicznych, że „Polska to terytorium między Ukrainą a Niemcami”, ale i polskie przekonanie o własnej wyższości. Wyzwaniem będzie też pobudzona wojną ukraińska asertywność.

Po drugie, nie należy zamiatać pod dywan spraw trudnych i wykluczać tematów drażliwych. Dialog bez szczerości niczego nie rozwiąże. Dyskusja o Wołyniu, najtrudniejszym temacie w polsko-ukraińskiego pojednania, bez wątpienia powróci. Można mieć jednak nadzieję, że bardziej pewna siebie, bo zwycięska Ukraina, będzie miała nie tylko więcej odwagi, ale i krytycznych historyków, którzy śmiało spojrzą w ciemne karty swojej historii. 

Po trzecie, należy uzbroić się w cierpliwość, gdyż proces pojednania w każdym przypadku musi długo dojrzewać. Warto go pielęgnować i zacząć na przykład od uszanowania miejsc pochówków, zbudowania lub odnowienia krzyży nagrobnych, ustawienia (po obu stronach granicy) tablic z uczciwymi inskrypcjami.

Po czwarte wreszcie, należy się pogodzić z tym, że między każdymi, nawet najlepszymi sąsiadami są i zawsze będą sprawy sporne o różnym charakterze wynikające z aktualnego rozwoju ich relacji. Łatwiej będzie o nich dyskutować bez bagażu historycznego.

Wróćmy na koniec do Lily Gardner Feldman, która przekonuje, że pojednanie obejmuje rozwój przyjaznych stosunków, empatii i zaufania. Jeśli posługiwać się tymi kategoriami, to łatwo stwierdzić, że w procesie pojednania polsko-niemieckiego jedynie częściowo udało się wypełnić dwie pierwsze kategorie. Według niedawnych badań IBRIS tylko 20 procent Polaków uważa, że Niemcy są przyjazne wobec Polski, co oznacza znaczący regres. Zaufania zaś nie zbudowaliśmy. Ale nie możemy sobie pozwolić na bezsilne rozłożenie rąk, bo za dużo czeka nas współczesnych wyzwań w zmieniającym się gwałtownie świecie. 

W przypadku pojednania polsko-ukraińskiego spełnione są zaś wszystkie trzy kryteria. Nie powinno nam to jednak przysłaniać tego, że w żadnym przypadku proces nie jest zakończony.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Harvard poddaje się antysemickiej bandzie

Ówczesny dyrektor Human Rights Watch, Kenneth Roth, na konferencji Media Security w Monachium, 19 lutego 2017. Zdjęcie: Kuhlmann/MSC via Wikimedia Commons.


Harvard poddaje się antysemickiej bandzie

Jonathan S. Tobin

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


Przez kilka dni Kennedy School of Government na Uniwersytecie Harvarda zachowywała się tak, jakby była instytucją z kompasem moralnym. Ale dziekan Douglas Elmendorf szybko zdał sobie sprawę, że przeciwstawianie się antysemityzmowi wbrew „przebudzonej” intelektualnej modzie, nie jest dobrym wyborem zawodowym.

W obliczu burzy krytyki ze strony wykładowców, studentów i liberalnych mediów korporacyjnych, takich jak „Boston Globe”, oraz wpływowych skrajnie lewicowych szmat, takich jak „The Nation”, Elmendorf odwołał swoją decyzję o odmowie przyjęcia na stanowisko nauczyciela akademickiego Kennetha Rotha, byłego szefa Human Rights Watch.

Podobnie jak „wróg klasowy” postawiony przed „sądem ludowym” komunistycznej Czerwonej Gwardii podczas chińskiej rewolucji kulturalnej, list Elmendorfa z przeprosinami był, jak można było przewidzieć, tchórzliwy. Elmendorf napisał, że od czasu podjęcia decyzji „konsultował się” z wykładowcami, a teraz przyznał się do „błędu”, dodając, że prosi Rotha, aby mimo wszystko przyjechał na Harvard.

Roth entuzjastycznie odpowiedział na Twitterze, przyjmując ofertę i wyrażając wdzięczność znacznym siłom, które zmusiły Elmendorfa do poddania się. Ale nie chciał odpuścić bez  zemsty na swoich wrogach. Zażądał poznania tożsamości tych, którzy doradzali dziekanowi podjęcie decyzji o odrzuceniu jego podania, i powiedział, że chce pracować nad zapewnieniem, aby inni antyizraelscy działacze byli podobnie bronieni przed krytyką, by zapewnić, jak to ujął, „wolność akademicką. ”

Pogląd, że jest to zwycięstwo wolności akademickiej lub wolności słowa, jak twierdzą obrońcy Rotha, to chory żart. Jak powiedział jeden z proizraelskich studentów Harvardu dziennikarzowi „New York Timesa”: „na Harvardzie jest tak wielu ludzi, którzy opowiadają się za antyizraelskimi poglądami, że naprawdę nie potrzebujemy kolejnego”.

Rzeczywiście, ci, którzy sprzeciwiają się istnieniu jedynego państwa żydowskiego na planecie, dominują w środowisku akademickim. Ci, którzy je popierają, są rzadkością i muszą, jeśli cenią sobie swoją przyszłość zawodową, zachować swoje poglądy dla siebie, chyba że już mają stały etat i nie muszą martwić się o bezpieczeństwo pracy.

Więc w tym sensie nie ma tu nic nowego. To, że Roth, pomimo swojej długiej historii obsesyjnego antysemickiego podżegania przeciwko Izraelowi, otrzyma jeszcze jeden akademicki zaszczyt – oprócz istniejącego stanowiska na Uniwersytecie Pensylwanii – było oczywiste. Jednak krótki atak moralności uniwersytetu, gdy Elmendorf słusznie uznał, że honorowanie osoby z taką historią zawodową nie jest dobrym pomysłem, oraz lewicowa burza, którą wywołała jego decyzja, były głęboko pouczające.

