Archive | 2025/05/19

Izrael i Palestyna a historia krytyczna

fot. Dmitri K., “F1000012 (2)”, flickr.com/ CC BY-NC-ND 2.0


Izrael i Palestyna a historia krytyczna

Kamil Kijek


[ Polecam wpierw przeczytac pro arabska wersje histori Israela piora Ewy Górskiej osoby ktora nie ma o tym zielonego pojecia. Dlaczego autor tego artykulu probuje polemiki – jest dla mnie tez zagadka – Liberalny Salonowy antysemityzm mlodej Polski]
.
Tekst ten nie będzie standardową polemiką. Nie jest moim celem podważenie wszystkiego, co napisała Ewa Górska w esejuPalestyna. Jak wymazuje się narody”. Bliska mi jest jej intencja zwiększenia świadomości polskich czytelników na temat skomplikowanej i bolesnej historii Palestyny. Niezależnie od przeraźliwych mordów dokonanych 7 października 2023 roku przez bojówki Hamasu na terenie Izraela w mojej opinii izraelska polityka wobec ludności palestyńskiej Zachodniego Brzegu Jordanu, w tym intensyfikacja osadnictwa i wojskowa ochrona stosujących tam przemoc żydowskich radykałów, sposób prowadzenia wojny w Strefie Gazy oraz wiele innych jej wewnętrznych i zagranicznych aspektów ostatnich dekad, zasługuje na krytykę.

.

Nie będzie więc to tekst „równoważący” skrajnie jednostronną wymowę eseju Ewy Górskiej. Tekst ten nie będzie lustrzanym odbiciem poprzedniego, spójną interpretacją ponad 100-letniej historii regionu napisaną z „perspektywy izraelskiej”. Chcę natomiast podważyć uproszczone ujęcie historii Palestyny i Izraela oraz relacji arabsko-żydowskich, opierające się na prostej kilkuzdaniowej definicji „kolonializmu osadniczego”, która wygenerowała interpretację historii dotyczącej wielu milionów ludzi.

Możliwe jest inne rozumienie tej historii. Niepoddające się jednemu z dwóch skrajnie dziś spolaryzowanych i zmediatyzowanych dyskursów na temat konfliktu bliskowschodniego. Takie, które nie będzie relatywizowało ani ludobójczej zbrodni Hamasu, ani ludobójczych planów wysiedlenia ludności palestyńskiej ze Strefy Gazy, ani polityki walki z Hamasem niezważającej na jej ofiary cywilne, ani wzmożenia radykalnych żydowskich środowisk na Zachodnim Brzegu Jordanu. Można mówić o historii tej części świata bez ślepej jednostronności i bez fałszywej symetrii, starając się rzeczywiście zrozumieć, co się tam działo, co się tam dzieje i dlaczego.

Migracje

Ewa Górska słusznie pisze o micie Palestyny, Ziemi Izraela czy też Ziemi Świętej (miejsce to przez tysiące lat miało wiele nazw, każdą głęboko ideologicznie uwikłaną) jako „ziemi bez ludzi dla ludzi bez ziemi”. Pod koniec XIX wieku, kiedy narodził się jeden z żydowskich ruchów narodowych w postaci syjonizmu, obszar ten był częścią imperium ottomańskiego zamieszkiwaną w zdecydowanej większości przez ludność arabską. Po 1917 roku tereny te odbiła z rąk tureckich Wielka Brytania i nadała im dawną, wymyśloną jeszcze przez Rzymian, nazwę Palestyna. Już wcześniej określenia tego do nazwania swojej rodzącej się nowoczesnej tożsamości narodowej używać zaczęli miejscowi arabscy intelektualiści. W kolejnych dekadach świadomość ta stała się masowa.

Rzeczywiście, w dwóch najważniejszych tekstach jednego z twórców syjonizmu, Theodora Herzla – „Państwie Żydowskim” z 1896 roku i „Starej-nowej ziemi” z 1902 roku, widać nie tyle przekonanie o „ziemi bez ludzi”, ile prawie zupełny brak wiedzy o zamieszkującej opisywany obszar ludności: większości arabskiej (muzułmańskiej i chrześcijańskiej) i mniejszości żydowskiej. Niewiele większa była zresztą wiedza Herzla na temat wschodnioeuropejskiej społeczności żydowskiej, najważniejszego adresata jego projektu.

Tekst ten nie będzie lustrzanym odbiciem poprzedniego, spójną interpretacją ponad 100-letniej historii regionu napisaną z „perspektywy izraelskiej”

Słusznie rozprawiając się z tym mitem, autorka eseju „Palestyna. Jak wymazuje się narody” reprodukuje jednak inny. Jest nim przekonanie o żydowskiej nieobecności na terenach przyszłej Palestyny przed pojawieniem się ruchu syjonistycznego. Tymczasem Żydzi właściwie nieprzerwanie obecni byli na jej terenach: od czasów starożytnych, gdy wyznawcy judaizmu przestali być w niej większością, do ostatnich dekad XIX wieku, kiedy to pojawił się ruch syjonistyczny. W połowie XIX stulecia skupieni byli głównie w świętych dla siebie miastach: najważniejszym, czyli Jerozolimie, a także w Hebronie, Cfat (Safed), Tyberiadzie i kilku innych. W tym pierwszym z miast w 1879 roku, a więc przed powstaniem syjonizmu, społeczność żydowska liczyła 17 tysięcy osób i w stosunku do 31,5 tysiąca wszystkich mieszkańców miasta była społecznością większościową. Dzisiejsze zachodnie dzielnice Jerozolimy (znajdujące się w granicach Izraela właściwego, a nie części miasta okupowanej od 1967 roku), Nachalat Sziwa i Mea Szarim, powstały odpowiednio w 1867 i 1875 roku.

Zarazem jednak na całym terytorium przyszłej Palestyny Żydzi byli niewielką mniejszością. W 1880 roku zamieszkiwało ją około 460 tysięcy ludzi, z czego muzułmanie stanowili 87%, chrześcijanie (głównie arabscy) 9,5%, Żydzi 3%. Nawet na ówczesne standardy nie było to gęsto zaludnione terytorium. Zamieszkujące je dziś wielomilionowe społeczności żydowskie i palestyńskie swoją obecną wielkość i charakter zawdzięczają nie tylko wzrostowi demograficznemu, nie tylko falom kolejnych imigracji żydowskich, ale również migracjom ludności z innych obszarów arabskich.