Incydent służy jako przydatne przypomnienie dla darczyńców z Harvardu i fundatorów innych elitarnych instytucji. Mogą zastanowić się, czy prestiż, jaki zyskują, dając miliony w zamian za umieszczanie swoich nazwisk na budynkach i w salach wykładowych, jest tego wart.

To, co wspierają, nie jest szkolnictwem wyższym. Płacą za indoktrynację studentów przebudzonymi lewicowymi ideologiami, które dają przyzwolenie na nienawiść do Żydów i demonizację Izraela.

Kontrowersje wokół Rotha należy traktować jako dzwonek alarmowy. Darczyńcy działający w dobrej wierze muszą zdać sobie sprawę, że ich filantropijne dary wyrządzają wielką szkodę społeczeństwu amerykańskiemu, a także Żydom i Izraelowi. Jeśli mają choć odrobinę empatii dla państwa żydowskiego, a choćby poczucia moralności, muszą wycofać swoje datki i znaleźć lepsze miejsca do wspierania.

Choć Roth jest fetowany w kręgach intelektualistów jako odważny obrońca prawdy i praw człowieka, w żadnym razie nim nie jest. Jako weteran nienawiści do Izraela, Roth przejął organizację, która kiedyś była szanowana jako bezstronny przeciwnik tyrańskich reżimów na całym świecie. Pod jego przywództwem stała się częścią międzynarodowego ruchu lewicowego, który zamienił koncepcję praw człowieka w coś, co było przede wszystkim eufemizmem na rzecz islamistycznej wojny przeciwko istnieniu państwa Izrael.

Choć nie w pełni milczy na temat innych krajów łamiących prawa człowieka, HRW stała się apologetą tych, którzy dążą do zniszczenia Izraela, którego stworzenie HRW traktuje jako przestępstwo. Fałszywie nazwał Izrael „państwem apartheidu” i stał się częścią międzynarodowej kampanii „wojny prawnej” prowadzonej na forach takich jak Rada Praw Człowieka ONZ.

Roth otrzymał 100 milionów dolarów od lewicowego miliardera George’a Sorosa na sfinansowanie antyizraelskiej kampanii HRW, jest także potwornym hipokrytą, który wziął 470 tysięcy dolarów od saudyjskiego miliardera, obiecując, że nie będzie opowiadał się za prawami LGBTQ w świecie muzułmańskim. Ale problem tutaj jest większy niż parodia postaci takiej jak Roth, która otrzymała tak prestiżowe wyróżnienia przez uniwersytety postrzegane jako złoty standard nauczania.

Jak nałogowy antysemita udawał obrońcę praw człowieka? Tylko w 2021 roku potępił Izrael 65 razy, kraje takie jak Turcja czy Iran zaledwie raz zwróciły jego uwagę, Rosję i Chiny uznał za nieskazitelne. Czego będzie uczył studentów?

Równie przygnębiająca jest gotowość „Boston Globe”, „New York Times” i innych liberalnych mediów do wypaczania swoich relacji medialnych w tej sprawie poprzez fałszywe opisywanie Rotha jako „krytyka” Izraela. Rząd Izraela, podobnie jak rząd każdego innego kraju, może być krytykowany za taką czy inną politykę. Ale ci, którzy nazywają go „państwem apartheidu” i starają się postawić Izrael przed międzynarodowymi sądami kapturowymi, nie są „krytykami”.

Ponieważ dążą do odmówienia Żydom tego, czego nie odmówiliby nikomu innemu – prawa do samostanowienia, suwerenności w ich starożytnej ojczyźnie i samoobrony przed terrorystami nastawionymi na jej unicestwienie – praktykują rodzaj dyskryminacji, który jest słusznie zdefiniowany jako antysemityzm. To, że główne publikacje uważają, że takie antysyjonistyczne podżeganie stanowi uzasadnioną krytykę, jest oznaką tego, jak daleko zaszło dziennikarstwo głównego nurtu w normalizowaniu nienawiści do Żydów. Jest to funkcja akceptacji fałszywych mitów intersekcjonalności, uznających Izrael za „białe” państwo kolonialne, które prześladuje „czarnych” Palestyńczyków.

Równie niepokojący jest sposób, w jaki Roth i jego zwolennicy byli w stanie uczynić problem z darczyńców dla Harvardu, którzy mieli zrozumiałe zastrzeżenia co do jego nominacji. W godnym pochwały, ale rzadkim przypadku piętnowania lewicowych antysemitów, dyrektor generalny Anti-Defamation League, Jonathan Greenblatt, słusznie oskarżył wypaczone relacje i artykuły redakcyjne o to, że są zakorzenienie w antysemickich teoriach spiskowych o wpływie kupowanym pieniędzmi przez Żydów i uciszaniu obiektywnych naukowców. American Jewish Committee również sprzeciwił się tej nominacji. Jednak, ku swojemu wstydowi, Boston Jewish Community Relations Council postanowiła milczeć w obliczu tego haniebnego działania.

Niemniej wniosek, jaki należy wyciągnąć z tego przygnębiającego incydentu, jest taki, że nadszedł czas, by grupy żydowskie i indywidualni darczyńcy żydowscy przestali wspierać szkoły i instytucje, w których antysemici tacy jak Roth są honorowani i mogą szerzyć swój jad, okryci godnością i legitymacją, które są związane ze stanowiskiem wykładowcy Harvardu lub University of Pennsylvania.

Wszelkie pieniądze przekazane tym szkołom, czy to z powodu niewłaściwie ulokowanej lojalności absolwentów, czy też głupiej wiary w ich dawną doskonałość edukacyjną, nie są po prostu marnowane. Przyczyniają się do uczynienia świata miejscem mniej bezpiecznym dla Żydów, a także takim, w którym naukę zastępuje przebudzona indoktrynacja.