Ewa Górska słusznie zauważa, że na syjonizm należy patrzeć również jako na nacjonalizm, jeden z nowoczesnych ruchów narodowych. Wykorzystuje do tego jedną z najbardziej uznanych i najpopularniejszych w nauce teorii nacjonalizmu jako „wspólnoty wyobrażonej” Benedicta Andersona. Szkoda jednak, że odnosi tę kategorię tylko do jednej „strony”. W jej ujęciu wspólnotą wyobrażoną, całkowicie wytworzoną jedynie przez europejski kolonializm i imperializm, są w Palestynie/Ziemi Izraela Żydzi.

Genialna teoria Andersona i inne tzw. modernistyczne teorie powstania narodów, na czele z teorią Ernesta Gellnera, pokazują, jak w wyniku nowoczesnych procesów, takich jak pojawienie się druku, map, powszechna edukacja i czytelnictwo, standaryzacja języków i rozwój przemysłu, miliony ludzi zaczęły myśleć i działać tak, jakby tworzyły rzeczywistą, połączoną wielusetletnią historią wspólnotę. Jednak te teorie nacjonalizmu nie odpowiedziały dobrze na pytania, czy o tym, kto przedstawicielem jakiego narodu się stawał, decydował czysty przypadek. Nie wyjaśniały, czy dla powstania nowoczesnych tożsamości narodowych nie miały znaczenia przetworzone elementy tradycyjnych, przednowoczesnych kultur.

Tymczasem to, że te ostatnie dla powstania wielu, jeśli nie większości nowoczesnych narodów, były istotne, pokazał m.in. inny wybitny teoretyk nacjonalizmu – Anthony Smith. Wskazał on na rolę przednowoczesnych elementów kulturowych, tzw. ethnie, w nowoczesnych nacjonalistycznych kreacjach. Myślę, że autorka tekstu, do którego się odnoszę, zgodziłaby się, że polskość nie jest zupełnie przypadkowa, że nie wyszła jedynie spod piór kilku XIX-wiecznych polskich nacjonalistów, że przednowoczesne wersje języka polskiego, symbole kulturowe, które on ze sobą niósł, rodzime odmiany katolicyzmu, mity, tradycje i wierzenia ludowe miały znaczenie w procesie powstawania nowoczesnego narodu polskiego. Nie jest całkowitym przypadkiem, że dominujące wersje polskich nacjonalizmów włączyły do swojego grona tak historycznie zantagonizowane wobec siebie grupy jak szlachta i chłopstwo, lecz już niemieszkających wśród nich przez setki lat Żydów. Myślę też, że Ewa Górska i czytelnicy tego tekstu zgodzą się, że wielowiekowa szlachecka kultura opresji chłopów nie delegitymizuje współczesnej polskości jako takiej.

Słusznie rozprawiając się z jednym mitem, autorka eseju „Palestyna. Jak wymazuje się narody” reprodukuje inny

Poważnym błędem jej tekstu jest zignorowanie zupełnie podstawowego faktu z historii syjonizmu, który bynajmniej nie został stworzony w pojedynkę przez Theodora Herzla i jedynie w odpowiedzi na ówczesny europejski antysemicki dyskurs. Ruch ten de facto stworzyli (na kilkanaście lat przed pojawieniem się Herzla), nadali mu nazwę (na kilka lat przed Herzlem), wreszcie wypełnili jego szeregi wschodnioeuropejscy Żydzi. W ich codziennej, tradycyjnej kulturze, świętach, rytuałach, wierzeniach Ziemia Izraela (Erec Israel/Erec Isroel) zawsze odgrywała wyjątkową rolę.

To ten element tradycyjnej kultury żydowskiej stał za podróżą do Ziemi Izraela w XII wieku jednego z najważniejszych przednowoczesnych poetów żydowskich, Jehudy Halewiego, a później, w XVI, XVII i XVIII wieku, także za migracjami kabalistów z różnych stron świata (w tym szwagra słynnego Bal Szem Towa) oraz, jeszcze później, chasydów.

To ta tradycja napędzała ciągnące się od czasu powstania Talmudu dyskusje o tym, jak niektóre obrzędy i rytuały judaizmu inaczej należy obchodzić w Diasporze (po hebrajsku nazywanej galut, czyli wygnanie), a jak inaczej w Ziemi Izraela.

Ta tradycja łączyła również hebrajskie słowo hurban i jidyszowe słowo hurbyn, oryginalnie odnoszące się do zburzenia drugiej świątyni jerozolimskiej przez rzymskiego cesarza Tytusa w 70 roku naszej ery, nie tylko z Holocaustem, ale i z katastrofami wcześniejszymi o setki lat, choćby z tysiącami żydowskich ofiar powstania Chmielnickiego.

Ta tradycja sprawiała, że na setki i dziesiątki lat przed powstaniem nowoczesnego nacjonalizmu do Ziemi Izraela udawali się z wizytą lub by w niej umrzeć Żydzi. Gdy syjonizm wreszcie powstał, to właśnie wschodnioeuropejscy Żydzi powstrzymali Herzla i jego zwolenników przed pchnięciem ruchu w kierunku proponowanym mu przez Brytyjczyków, czyli budowy żydowskiej siedziby narodowej w kontrolowanej przez nich Ugandzie. Wybór Palestyny/Ziemi Izraela przez ruch syjonistyczny, który do Holocaustu cieszył się rosnącym, ale nie absolutnie dominującym poparciem wschodnioeuropejskich i innych światowych społeczności żydowskich, a po Holocauście przyjęty został przez zdecydowaną większość tych, którzy go przeżyli i mogli z Europy wyjechać, nie był więc przypadkowy. Nie zdecydowali o tym bliżej nieokreśleni „kolonialiści” i „imperialiści”.

Źródła nacjonalizmu

Nieznajomość tych aspektów historii Żydów i historii syjonizmu sprawia, że w tekście, do którego się odnoszę, powielonych zostało jeszcze wiele innych mitów i stereotypów dotyczących genezy tego ostatniego. Bynajmniej powodem jego powstania i motorem rozwoju nie był tylko europejski antysemityzm. Wielki adwersarz Herzla Aszer Ginsburg (pseud. Ahad ha Am, hebr. „jeden z ludu”), kontestując idee twórcy Światowej Organizacji Syjonistycznej i jego nieznajomość żydowskiego świata i kultury, pisał o dwóch problemach swojej społeczności końca XIX wieku: o „problemie żydowskim” i o „problemie judaizmu”.

Nieznajomość aspektów historii Żydów i historii syjonizmu sprawia, że w tekście powielonych zostało wiele mitów i stereotypów dotyczących genezy tego ostatniego

Tym pierwszym był nowoczesny antysemityzm, wypychający Żydów z ich odwiecznych miejsc zamieszkania i dążący do odwrócenia procesu ich emancypacji w ramach społeczeństw Europy. To na ten problem odpowiedział Herzl. Tym drugim, który został uznany przez Ahada ha Ama za długofalowo ważniejszy, było odrzucenie, również przez liberalne elity (w tym te żydowskiego pochodzenia), żydowskiej kultury, w tym tej ludowej reprezentowanej przez miliony europejskich Żydów, którym nawet liberałowie i socjaliści proponowali jedynie asymilację, czyli roztopienie się wśród otaczających narodów. To opór wobec tego procesu i chęć uratowania zagrożonej anihilacją kultury żydowskiej pchnął inteligentów takich jak Ahad ha Am w kierunku nacjonalizmu, którego najważniejszą odmianą stał się właśnie syjonizm.

W przeciwieństwie do Herzla zdecydowana większość żydowskich nacjonalistów wywodziła się z tradycyjnej wschodnioeuropejskiej społeczności żydowskiej i blisko związana była z jej ludową kulturą. Ahad ha Am wywodził się z chasydzkiej rodziny. Chaim Nachman Bialik, najważniejszy pisarz i poeta hebrajski XX wieku, był absolwentem słynnej litewskiej jesziwy w Wołożynie. Wbrew temu, co pisze Ewa Górska, syjonizm jako „produkt europejskiej nowoczesności i przekonań religijnych” nie został narzucony im z zewnątrz, nie stworzyły go jedynie antysemityzm i fantazje chrześcijańskie na temat Żydów. Nowoczesny żydowski ruch narodowy zbudowany został przez tysiące Żydów w dialogu z rodzącą się wokół nich nowoczesnością.

Na zupełnym marginesie, bo nie ma miejsca na rozwinięcie tutaj tego wątku, trzeba też zaznaczyć, że autorka, nadając taką wagę europejskiemu antysemityzmowi w genezie syjonizmu, poświęca temu pierwszemu bardzo mało uwagi. Nie ma w jej tekście nic o skali antyżydowskiej przemocy lat 1881–1882, 1903–1906, 1918–1923 czy o rozwoju w okresie międzywojennym radykalnego, eliminacyjnego antysemityzmu, którego Polska była jednym z centrów. Nic z tekstu nie dowiadujemy się też o Zagładzie. Wpływ tych wszystkich fenomenów na kolejne fale imigracji żydowskiej do Palestyny/Ziemi Izraela jest bezsprzeczny. Stawiając nieuprawnioną tezę o syjonizmie jako wytworze tylko i wyłącznie europejskiego antysemityzmu i imperializmu, ani o jednym, ani o drugim Górska właściwie nie pisze. Gdyby napisała, bardzo trudno byłoby jej dowieść tezy, że Żydów emigrujących na tereny imperium tureckiego przed 1917 rokiem, a potem do 1948 roku na teren brytyjskiego mandatu napędzały dokładnie te same procesy, które napędzały białych osadników w Ameryce Północnej, Australii czy w Afryce.

W przeciwieństwie do Herzla zdecydowana większość żydowskich nacjonalistów wywodziła się z tradycyjnej wschodnioeuropejskiej społeczności żydowskiej

Starożytne drzewa oliwne

Pora teraz na eksperyment myślowy. Zobaczmy, jaki efekt może mieć zastosowanie takiej samej kliszy – w postaci sprymitywizowanej kategorii Andersonowskiej „wspólnoty wyobrażonej” – w wypadku analizy historii współczesnej palestyńskiej tożsamości narodowej.

Robili to zresztą już wielokrotnie izraelscy politycy. Najbardziej znanym tego przykładem jest izraelska premierka Golda Meir, która w 1969 roku zapytana o Palestyńczyków odpowiedziała: „To ja jestem Palestynką”. Meir powiedziała właściwie to samo, co próbuje powiedzieć Ewa Górska, tyle że o drugiej „stronie”. Zdaniem izraelskiej polityczki nowoczesna tożsamość palestyńska ludności arabskiej została wymyślona przez grupę polityków i intelektualistów. W swojej wypowiedzi Meir odwoływała się do historii powstania samego pojęcia „Palestyny”.

Wymyślili je Rzymianie po stłumieniu w 135 roku n.e. żydowskiego powstania Bar Kochby, zburzeniu i rekonstrukcji Jerozolimy jako „Aelii Capitoliny”. Zabiegi te miały na celu zastąpienie historycznej nazwy podbitej przez nich wiele dekad wcześniej prowincji, Judei. Był to element rzymskiej walki z buntowniczymi, ciągle organizującymi zbrojny opór żydowskimi mieszkańcami prowincji. Wymyślając nazwę „Palestyna”, Rzymianie sięgnęli do Filistynów, już od prawie 1000 lat nieistniejącego biblijnego ludu. Po upadku Imperium Rzymskiego ⁠„Palestyna” była jedną z wielu historycznych nazw tego terenu.

Jej rzymska mapa z II wieku n.e. oczywiście zupełnie nie pokrywała się z mapami administracyjnymi późniejszych imperiów bizantyjskich, arabskich, państw krzyżowców czy wreszcie z administracyjną mapą imperium osmańskiego. W XIX i na początku XX wieku znajdująca się pod tureckim panowaniem Palestyna/Ziemia Izraela/Ziemia Święta podzielona była między wilajety Beirutu i Damaszku i na sandżaki Nablusu, Akry i Jerozolimy. Miejscowa ludność arabska nie nazywała siebie Palestyńczykami. Nazwa ta zresztą nie była jej powszechnie znana. Do opisu mieszkańców Jerozolimy, Ramallah, Hajfy, Jafo oraz innych miast i wsi tego terenu wykorzystali ją, a więc wymyślili na nowo i przenieśli na grunt masowej kultury arabskiej, pierwsi miejscowi arabscy nacjonaliści.

Symptomatyczny jest fakt, iż byli to wówczas głównie chrześcijanie, wydający kluczowe dla narodzin i rozwoju nowoczesnego palestyńskiego ruchu narodowego czasopisma, takie jak „Al-Karmil” i „Filistin”. Wielu z nich było absolwentami szkół zakładanych w Ziemi Świętej od połowy XIX wieku przez europejskie imperia, z których to trafili na francuskie uniwersytety, skąd idee nowoczesnego nacjonalizmu przywieźli z powrotem do siebie.