Kontrowersje wokół Kennetha Rotha powinny wywołać w społeczności żydowskiej oburzenie i powinna zacząć traktować miejsca takie jak Harvard jako beznadziejnie skompromitowane przez modną ideologiczną nienawiść. Większość amerykańskich Żydów – albo zbyt zaabsorbowanych chęcią, by ich dzieci chodziły do tych szkół, albo tak przywiązanych do kultury głównego nurtu lub liberalnej polityki, że uważają, że nie ma nic złego w popieraniu lewicowej polityki i antyizraelskiego podżegania – raczej tego nie zrobi.

Jednak nominacja Rotha powinna zmienić nasz dyskurs na temat środowiska akademickiego. Czas udawania, że kluby Ivy League są warte naszego szacunku i wsparcia finansowego, już dawno minął.


*Jonathan S. Tobin – Amerykański dziennikarz, redaktor naczelny JNS.org, (Jewish News Syndicate). Komentuje również na łamach National Review, New York Post, The Federalist, w prasie izraelskiej m. in. na łamach Haaretz.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Imperium Elżbiety. Brytyjczycy wmówili światu, że rozstali się z koloniami jak na dżentelmenów przystało

Rok 1961, Elżbieta II wizytuje Ghanę – na plakacie w towarzystwie przywódcy Ghany Kwame Nkrumaha (Fot. AP)


Imperium Elżbiety. Brytyjczycy wmówili światu, że rozstali się z koloniami jak na dżentelmenów przystało

Andrzej Brzeziecki


Wymagać od królowej brytyjskiej, by w połowie XX w. cieszyła się z upadku imperium, to tak jakby żądać od kogoś, by tańczył na własnym pogrzebie. A Elżbieta II zatańczyła.

.
W dniu swoich 21. urodzin, podczas podróży Windsorów do Afryki Południowej, księżniczka Elżbieta zadeklarowała: „Całe moje życie, czy będzie ono długie, czy krótkie, poświęcę służbie wam i naszej imperialnej rodzinie, do której należymy”.

Był 21 kwietnia 1947 r., Wielka Brytania wyszła z niedawnej wojny zwycięska, ale zrujnowana. Było jasne, że imperium chyli się ku upadkowi. Miliony jego mieszkańców, a wielu walczyło w imieniu króla na frontach, oczekiwało jakiegoś znaku nadziei. Słowa młodej Elżbiety odebrano jako zapowiedź walki o utrzymanie imperialnego statusu. Nie mogły one jednak zmienić biegu dziejów – dwa miesiące później Indie ogłosiły niepodległość. Jeszcze rodzice Elżbiety byli imperatorami Indii, którymi jako wicekról administrował spokrewniony z nią Louis Mountbatten.

Wyprawa rodziny królewskiej do Afryki Południowej miała ważny cel. Kraj targały konflikty – niderlandzcy Burowie kontra potomkowie Anglików, biali kontra czarni. Chodziło o utrzymanie kraju w powstającej na gruzach imperium Wspólnocie Brytyjskiej. Commonwealth pomyślany został jako handlowy, kulturowy i sportowy klub niepodległych państw. Pod światłym przewodnictwem Londynu oczywiście… Jego idei nikt się nie sprzeciwiał, bo nikt nie wiedział, czym organizacja, skupiająca dziś zarówno miliardowe Indie, atomową i gospodarczą potęgę, jak i maleńkie państwa na Pacyfiku i Karaibach, ma być. Według Winstona Churchilla miała być niczym poświata księżyca – nieokreślona, ale też niezłomna.

Królowa Elżbieta, córka swoich czasów

Podczas kolejnej wyprawy w 1952 r., tym razem do Kenii, brytyjskiej kolonii, Elżbieta dowiedziała się o śmierci ojca. Obejmując w 1953 r. tron stała się Elżbietą II, nawiązując do wielkiej imienniczki z XVI w., budowniczej imperium. Liczono, że młoda królowa stanie się uosobieniem odnowy imperium. Od roku Wielka Brytania miała broń atomową, co pozwalało sądzić, że wciąż będzie jednym z głównych rozgrywających w świecie.

Urodzona w 1926 r. Elżbieta dorastała wśród ludzi, którzy pamiętali królową Wiktorię i czasy, gdy rozrost imperium wydawał się nie mieć końca. Opowieści oficerów służących na krańcach świata w imieniu monarchii, skarby przywożone z kolonii – klejnoty, dywany czy choćby lwy do londyńskiego zoo – to formowało umysły klasy rządzącej. Tak jak twórczość Rudyarda Kiplinga opiewającego „brzemię białego człowieka”.

Elżbieta i Filip pozują do zdjęcia ślubnego, 1947 r.

Elżbieta i Filip pozują do zdjęcia ślubnego, 1947 r.  Anefo, CC0, via Wikimedia Commons

Gdy obejmowała tron, premierem był sam Churchill, pogromca Hitlera, a wcześniej uczestnik wielu kolonialnych walk, m.in. bitwy pod Omdurmanem w 1898 r., w której pomszczono legendarnego generała Charlesa Gordona, poległego w walce z antybrytyjskim powstaniem Mahdiego.

Podczas koronacji Elżbiety II arcybiskup Canterbury tłumaczył jej w kazaniu, że sam Bóg ją wezwał, by prowadziła swych poddanych. Takie słowa wtedy traktowano serio.

Ten dzień był wolny od pracy i szkoły we wszystkich krajach Wspólnoty – od Karaibów po Australię.

I czy mogło być przypadkiem, że właśnie w dniu koronacji świat obiegła wiadomość o zdobyciu Mount Everest przez Nowozelandczyka Edmunda Hillary’ego, jej poddanego członka wyprawy organizowanej przez Brytyjczyków? Konserwatywne gazety wzywały Wielką Brytanię, by na powrót przewodziła światu.

Nazajutrz Churchill mówił wzruszony, że odśpiewanie znów hymnu „God Save the Queen” (zamiast „God Save the King”) przyprawiło go o dreszcz emocji i przypomniało blask ery wiktoriańskiej.

Wychowana w tradycyjnym środowisku Elżbieta II była córką swoich czasów i trudno oczekiwać, by w latach 50. i 60. XX w. miała świadomość dzisiejszych krytyków epoki kolonialnej. To tak, jakby od papieży tamtej epoki domagać się akceptacji dla antykoncepcji czy zniesienia celibatu.