Jak widać, wpływy kolonialne mają wiele wymiarów i nie dotyczą tylko syjonizmu. Z czasem, wraz z rozwojem nowoczesnego arabskiego nacjonalizmu i rosnącej świadomości obiektywnego starcia jego aspiracji z aspiracjami nacjonalizmu żydowskiego, nazwa „Palestyna” i określenie „Palestyńczycy” przebijały się do powszechnej świadomości ludności arabskiej. Proces ten wspomagało również używanie tej nazwy przez Brytyjczyków oraz posługiwanie się nią (czasem do opisu siebie) przez miejscowych Żydów i syjonistów na całym świecie.

Minąć musiały jeszcze dekady, zanim „Palestyna” stała się powszechnym terminem miejscowej arabskiej samoidentyfikacji narodowej. Jeszcze w 1948 roku, gdy wiele miejscowych arabskich ugrupowań zbrojnych walczyło ze swoimi żydowskimi odpowiednikami, część z nich związanych było z innymi narodowo-państwowymi projektami arabskimi: panarabskim, syryjskim, egipskim czy jordańskim, a nie swoim własnym palestyńskim.

Zobaczmy, jaki efekt może mieć zastosowanie takiej samej kliszy w wypadku analizy historii współczesnej palestyńskiej tożsamości narodowej

Tymi wszystkimi faktami posługiwała się Golda Meir i wciąż posługuje się dzisiejsza izraelska propaganda historyczna, by podważyć współczesne aspiracje palestyńskie. Wskazuje ona, że Palestyńczycy zostali „wymyśleni”, że są „wspólnotą wyobrażoną”. W ten sposób część izraelskich nacjonalistów delegitymizuje palestyńską obecność w Palestynie, podobnie jak robi to Górska, by zdelegitymizować żydowską obecność i żydowskie związki z Ziemią Izraela.

Przyjrzyjmy się przez chwilę, jak daleko można zajść w tym absurdzie. Górka pisze: „Kiedy rodził się ruch syjonistyczny, region nazywany [był] od ok. trzech tysięcy lat Palestyną”. Czy autorka w ten sposób chce nam zasugerować bezpośredni związek między, powiedzmy, Jaserem Arafatem a biblijnym Goliatem (najbardziej znanym Filistynem)? Czy chce zasugerować, że teren, o którym mowa, nazywał się „Palestyną”, gdy w 586 roku podbijali go Babilończycy i niszczyli pierwszą hebrajską świątynię w Jerozolimie? Czy tak nazywano ten teren w czasach Chrystusa? Czy jej zdaniem współczesna kultura palestyńska jest bardziej związana z mitycznymi Filistynami niż z arabskim podbojem tej części basenu Morza Śródziemnego w VI wieku n.e. i po prostu ze współczesną kulturą arabską?

To jest właśnie kluczowy paradoks tekstu Górskiej. Sugeruje on starożytną ciągłość współczesnego palestyńskiego narodu w sposób, jaki po drugiej „stronie” spotkać można tylko u najbardziej skrajnych nacjonalistycznych lub nacjonalistyczno-religijnych fundamentalistów, widzących bezpośrednią ciągłość między biblijnym królestwem Dawida a współczesnym państwem izraelskim.

Oczywiste jest, że zarówno współcześni żydowscy Izraelczycy, jak i Palestyńczycy, Polacy, Francuzi i wszystkie inne narody są wspólnotami wyobrażonymi. To, że spaja je wiele wymyślonych w XIX i XX wieku mitów i przetworzonych starszych tradycji, a podtrzymujące je narracje upraszczają i przeinaczają przeszłość, nie podważa prawomocności istnienia żadnego z nich.

Współczesna palestyńska tożsamość, podobnie jak tożsamość żydowska, jest mieszanką starego i nowego. Ludność arabska zamieszkująca tę część Bliskiego Wschodu miała swoje lokalne tradycje. Muzułmańscy mieszkańcy Jerozolimy i okolic mieli specjalny stosunek do święta Nabi Musa, nawiązującego do proroka Mojżesza, którego grób znajduje się rzekomo nieopodal miasta. Tak jak np. święto Chanuka upamiętnia cud, który wydarzyć się miał w obleganej przez Seleucydów w II wieku p.n.e. Jerozolimie i został przetworzony przez ruch syjonistyczny, tak nowoczesny narodowy ruch palestyński przetworzył święto Nabi Musa i uczynił je świętem narodowym.

Współczesna palestyńska tożsamość, podobnie jak tożsamość żydowska, jest mieszanką starego i nowego

Syjonizm zmieniał wyobrażenia o świętości Jerozolimy, a konkretnie – stosunek Żydów do Muru Zachodniego (tzw. Ściany Płaczu), pozostałości po świątyni zburzonej przez Rzymian. A XX-wieczny arabski nacjonalizm przetworzył status Al-Kuds (arabska nazwa Jerozolimy) oraz wybudowanych na miejscu zburzonej żydowskiej świątyni meczetu Al Aksa i meczetu Omara.

Można te zjawiska studiować. Można też patrzeć na tego rodzaju przetworzenia po jednej „stronie” bezkrytycznie, reprodukując mity „drugiej”. Tak właśnie czyni to Ewa Górska. Jednym z najmocniejszych tego przykładów jest jej powołanie się na najstarsze drzewa oliwne w Palestynie/Ziemi Izraela, te liczące sobie 2000 lat, mające dowodzić nieprzerwanych i niezmiennych związków Palestyńczyków z ich ziemią. Na te same drzewa oliwne zasadzone przed 70 czy 138 rokiem n.e. powołują się nacjonaliści żydowscy. W tego rodzaju absurd można brnąć właściwie bez końca. Łatwiej to zrozumieć i usprawiedliwić w przypadku osób uwikłanych w konflikt i na co dzień ponoszących jego konsekwencje. Dużo trudniej bronić tego rodzaju postawy w wypadku osób, które mieszkają od konfliktu tak daleko. Tym bardziej że podobne absurdalne figury zupełnie nie służą zrozumieniu kontekstu historycznego aktualnych wydarzeń.

Przekształcenia

Jeszcze raz chcę podkreślić, że tekst, z którym polemizuję, zawiera wiele prawdziwych informacji, takich jak te dotyczące zmieniających się proporcji między palestyńskimi a żydowskimi mieszkańcami Palestyny/Ziemi Izraela w pierwszej połowie XX wieku. Żaden krytyczny badacz historii XX wieku nie ma też wątpliwości, że historia ruchu syjonistycznego zawiera pewne elementy kolonialne. Widoczne były one szczególnie w pierwszych dekadach jego istnienia.

Osiedla i miejscowości wybudowane podczas pierwszej syjonistycznej imigracji do Palestyny/Ziemi Izraela (tzw. I aliji w latach 1881–1890) zaczęły upadać kilka lat po ich założeniu na skutek nieprzygotowania do życia w nowych warunkach ich mieszkańców. To interwencja angielskich i francuskich żydowskich filantropów, zwłaszcza barona Edmunda Rothschilda, uratowała przed zniknięciem takie ważne izraelskie miasta (znajdujące się w międzynarodowo uznanych granicach Izraela, poza terytoriami okupowanymi przezeń od 1967 roku) jak Zichron Jaakow, Rechowot czy Riszon Le Cijon. Osiedla te pod koniec XIX wieku uratowano, opierając ich funkcjonowanie o twarde metody zarządzania, zastępując decyzyjność ich mieszkańców działaniami sprowadzonych przez Rothschilda zarządców oraz wykorzystując arabską pracę najemną.

Rzeczywiście uratował je model kolonialny. Ale tu mamy kolejny paradoks, którego już w kategoriach „kolonializmu osadniczego” nie da się opisać. W latach 1904–1914 i 1917–1923 napłynęły do Ziemi Izraela/Palestyny dwie kolejne alije. Przybyło w ich ramach zupełnie inne pokolenie, przesiąknięte socjalizmem, w tym ideą stworzenia z Żydów narodu rolników i robotników. Jego przedstawiciele, w tym urodzony w Płońsku Dawid Grin (odtąd funkcjonujący jako Dawid Ben Gurion), proklamowali walkę z elitami I aliji i ich europejskimi protektorami. Ogłosili oni „podbój pracy”, czyli swoistą rewoltę przeciw kolonialnemu systemowi ekonomicznemu. Od teraz to Żydzi mieli stać się robotnikami w osadach. Mieli też ich bronić, uniezależniając się od Beduinów, którzy za pieniądze je chronili, ale potrafili je też rabować.

To II i III alija rozwinęła ideę żydowskiej samoobrony i zaczątki przyszłego izraelskiego militaryzmu. Właśnie w tym momencie dekonstrukcji systemu kolonialnego pogłębiły się miejscowe żydowsko-arabskie antagonizmy. Jednak zakładane i rozwinięte przez II i III aliję kibuce czy kwuce (mniejsze wspólnoty rolnicze) nigdy nie przypominały plantacji bawełny w Alabamie czy też osad białych ludzi w RPA lub Zimbabwe.

Żaden krytyczny badacz historii XX wieku nie ma wątpliwości, że historia ruchu syjonistycznego zawiera pewne elementy kolonialne

Ponadto wbrew temu, co sugeruje autorka tekstu, ziemie, na których do 1948 roku osiedlali się Żydzi, nie zawsze były zamieszkane wcześniej przez ludność arabską. Do tego momentu większość terenów Palestyny/Ziemi Izraela była własnością wąskiej klasy właścicieli ziemskich, ajan. To na ich ziemi żyli i pracowali dzierżawiący ją arabscy chłopi, fellachowie. Ci mieszkali na miejscu, ajanowie często gdzie indziej, np. w Bejrucie czy Damaszku. Zdarzało się, że ajanowie sprzedawali ruchowi syjonistycznemu ziemię, na której mieszkali i pracowali fellachowie, ale częściej sprzedawali mu tereny niezamieszkałe i nienadające się do uprawy miejscowymi metodami rolniczymi.

Wspominam o tym również dlatego, że w tekście Ewy Górskiej krytyce podlega wszystko, co z otaczającą ich przestrzenią zrobili w ciągu ostatnich 145 lat zamieszkujący Ziemię Izraela/Palestynę Żydzi. Wszystko to bowiem jest w jej tekście jedynie „geografią wyobrażoną”, aktem podboju. Tak jakby zamieszkujący to samo terytorium Palestyńczycy, a wcześniej Arabowie i wszyscy inni nieżydowscy jego mieszkańcy nie zmieniali swojego otoczenia, jakby nie rozrastały się arabskie miasta, jakby na przestrzeni wieków nie zmieniały się metody rolnictwa, jakby rządząca Starym Miastem i arabską częścią Jerozolimy Jordania nie zburzyła całej jej dzielnicy żydowskiej, nie wysadziła XVIII-wiecznej synagogi Hurwa i znajdującej się przy niej jesziwy (wyższej szkoły talmudycznej).

Złożona geneza

Przykład ten przenosi nas do lat 1948–1949, czyli powstania państwa Izrael, wojny domowej w Palestynie/Ziemi Izraela, Nakby, czyli katastrofy ludności palestyńskiej, wreszcie wojny państwa Izrael z ościennymi krajami arabskimi. W tym miejscu, podobnie jak wcześniej, w tekście Górskiej fakty mieszają się z mitami, a wszystkie przedstawione są w bardzo jednostronnym ujęciu.

Nakba, mająca miejsce w latach 1948–1949 ucieczka jednych i wypędzenie drugich, razem około 800 tysięcy Palestyńczyków, z ich miejsc zamieszkania, jest faktem. Wypędzeń dokonały oddziały wojska izraelskiego (powstałego wraz z państwem Izrael w maju 1948 roku) i poprzedzające je żydowskie ugrupowania zbrojne. Była niewątpliwą tragedią. Jednak jej geneza nie była jednostronna. Całej dynamiki tego, co się stało, nie generowała jedynie strona żydowska.

Zacznijmy od Wielkiego Strajku Arabskiego z lat 1936–1939. Jak słusznie pisze autorka, był on kluczowym etapem w narodzinach powszechnej palestyńskiej świadomości narodowej i oporu Palestyńczyków wobec władzy brytyjskiej i imigracji żydowskiej. Warto wspomnieć, że to, co zaczęło się rzeczywiście jako strajk generalny palestyńskich rolników i robotników organizowany przez część palestyńskich elit, szybko przekształciło się nie tylko w antybrytyjskie powstanie i w pierwsze na taką skalę walki palestyńskich bojówek z bojówkami żydowskimi, lecz również wojnę domową między samymi Palestyńczykami.