Raczej należałoby docenić, że Elżbieta II zaakceptowała dekolonizację. Biali i kolorowi mieszkańcy kolonii byli dziedzictwem imperium, które nałożono na głowę Elżbiety wraz z koroną – była za to dziedzictwo odpowiedzialna, jak również cała rządząca Wielką Brytanią elita.

Królowa Elżbieta II w Queensland, Australia, 1970 r.Królowa Elżbieta II w Queensland, Australia, 1970 r.  Queensland State Archives, CC BY 3.0 AU , via Wikimedia Commons

Zgodnie z brytyjskim ustrojem nie ona była głównym rozgrywającym, ale rodzina królewska asystowała przy narodzinach wielu państw – najczęściej przyglądając się ceremonii ściągania brytyjskiej flagi w ich stolicach. Oczywiście nie obyło się przy tym bez błędów. Z jednej strony królowa okazywała solidarność białym, którzy nie godzili się z tym, co nieuchronne, z drugiej – o czym zapomina się, krytykując zmarłą królową – bywała zbyt wyrozumiała dla afrykańskich krwawych dyktatorów. Przymykała oczy, byle tylko utrzymać ich przy Wspólnocie, która nadaje Wielkiej Brytanii międzynarodowe znaczenie.

Z terrorysty bojownik

Koronacja i zaraz potem podróż po koloniach i krajach Wspólnoty – w kilkunastu była królową – były fundamentem jej związków z krajami upadającego imperium. Witana entuzjastycznie przez tłumy zrozumiała, że jej misją jest przewodzenie państwom Commonwealthu.

Wiązało się to z wieloma wyzwaniami. Musiała lawirować między niepodległościowymi aspiracjami mieszkańców kolonii i nowych państw, interesami klasy rządzącej i brytyjskiego przemysłu, nastrojami na Wyspach i strategicznymi celami Londynu w czasie zimnej wojny.

Dekolonizacja była nieunikniona, a monarchii pozostało przyjmować ten proces z uśmiechem. Dwaj popularni komicy brytyjscy Peter Cook i Jonathan Miller trafnie oddawali paradoks epoki. W jednym ze skeczy książę Filip, mąż Elżbiety II, wraca do Londynu z uroczystości uzyskania przez Kenię niepodległości. Zapytany przez dziennikarza, co symbolizowała jego obecność, odpowiada: „Kapitulację”. Książę podkreśla wspaniałe przyjęcie, jakie mu zgotował przywódca byłej kolonii Mr Jomo Kenyatta. Dziennikarz docieka: „To ten sam, którego Brytyjczycy trzymali w więzieniu?”. Niezmieszany książę Edynburga mówi: „No tak, ale wtedy myśleliśmy, że jest terrorystą Mau Mau. Teraz, oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że był bojownikiem o wolność”.

Bojowników o wolność odwiedzali jednak nie tylko wysłańcy Windsoru, ale także przybysze z Moskwy, którzy wiele obiecywali i których egalitarna i antykolonialna retoryka była miła dla ucha. Królowa chcąca utrzymać Commonwealth musiała więc dbać o relacje z przywódcami byłych kolonii. W 1957 r. Ghana wybiła się na niepodległość, a jej przywódca Kwame Nkrumah wprowadził rządy dyktatorskie, wsadzając za kratki oponentów. Elżbieta II wybrała się jednak do Akry, gdzie nawet zatańczyła z Nkrumahem, a ten oczarowany nazwał ją najbardziej socjalistyczną monarchinią na świecie.

Królowa Elżbieta II tańczy z prezydentem Ghany Kwame Nkrumahem podczas wydanego na jej cześć balu w stolicy kraju Akrze. Królowa odwiedziła Ghanę w 1961 r.Królowa Elżbieta II tańczy z prezydentem Ghany Kwame Nkrumahem podczas wydanego na jej cześć balu w stolicy kraju Akrze. Królowa odwiedziła Ghanę w 1961 r.  Fot. AP / ASSOCIATED PRESS/East News

Nie wszystkim taki pragmatyzm mógł się podobać – zwłaszcza obrońcom praw człowieka.

Szanujcie pana Smitha

Na drugim biegunie byli biali mieszkańcy kolonii, którym groziła utrata władzy i uprzywilejowanej pozycji. Należał do nich Ian Smith, lider białych Rodezyjczyków. Miał piękną wojenną przeszłość jako pilot Royal Air Force, był rojalistą, a jako uosobienie brytyjskości (wysportowany blondyn) cieszył się popularnością dominujących w pałacu Buckingham konserwatystów.

Wprawdzie sprzeciwiająca się demontażowi imperium radykalna Liga Imperialnych Lojalistów była organizacją małą, choć krzykliwą, ale w wyższych klasach nie brakowało ludzi uważających, że Londyn w wyniku dekolonizacji porzuca swych najlepszych synów.

Tyle że akurat rządziła Partia Pracy, a premier Harold Wilson słusznie rozumował, iż jego wyborcy – którzy nie byli beneficjentami kolonializmu – woleli świadczenia socjalne i opiekę medyczną niż poczucie, że ich kraj przewodzi światu.

W samej Wielkiej Brytanii, jak zauważył historyk Lawrence James, nazwy wielu kolonii były znane głównie zbieraczom znaczków pocztowych. 

Premier Wielkiej Brytanii Harold Wilson i prezydent USA Lyndon B. Johnson, 29 lipca 1966 r.Premier Wielkiej Brytanii Harold Wilson i prezydent USA Lyndon B. Johnson, 29 lipca 1966 r.  LBJ Library photo by Yoichi Okamoto, Public domain, via Wikimedia Commons

Królowa nie mogła jednak lekceważyć ludzi takich jak Smith, którzy często przypominali, jak to przelewali krew za Wielką Brytanię. Darzyła go też sympatią i gdy premier zadbał, by nie zaproszono go na stypę po pogrzebie Churchilla, przyjęła go i przeprosiła za incydent.