Ta ostatnia doprowadziła nie tylko do morderstw, ale i do ucieczki z Palestyny/Ziemi Izraela części przedstawicieli palestyńskiej elity, a także do pogłębienia wewnętrznych podziałów i nienawiści. To wszystko miało znaczenie w 1948 roku, gdy pozbawione przywództwa palestyńskie społeczności, osłabione również trawiącym je wewnętrznie konfliktem, nie podejmowały walki lub uciekały same, niewypędzane przez stronę żydowską.

Wbrew temu, co sugeruje autorka tekstu, ziemie, na których do 1948 roku osiedlali się Żydzi, nie zawsze były zamieszkane wcześniej przez ludność arabską

Zresztą na wiele lat przed 1948 rokiem po obu stronach sporu, żydowskiej i arabskiej, toczyła się dyskusja dotycząca wysiedleń ludności cywilnej przeciwnika, gdy w końcu dojdzie do pełnoskalowego konfliktu. Szczególnie po stronie żydowskiej dynamiki tej dyskusji nadało prawie całkowite zamknięcie możliwości żydowskiej imigracji do Palestyny/Ziemi Izraela w 1936 roku, będącej efektem wspomnianego strajku arabskiego. Było to szczególnie dotkliwe w momencie, gdy polityka Hitlera w Niemczech, ale także to, co działo się w Polsce, na Węgrzech, w Austrii czy Rumunii, wygenerowało w Europie setki tysięcy żydowskich uchodźców i jeszcze większą liczbę Żydów szukających drogi ucieczki. Postulaty palestyńskich elit politycznych i słuszna ich argumentacja, że nie mają one nic wspólnego z tym, co dzieje się z Żydami w Europie, napędzały radykalizm i determinację ich żydowskich adwersarzy w Palestynie. Jedni i drudzy coraz mocniej dążyli do utworzenia swoich państw narodowych.

W 1945 roku kluczowy kontekst dla zderzenia się palestyńskich i żydowskich aspiracji stanowiła Zagłada oraz to, co stało się w Europie Środkowej i Wschodniej w 1945 roku, gdy na ogromnym terenie – od okupowanych przez aliantów Niemiec po ZSRR – „pozbyto” się milionów przedstawicieli różnych etnicznych mniejszości. Częścią tego procesu było m.in. wysiedlenie milionów Niemców z nowych polskich terytoriów na zachodzie. W centralnej Polsce dotyczyło to również tysięcy ocalałych z Zagłady, którzy doświadczali przemocy i nie mogli wrócić do swoich domów – w efekcie do końca 1946 roku z Polski uciekło 200 tysięcy Żydów (2/3 ze wszystkich, którzy kiedykolwiek przebywali w niej po Zagładzie).

Oczywiście strona palestyńska nie miała z tym wszystkim nic wspólnego. Jej przedstawiciele słusznie twierdzili, że niezależnie od swojej przyczyny każda imigracja żydowska do Palestyny/Ziemi Izraela wzmacnia ich przeciwników. Można to zrozumieć. Tak samo jak to, że to wszystko zwiększało zarazem determinację Żydów – tych zamieszkujących Ziemię Izraela/Palestynę i tych przebywających jeszcze w Europie.

Nie mniej skomplikowana była sytuacja podczas samej wojny, a właściwie dwóch wojen, które miały miejsce w latach 1947–1949. Wszystko zaczęło się na przełomie listopada i grudnia 1947 roku, gdy Zgromadzenie Ogólne ONZ przegłosowało, w tym głosem Polski, podział brytyjskiego mandatu na dwa państwa, żydowskie i arabskie. To pierwsze było znacznie mniejsze niż to, które ostatecznie powstało rok później. Podział ten, tak jak wcześniejszy z 1937 roku, sugerowany przez brytyjską Komisję Peela, strona żydowska zaakceptowała, strona arabska odrzuciła.

Oczywiście – wbrew temu, co twierdzi część izraelskich lub proizraelskich propagandzistów – nie jest to żadnym usprawiedliwieniem wypędzeń ludności palestyńskiej, których później dokonano. Niemniej są to fakty istotne dla dynamiki wydarzeń późniejszych. W proteście wobec decyzji ONZ już na przełomie listopada i grudnia 1947 roku do ataku na osiedla żydowskie przystąpiła część bojówek palestyńskich. Na atak ten odpowiedziały znacznie lepiej zorganizowane i przygotowane bojówki żydowskie.

Ewa Górska ma rację, że te ostatnie dokonywały wysiedleń ludności palestyńskiej jeszcze przed majem 1948 roku, kiedy deklaracja niepodległości państwa Izrael poskutkowała inwazją wojsk państw arabskich: Syrii, Libanu, Jordanii, Egiptu i Iraku, przekształcając wojnę domową w wojnę międzypaństwową. Dodać tutaj można niepodany przez autorkę przykład samowolnego ataku na graniczące z Tel Awiwem arabskie miasto Jaffę w kwietniu 1948 roku przez oddział prawicowej żydowskiej organizacji zbrojnej, Irgunu, dowodzony przez Menachema Begina i skupiający wielu niedawno przybyłych do Palestyny polskich Żydów. W wyniku tego ataku wypędzona została zdecydowana większość arabskich mieszkańców Jaffy.

Jednak Górska nie wspomniała, że plan rozprawienia się raz na zawsze z „problemem” żydowskich adwersarzy istniał również po stronie palestyńsko-arabskiej i również on powodował czystki. Niektóre miały miejsce już w 1929 roku, jak masakra liczącej sobie wiele setek lat żydowskiej społeczności Hebronu. W 1948 roku w wyniku starć z wyszkolonymi i uzbrojonymi przez Brytyjczyków wojskami Transjordanii Izrael stracił żydowską dzielnicę Starego Miasta Jerozolimy, w wyniku czego wypędzona została jej żydowska społeczność, a jej dzielnice, jak już wspomniałem, zburzono.