Dekolonizacja zakładała, że w nowych państwach władzę przejmuje większość – tyle że większość była czarna i Smith władzy oddać nie chciał.

Ale Elżbieta II nie mogła jednak lekceważyć nastrojów czarnoskórych obywateli, których było znacznie więcej. Istna kwadratura koła.

Krwawi tyrani

Smith i jego poplecznicy poczuli się zdradzeni przez królową, w imieniu której ogłosili nawet niepodległość – choć ona nie przyjęła tytułu. Londyn musiał wysłać na miejsce Królewskie Siły Powietrzne, które miałyby walczyć z ludźmi deklarującymi fanatyczną wierność królowej… Przysłani oficerowie fraternizowali się z buntownikami.

Ostatecznie królowa odcięła się od Smitha prowadzącego partyzancką walkę z przejmującymi władzę czarnymi, na których czele stał Robert Mugabe, pojętny uczeń Nkrumaha. Mugabe najpierw spędził dziesięć lat w rodezyjskim więzieniu, by potem znaleźć azyl w… Londynie, następnie wrócić do Afryki i walczyć ze Smithem. Gdy stanął na czele Zimbabwe, z czasem z bojownika o wolność stał się tyranem.

Robert Mugabe (1924-2019) - premier Zimbabwe w latach 1980-1987, prezydent Zimbabwe w latach 1987-2017. Zdjęcie wykonane 19 października 1979 r.Robert Mugabe (1924-2019) – premier Zimbabwe w latach 1980-1987, prezydent Zimbabwe w latach 1987-2017. Zdjęcie wykonane 19 października 1979 r.  Koen Suyk / Anefo, CC BY-SA 3.0 NL , via Wikimedia Commons

Jeden z biografów królowej Elżbiety II, Andrew Marr, uważa, że pałac Buckingham w trosce o zachowanie swej pozycji jako podpory Wspólnoty Brytyjskiej bywa bezwzględny i pozbawiony sentymentów.

Tak było w przypadku reżimu Idi Amina w Ugandzie. Amin służył w oddziale Królewskich Strzelców Afryki, w którego szeregach dobrze walczył z kenijskimi powstańcami Mau Mau. Choć już wtedy znany był ze skłonności do tortur, Londyn miał o nim dobre zdanie. A gdy obalił rządzącego Ugandą Miltona Obote’a, zaproszono go nawet do Anglii i w lipcu 1971 r. spotkał się na lunchu z królową. Niektórzy już wtedy widzieli błysk szaleństwa w jego oczach. Reszta historii jest znana: rządy Amina, który ogłosił się także królem Szkocji, kosztowały życie około 100 tysięcy ludzi.

Niecna operacja „Windsor”

Wszystko to nie pozwala twierdzić, że Elżbieta II wspierała jedynie białych kolonistów. Przecież właśnie rządzona przez białą mniejszość Afryka Południowa wystąpiła ze Wspólnoty w 1960 r., nie godząc się na wielorasowy charakter tego klubu.

Konserwatywni krytycy dekolonizacji wskazują na gospodarczy upadek dawnych kolonii i krwawe rządy czarnych przywódców. Zapominają jednak, że ludzie pokroju Amina byli tworami tegoż kolonializmu – niejednokrotnie szkolonymi i kształconymi nad Tamizą.

Brytyjczycy wszak trenowali służby nowych państw Wspólnoty – miały one zwalczać terrorystów i komunistyczną partyzantkę, często jednak wykorzystywane były do zwalczania opozycji. Póki interesy Londynu nie były zagrożone, patrzono na to przez palce.

Wspólnota Brytyjska jest tworem dość nieokreślonym, nie bardzo ma jak karać wchodzące w jej skład niedemokratyczne reżimy. Elity kontrolujące brytyjską gospodarkę boją się, że państwa te, obsztorcowane przez Londyn, zaczną robić interesy z innymi.

Cynizm Brytyjczyków dał o sobie znać w Gujanie Brytyjskiej. W kwietniu 1953 r. wygrał tam wybory Cheddi Jagan – antykolonialny przywódca zainspirowany uzyskaniem niepodległości przez Indie. Cztery miesiące później, a dwa miesiące po koronacji Elżbiety II, premier Churchill zatwierdził operację obalenia Jagana przez brytyjskie służby. Miała ona kryptonim, nomen omen, „Windsor”.

Cheddi Jagan (1918-1997) - gujański polityk i działacz niepodległościowy, premier w 1953 r. i latach 1957-1963 oraz prezydent w latach 1992-1997, zdjęcie z 27 listopada 1962 r.Cheddi Jagan (1918-1997) – gujański polityk i działacz niepodległościowy, premier w 1953 r. i latach 1957-1963 oraz prezydent w latach 1992-1997, zdjęcie z 27 listopada 1962 r.  Unknown author, CC0, via Wikimedia Commons

Premier Gujany, owszem, odwoływał się do socjalistycznych haseł, ale nie był radykalnym komunistą, na którego go kreowano. Historyk Calder Walton pisze, że biuro kolonialne posłużyło się po prostu komunizmem jako wymówką, bo „przyczyną zaniepokojenia Londynu były najprawdopodobniej niemałe bogactwa mineralne kolonii – znajdowały się tam ogromne złoża aluminium i boksytów”. Jagan zapowiadał nacjonalizację przedsiębiorstw wydobywających te dobra. Został obalony, a brytyjski gubernator uzyskał specjalne pełnomocnictwa. Kiedy po latach Jagan jeszcze raz wygrał wybory w niepodległej już od 1966 r. Gujanie, Brytyjczycy i Amerykanie doprowadzili do przejęcia rządów przez Forbesa Burnhama.

Walton przekonuje, że Londyn i Waszyngton, nie dopuszczając do władzy rzekomego marksistę, „stworzyły jednak potwora”. Skorumpowany Burnham doprowadził do wielu kryzysów społecznych i gospodarczych.