W 1945 roku kluczowym kontekstem dla zderzenia się palestyńskich i żydowskich aspiracji stała się Zagłada

W historii dążącej do zrozumienia tego, co się wydarzyło w 1948 roku (i później), powinno być miejsce na opisanie porażek pokojowych środowisk po obu stronach: żydowskiej i arabskiej. Powinno być miejsce na odrzucających konflikt i próbujących budować państwo żydowsko-arabskie intelektualistów ze środowiska Brit ha Szalom (Przymierze Pokoju). I na prawicowych radykałów strony żydowskiej, z których wielu, doświadczając skrajnego nacjonalizmu lub faszyzmu w Polsce, Rumunii i innych częściach Europy, elementy jego ideologii przywiozło na Bliski Wschód. I na umiarkowane środowiska palestyńskie, szukające porozumienia i próbujące oprzeć tożsamość palestyńską na zasadach liberalnego nacjonalizmu.

Częścią tej historii musi być wyjaśnienie, dlaczego patronujące tym ostatnim rodziny Khalidich (przodków historyka cytowanego przez autorkę tekstu) czy Nasziszibich przegrały walkę z łączącym elementy skrajnego nacjonalizmu i islamskiego fundamentalizmu Mohammedem Eminem Al Husseinim. Tym samym, który stosując brutalną przemoc również wobec wewnętrznej palestyńskiej opozycji, w czasie II wojny światowej zawiązał bliski sojusz z nazistami i Adolfem Hitlerem, co po wojnie w oczywisty sposób bardzo osłabiło międzynarodową legitymację dążeń palestyńskich.

W rozumiejącej historii powinno być miejsce zarówno na Nakbę, jak i na fakt, że powstanie państwa Izrael umożliwiło w końcu wyjazd z Europy setek tysięcy żydowskich uchodźców, od końca wojny w większości znajdujących się w ciągłym ruchu lub przebywających w obozach (tak zwanych Displaced People Camps), w tym wspomnianych 200 tysięcy polskich Żydów. Ewa Górska słusznie pisze o tragedii Nakby. Słowem nie wspomina jednak, co wówczas stało się z setkami tysięcy Żydów mieszkających wówczas jeszcze w krajach arabskich. Fala przemocy, która ich wówczas dotknęła, była głównym czynnikiem ich wyjazdu do nowo powstałego Izraela. Tylko w latach 1949–1951 do Izraela przyjechało ich 350 tysięcy, w następnej dekadzie kolejne kilkaset tysięcy. Tekst, do którego się odnoszę, powiela stereotyp, jakoby wszyscy dzisiejsi żydowscy mieszkańcy Izraela wywodzili się z Europy. W rzeczywistości ponad połowa pochodzi z Azji i Afryki.

Podmiotowość

Najważniejszym problemem wielu przebijających się do medialnego mainstreamu opisów historii konfliktu bliskowschodniego jest ich jednostronność. Narracje tego rodzaju są konstruktami, w których niejako automatycznie eliminuje się wszystko, co nie pasuje do ich tezy, czy to o „osadniczym kolonializmie”, czy o „zawsze pokojowych” żydowskich dążeniach, które raz za razem miały być sabotowane przez stronę arabską.

Historia Izraela/Palestyny jest tak bogata i skomplikowana, że zwolennicy każdej z tego rodzaju jednostronnych tez znajdą dowolną ilość potwierdzających ją realnych przykładów. Tak niestety w swoim tekście zrobiła Ewa Górska. Problemem „maszynki interpretacyjnej” w postaci „osadniczego kolonializmu”, który jej zdaniem wyjaśnia cały właściwie mechanizm 150-letniej historii regionu, jest jeszcze pewien istotny paradoks. Tego rodzaju narracja właściwie całkowicie odbiera sprawczość w dziejach regionu milionom Palestyńczyków, nie mówiąc już o politykach i obywatelach ościennych państw arabskich. Tak jakby ich postawy i decyzje zupełnie nie miały wpływu na skomplikowany historyczny proces.

Czy dzięki temu poświęconemu historii Palestyny i Palestyńczyków tekstowi możemy zrozumieć dzisiejsze protesty mieszkańców Strefy Gazy przeciwko trzymającemu nad nimi żelazną pięścią władzę Hamasowi? Czy możemy zrozumieć, dlaczego Hamas i popierający go ludzie świętowali dwa miesiące temu krótkie zawieszenie broni, które nastąpiło po wojnie, która przyniosła ponad 40 tysięcy ofiar po ich stronie, całkowitą dewastację miejsca, o które walczyli, i ani o jotę nie poprawiła ani ich sytuacji, ani sytuacji Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu Jordanu?

W historii dążącej do zrozumienia tego, co się wydarzyło w 1948 roku (i później), powinno być miejsce na opisanie porażek pokojowych środowisk po obu stronach: żydowskiej i arabskiej

Czy to syjonistyczny „osadniczy kolonializm” w całości tłumaczy sposób przejęcia przez Hamas władzy w Strefie Gazy w 2007 toku i będące tego konsekwencją morderstwa tysięcy działaczy OWP oraz zwykłych Palestyńczyków niezgadzających się z hamasowską wizją islamistycznego państwa? Czy naprawdę fakt, że w latach 80. izraelski wywiad, konfrontując się z OWP Jasira Arafata, wzmacniał Hamas, rzeczywiście znaczy, że ten ostatni stworzyli Izraelczycy i nie ma on nic wspólnego ze wzrostem islamistycznego fundamentalizmu w świecie arabskim? Czy to strona żydowska stworzyła skrajnie instrumentalny wzór traktowania sprawy palestyńskiej przez kraje arabskie walczące z Izraelem w 1948 roku?

Czy z tekstu dowiadujemy się, skąd w ogóle wzięła się Strefa Gazy (powstała przez zamknięcie w niej uciekających lub wypędzonych głównie z okolic Jaffy i Tel Awiwu Palestyńczyków, których zamknęły tu kontrolujące ją wojska egipskie, nie chcąc ich u siebie)? Czy dowiadujemy się, że w podobny sposób powstały obozy dla palestyńskich uchodźców na Zachodnim Brzegu Jordanu (od 1948 do 1967 kontrolowanym przez Jordanię) i w Libanie?

To jest właśnie rdzeń tego paradoksu. Tego rodzaju propalestyńskie teksty, jak ten Górskiej, nie pozwalają wiele zrozumieć z historii Palestyny i Palestyńczyków.

To z kolei rodzi kolejny paradoks. Palestyńczykom grozi dziś to, co w europejskim i polskim dyskursie stało się z Żydami. Stają się obiektami i instrumentami tożsamościowych polityk toczących się w bardzo odległych od nich miejscach, w których są obiektem zainteresowania tylko jako symbole, lecz nie jako żywi ludzie, z własną niejednoznaczną historią i podmiotowością zasługującą na krytyczną analizę.