Neokolonialna awantura

Niemal w tym samym czasie, gdy przygotowywano operację „Windsor”, brytyjskie i amerykańskie służby doprowadziły do zamachu stanu w Iranie. W 1953 r. obalono rząd, który chciał znacjonalizować wydobycie ropy.

Czy Elżbieta II aprobowała te kroki? Można tylko spekulować – wszak jej spotkania z premierami nie były protokołowane, więc nie wiadomo, co jej mówili i jak reagowała. Wiadomo jednak, że Anthony Eden jako premier (latach 1955-57) był bardzo lubiany przez rodzinę Windsorów, zaś jego audiencje należały do najdłuższych.

W środku Anthony Eden (1897-1977) w Berlinie 15 lipca 1945 r. Eden był ministrem spraw zagranicznych (1936-1938, 1940-1945 i 1951-1955) i premierem Wielkiej Brytanii (1955-1957)W środku Anthony Eden (1897-1977) w Berlinie 15 lipca 1945 r. Eden był ministrem spraw zagranicznych (1936-1938, 1940-1945 i 1951-1955) i premierem Wielkiej Brytanii (1955-1957)  No 5 Army Film & Photographic Unit, Palmer R (Sergeant), Public domain, via Wikimedia Commons

Tymczasem nowy rząd Egiptu kierowany przez Gamala Abdela Nasera postanowił znacjonalizować Kanał Sueski, kluczowy dla Brytyjczyków dukt wodny, którym transportowano ropę i który stanowił skrót do Indii i całej Azji Południowo-Wschodniej oraz Australii i Nowej Zelandii. W Londynie i Paryżu zrodził się pomysł, by wspólnie z Izraelem najechać Egipt. Zaatakować miał Izrael, a dawne kolonialne potęgi wkroczyłyby jako siły rozjemcze i przywróciły przy okazji kontrolę nad kanałem.

Są poszlaki mówiące, że królowa wiedziała o tajnej operacji. Akcja przeprowadzona jesienią 1956 r. zakończyła się fiaskiem i kompromitacją oraz spowodowała dymisję schorowanego Edena. Pałac Buckingham utrzymywał, że o niczym nie wiedział.

Jednocześnie królowa wyraziła głęboki żal z powodu odejścia Edena, a następnie przyjęła zaproszenie na prywatne z nim spotkanie. Czy traktowałaby w taki sposób premiera, który ładując się w neokolonialną awanturę, jednocześnie oszukał ją i wpakował w kłopoty?

Prezydent Egiptu Gamal Abdel Naser machający do tłumów w Al-Mansura, 7 maja 1960 r.Prezydent Egiptu Gamal Abdel Naser machający do tłumów w Al-Mansura, 7 maja 1960 r.  Fot. Wikimedia Commons

Jesteśmy tu, bo wy byliście tam

Elżbieta II odziedziczyła upadające imperium dręczone zadawnionymi i świeżymi problemami. Próbowała je rozwiązać najlepiej, jak umiała. Imperium upadło, a zdaniem wielu największym osiągnięciem królowej było „zmiękczenie i uczłowieczenie tego procesu”.

Jednym z wyzwań, jakie stanęły przed Londynem w epoce dekolonizacji, był masowy przypływ emigrantów na Wyspy. Nacjonalistyczni przywódcy czarnej Afryki wyrzucali w latach 60. ze swych krajów dziesiątki tysięcy Hindusów oraz poddanych królowej z Karaibów do tej pory służących imperium. Przybywali oni do angielskich miast, zmieniając diametralnie strukturę społeczną kraju, co wywoływało wiele napięć. Przesłanie imigrantów do Brytyjczyków, zaniepokojonych kolejnymi falami przybyszy, było proste: „Jesteśmy tu, bo wy byliście tam”.

Jednocześnie Brytyjczycy mogli teraz eksportować swoje towary do nowych państw, co napędzało gospodarkę i tworzyło miejsca pracy.

Dbając o swe interesy, zdołali zarazem wmówić światu, że rozstali się z imperium elegancko, jak na dżentelmenów przystało.

Wszak upadek IV Republiki Francuskiej spowodowany awanturą w Algierii czy przelew krwi w koloniach Portugalii oraz Belgii pokazują, że mogło być gorzej. Postawę Brytyjczyków dawano także za wzór Rosjanom po 1991 r.

Tymczasem, gdy w 2011 r. odtajniono wiele dokumentów, okazało się, że to pożegnanie wcale nie było takie eleganckie. Walki w Palestynie, na Malajach, w Kenii, na Cyprze pochłonęły dziesiątki tysięcy ofiar. Dziś wiadomo, że także zakulisowe gry Londynu były bardzo brutalne i polegały głównie na zabezpieczaniu ekonomicznych interesów Wielkiej Brytanii w ramach Wspólnoty, której tak wdzięcznie przewodzi monarchia.

Opłakujcie królową, a nie imperium

„Być może nigdy się nie dowiemy, co królowa wiedziała, a czego nie wiedziała o zbrodniach popełnianych w jej imieniu” – napisała po śmierci Elżbiety II prof. Maya Jasanoff w „New York Timesie”, w tekście sugerującym, by opłakiwać królową jako osobę, ale w żadnym razie nie jej imperium, które powinno odejść w niebyt

Listopad 1961 r., wizyta Elżbiety II w Ghanie. Królowa Wielkiej Brytanii i prezydent Kwame Nkrumah podczas uroczystości na stadionie w mieście KumasiListopad 1961 r., wizyta Elżbiety II w Ghanie. Królowa Wielkiej Brytanii i prezydent Kwame Nkrumah podczas uroczystości na stadionie w mieście Kumasi  Fot. Fot. AP/EAST NEWS

Inne media publikowały wypowiedzi mieszkańców byłych kolonii, którzy wyrażali radość ze śmierci osoby symbolizującej tragiczne losy ich narodów. Krytycy kolonizacji potępiali królową za brytyjskie zbrodnie. Radości nie kryli irlandzcy kibice, którzy na wieść o śmierci Elżbiety II śpiewali „Lizzy’s in the box”. Bardziej poważni komentatorzy przypominali liczne okrucieństwa, jakich Anglicy dopuścili się na Irlandczykach

Irlandzcy kibice na wieść o śmierci Elżbiety II śpiewali „Lizzy’s in the box”

Kwestia Irlandii to jeden z największych i najbardziej skomplikowanych kolonialnych problemów Wielkiej Brytanii, o którym często się zapomina, bo jest tuż obok. Tu królowa ma jednak spore zasługi – w 2011 r. jako pierwsza koronowana głowa Zjednoczonego Królestwa odwiedziła Dublin po uzyskaniu przez Irlandię niepodległości dziewięć dekad wcześniej. Wzywała oba narody oraz republikanów i rojalistów do pojednania. Spotkała się nawet z dawnymi przywódcami IRA – organizacji, która przeprowadzała ataki także na członków rodziny królewskiej w celu oderwania Irlandii Północnej od Zjednoczonego Królestwa.

Elżbieta II, która odbyła ponad 250 oficjalnych podróży – w tym znakomitą część do byłych brytyjskich kolonii – podobno czuła wręcz intymną więź ze swymi dawnymi lub aktualnymi poddanymi, choć nie wiadomo, czy oni odwzajemniali te uczucia. Niemniej w kilkunastu krajach wciąż formalnie panuje rodzina Windsorów. Przy każdej wizycie Elżbiety II w stolicy odwiedzanego państwa zjawiał się wianuszek polityków, wojskowych i biznesmenów, by załatwiać swoje interesy. Wielka Brytania, zwłaszcza po brexicie, jest przekonana, że dawne kolonialne związki pozwolą jej wciąż odgrywać rolę jednego z największych światowych graczy.

Zarazem Jeremy Paxman opisujący brytyjski naród i jego tradycje w książce „Empire” zastanawia się, czy gdyby Charles de Gaulle nie sprzeciwił się pierwszym staraniom Wielkiej Brytanii o członkostwo w EWG, czyli jednoczącej się Europie, to Brytyjczycy, miast w Commonwealth, zaangażowaliby się w ten projekt z większym entuzjazmem i dziś wszyscy bylibyśmy w innym miejscu.


Korzystałem m.in. z: Lawrence James, „Rise & fall of the British Empire”, London 1999, Andrew Marr, „Prawdziwa królowa. Elżbieta II, jakiej nie znamy”, Warszawa 2012, Jeremy Paxman, „Empire. What Ruling the World did to the British”, London 2011, Calder Walton, „Imperium tajemnic. Brytyjski wywiad, zimna wojna i upadek imperium”, Wołowiec 2015


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Newly-discovered 1945 letter reveals how Tel Aviv survived a British siege

Newly-discovered 1945 letter reveals how Tel Aviv survived a British siege

SHAI BEN-ARI / NATIONAL LIBRARY OF ISRAEL
[ NOVEMBER 14, 2018 ]


An anonymous letter, recently discovered in the National Library archives, offers a glimpse into a time of crisis when the residents of Tel Aviv were prisoners in their own homes.

British soldiers enforcing a curfew in Tel Aviv during the 1940s (Haim Fein at the Emanuel Harussi Photograph Collection) / (photo credit: NATIONAL LIBRARY OF ISRAEL)

The streets of Tel Aviv are nearly empty but they are not quiet. The unnatural churn of steel on asphalt shatters the stillness of night, as tanks roll through residential neighborhoods. Every few blocks, British soldiers position themselves on street corners, armed with machine guns. A curfew has been set. Those who venture outdoors are, at best, arrested. The inhabitants of the first Hebrew city find themselves under the distrusting glare of their supposed protectors.

The reason for this state of affairs? – Riots, deadly ones. Two men lay dead, and dozens of others wounded, after the city had erupted in fury. On November 14th, fifty thousand people came to protest the British government’s decision to keep in place the strict limitations on Jewish immigration to Mandatory Palestine. The horrors of the Holocaust, the details of which were now becoming clear, were not enough to change that.

There had been high hopes. World War II was now over and ahead of the July 1945 elections in the UK, British Labour Party politicians promised to remove the restrictions on immigration to Palestine. But those promises seemed to evaporate into thin air once the party came to power. Foreign Secretary Ernest Bevin put an end to any lingering optimism on November 13th: He stated in Parliament that the restrictions would continue, adding that the vast majority of Holocaust survivors should instead contribute to “rebuilding the prosperity of Europe”. To add insult to injury, Bevin even declared that Britain had never committed itself to the establishment of a Jewish State, only to a National Home for the Jewish people. True perhaps, but it was not what the citizens of Tel Aviv wanted to hear.

Bevin’s statement was the breaking point, but British intentions were clear even before. The Jewish underground organizations, Haganah, Irgun and Lehi, formed the United Resistance Movement in October as a response. Its first act was a massive sabotage operation on the night of November 1st: Over a hundred mines and bombs were set off simultaneously, paralyzing the British railway system throughout Mandatory Palestine, in what became known as “The Night of the Trains.”

The decision by the Haganah, affiliated with the moderate Jewish establishment, to join the Irgun and Lehi in open rebellion against the British was a bold one, but even the moderates had now had enough.

“Bevin’s treason completes Hitler’s genocide of the Jewish people, which murdered millions of our brothers!” cried the announcer on Haganah radio ahead of the November 14th protest, as he called on Jews around the world to rise up and take action against British policy.

The huge rally was organized quickly, for the day after Bevin’s statement. Tensions were at a climax and public outcry now reached its peak. The speakers raged against the British, condemning the desertion of Europe’s suffering Jews and the appeasement of Arab leaders who were opposed to further immigration. The organizers called to refrain from provocations, but once the rally had ended, bands of young protesters began to channel their anger into violence.

The riots broke out on Levontin Street and spread quickly to surrounding areas including Allenby Street and Rothschild Boulevard. The youths clashed with soldiers, threw stones at military vehicles and set fire to government buildings. The British soldiers eventually responded with gunfire, killing two youths: Aryeh Basdomsky (21) and Yehoshua Friedman (18). Meyer Levin, a Jewish-American correspondent writing for the New York Post, described what he saw as the “battle of His Majesty’s forces versus the children – yes, literally children – of Israel.” By 10:00 p.m. the city-wide curfew had been announced, and by midnight the streets were empty. Those working the late shift at the newspaper bureaus spent the night in their offices, unable to go home.

This was the setting for the letter.

Recently discovered in the archives of the National Library is a mysterious pamphlet, written during the period described above. The identity of the writer is unknown; the letter is signed only “A Citizen of Tel-Aviv.”

The cover of the small pamphlet, discovered in the archives of the National Library, which contains the anonymous letter

It is unclear exactly how it arrived at the library and who donated it. Unusually, it is written in English, and addressed to the British 6th Airborne Division, then stationed in Tel Aviv. The text is a powerful one. It appears below, in full:

To the men of the 6th Airborne Division

I am writing you as a plain citizen of Tel-Aviv to tell you what most of us feel in these days of heartbreak and bitterness. You have been in occupation of our city for nearly a week. You have locked us up in our houses at day and nighttime because a mob of street urchins did things which, when they occur in Liverpool or Glasgow, are handled by the Police within a space of hours, if not minutes. Your tanks are rolling through our streets, your aeroplanes have been droning on our roofs, your rockets have been lighting up our skies. It has been a nice little nerve war against the peaceful citizens of a modern city.

Do you think you have frightened us? There is among the 200,000 Jews of Tel-Aviv not a single family which has not lost some relative in Hitler’s death camps and gas chambers. Do you think that people who have gone through these agonies are going to be frightened by the sight of tanks or the glare of rockets?

I am sure a good many of you hate the whole ugly business. You are not hired soldiers. You are the free citizens of a free country who joined up to fight the worst tyranny on earth. You have done your job and you have done it gallantly. You are now being employed on a very different kind of job. You have been sent to this country, so you have been told, “to fight the Jews”, in other words, to break the resistance of a desperate people against a most horrible betrayal.

It is nearly thirty years since a British Government, with the support of all of the Allied Nations, pledged itself to help the Jews to rebuild their national home in Palestine. To what developments that policy has given rise in this country you can see with your own eyes. It has produced nothing less than a new civilization. A new spirit has revived this ancient land, the evidence of which you see in this town of Tel-Aviv, in the Jewish agricultural settlements, in the new Jerusalem and Haifa, in the Hebrew University and in the innumerable colleges and public institutions, in the new standards of life among both Jews and Arabs. For the first time, after centuries of dispersion and degradation, Jews are again walking erect on the ancient soil of their race. They have only one aim and one desire: to bring over to this country the remnant of the persecuted and tortured Jewries of other lands give them a home among themselves.

The British Government have decided that this shall not be. The Jews, Mr. Bevin says, are to remain in Europe and help “rebuild its civilization”. Never mind that they want to flee as fast as they can from the countries which are covered with the graveyards of their nearest and dearest. Never mind that all Europe is full of their enemies and that six months after the fall of the Nazis Jews are still being killed and persecuted in the countries liberated from the Nazi yoke. Never before have the Jews been so bitterly in need of this National Home and never before have its doors been so effectively bolted in their faces.

No commission of inquiry, such as promised by Mr. Bevin, is needed to establish the fact that the Jewish survivors of the Nazi terror want to shake the dust of blood-stained Europe off their feet and find a refuge and home among their own people in this country. No Commission of Inquiry is needed to prove that Palestine can absorb these survivors better and more speedily than any other country on earth and turn them from wrecks into useful members of society. No man who knows anything about the facts has any doubts that Mr. Bevin’s commission represents nothing but an old bankrupt device to gain time for something to turn up.

We have no illusions of what is in store for us. We know that your aeroplanes and tanks can turn Tel-Aviv, within a few hours, again into the sandy desert which it was before we began to build it thirty years ago. We know that you can turn the whole of Jewish Palestine, our towns and settlements our schools and colleges, into dust. Might is on your side, but yours is no longer a good cause. You are fighting for the Arab Pashas who want to see Palestine reduced again to the condition of desolation and stagnation in which our pioneers found it fifty years ago. You are fighting for the oil magnates who, for the sake of their profits are ready to sacrifice to the Pashas and Effendis all that we have built up in this country with our sweat and tears. What do they care for progress and development? They want you to finish the job that Hitler and Himmler began – to crush the Jews. This prosperous young city which gave refuge to many thousands who would otherwise have died in the Nazi gas chambers – is it to be smashed up by your bombs and tanks? Our agricultural settlements about which so much has been spoken and written and where so many of your comrades found rest and recreation in the darkest hours of the war are they to be turned again into swamps and stony deserts as in the good old days of Arab misrule?

You are armed well enough to carry out that ugly job, though you are likely to meet with the desperate resistance of a people which has no longer anything to lose. But neither your tanks nor your aeroplanes will break our determination to rebuild this country which remains our National Home whatever Mr. Attlee and Mr. Bevin may say. You may smash up all we have built and in the wake of your tanks and batteries the Pasha and the Beduin will re-establish their blighted rule. But that won’t be the end, though it will certainly be the end of British rule and glory in this country. Others will come from the four corners of the earth and will rebuild what you have destroyed. No force on earth can prevent our returning to the land where history has cast our destiny.

Tel-Aviv, November 1945

A Citizen of Tel-Aviv

Three more people were killed in riots which broke out again on November 15th. The curfews continued for six nights in a row. Violent clashes carried on throughout the rest of the month across Palestine. By the end of November, fourteen members of the Jewish Yishuv had been killed. The United Resistance Movement lasted less than a year before being disbanded in August, 1946.


Ariel Viterbo, of the National Library’s ephemera collection, assisted in the preparation of this article.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com