Skrajnym przykładem tego paradoksu jest to, że dwa bodajże najgłośniejsze głosy w polskiej debacie dotyczącej obecnej wojny w Strefie Gazy, wyrażające odmienne poglądy, należały do Joanny Tokarskiej-Bakir i Jacka Leociaka, wybitnych znawców Holocaustu, niezajmujących się ani Bliskim Wchodem, ani historią Żydów, tym bardziej niemających nic wspólnego z historią Palestyny. Stało się tak, ponieważ w Polsce (i w całym świecie zachodnim) Żydami interesuje się głównie jako symbolami czy obiektami postaw wobec ich otoczenia.

Palestyńczykom grozi dziś to, co w europejskim i polskim dyskursie stało się z Żydami. Stają się obiektami i instrumentami tożsamościowych polityk

Takimi symbolami historycznych polityk tożsamościowych stają się teraz Palestyńczycy. Gdy w kontekście dyskusji o Bliskim Wchodzie Żydzi pozostają jedynie symbolem wiecznej ofiary ksenofobicznych postaw otoczenia, których szczytem był Holocaust, w analizie historycznej nie ma już miejsca na rolę w ich historii skrajnego nacjonalizmu, na masakrę Der Jasin, na zabójstwo Icchaka Rabina, na systemową segregację, zawłaszczanie ziemi i osadniczą przemoc wobec Palestyńczyków na Zachodnim Brzegu Jordanu. W takim podejściu każda krytyka Izraela staje się antysemityzmem.

Gdy Palestyńczycy są tylko i wyłącznie – jak w tym tekście – ofiarą kolonializmu, ginie to, co Hamas zrobił 7 października 2023 roku, ginie zabicie przezeń wówczas również kilkudziesięciu Beduinów, ginie fakt, że przy wszystkich swoich problemach i niewątpliwie doświadczanej dyskryminacji prawie 3 miliony obecnych palestyńskich/arabskich obywateli Izraela (tych żyjących w granicach państwa z 1948 roku, a nie na terytoriach okupowanych) należy do najbogatszej, najlepiej wykształconej i najdłużej egzystującej populacji całego świata arabskiego. Poglądy większości jej przedstawicieli na temat Hamasu są nie mniej krytyczne niż na temat rządu Netanjahu i jego skrajnie prawicowych koalicjantów.

Uczynienie z wielomilionowej grupy i jej skomplikowanej historii bezkrytycznego symbolu ma jeszcze inny skutek – w postaci niebezpiecznej politycznej utopii. Jej bezkrytycznie antyizraelska odsłona przeciwstawia rdzennej, mającej absolutne prawo do całej ziemi od „rzeki do morza” ludności palestyńskiej – przypadkowo tutaj obecnych Żydów, kolonizatorów. Jeśli czyimś zdaniem historia Izraela jest bardzo podobna do historii Stanów Zjednoczonych, Kanady, Australii czy Nowej Zelandii (a nie jest), to czy ten ktoś zakwestionuje istnienie tych państw i stwierdzi, że ich likwidacja naprawi krzywdy związane z ich historią?

Doprowadzając tego rodzaju logikę „rdzenności”, „nieautentyczności” i „geografii wyobrażonych” do absurdu, można by stwierdzić, że krzywdę wielu milionów – przecież bezpośrednio niewinnych zbrodniom wojennym – Niemców wypędzonych z polskich ziem zachodnich można by naprawić, zmuszając do wyjazdu mieszkających tam już od czterech pokoleń Polaków. Podobnym absurdem jest pojawiające się dziś na demonstracjach na całym świecie – słusznie, moim zdaniem, potępiających wiele z tego, co robi dzisiaj Izrael – hasło „od ziemi do morza Palestyna będzie wolna”.

Czytam dzisiaj w facebookowych postach niektórych polskich intelektualistów, że jadąc obecnie do Tel Awiwu czy Hajfy (czyli miast leżących w legalnych granicach Izraela z 1948 roku), jedzie się do „Palestyny”. Naprawdę? Widziałem na demonstracjach w Nowym Jorku tablice z hasłami: „Jedźcie do Polski”. Jak rozumiem, Żydzi mają jechać do domów, na których miejscu stoi dzisiaj Muranów lub w których – w setkach miasteczek Polski, Ukrainy, Białorusi czy Litwy – mieszkają prawnuki sąsiadów ich pradziadków? Czy do Polski również udać się mają ci Żydzi, którzy przyszli do Izraela w 1949 roku pieszo z Syrii? Czy też mają zostać deportowani do dzisiejszego Iraku, Iranu czy Etiopii? Tylko czekać dyskusji, co zrobić z milionami Izraelczyków, których przodkowie pochodzili z bardzo różnych części świata: wysłać ich do Góry Kalwarii czy do Bagdadu?

Tego rodzaju polityczne utopie robią coś jeszcze. Wzmacniają napędzającą dzisiejszą tragedię symbiozę rządzącej Izraelem koalicji Netanjahu, Smotricha i Ben-Gewira z Hamasem. Widać bowiem wyraźnie, co najmniej od ostatnich 25 lat, że jedni swoim radykalizmem wzmacniają drugich, wzajemnie podtrzymują się u władzy po swojej „stronie”. Całkowita delegitymizacja prawa do istnienia Izraela wzmacnia żydowskich radykałów i osłabia żydowskich krytyków współczesnego państwa żydowskiego, nie dając im żadnej alternatywy. Bezkrytyczne patrzenie na sprawy palestyńskie wzmacnia fundamentalistycznych radykałów, których wartości nijak się mają do emancypacyjnych i równościowych wartości Ewy Górskiej.

Nikt chyba dzisiaj nie wie, w jaki sposób zapanować może na Bliskim Wchodzie trwały pokój i trwałe sprawiedliwe współżycie zamieszkujących go narodów, nie tylko zresztą w Izraelu/Palestynie, ale również Egipcie, Syrii, Libanie, Jordanii czy Iraku. Możemy się jednak pewnie wszyscy zgodzić, że bez tych emancypacyjnych i równościowych wartości pokoju nie będzie.


Kamil KijekAdiunkt w Katedrze Judaistyki im. Tadeusza Taubego na Uniwersytecie Wrocławskim. Jego zainteresowania badawcze koncentrują się wokół: historii Żydów w Europie Środkowo-Wschodniej w XIX i XX wieku, problemów kontynuacji w XX-wiecznej historii Żydów w Europie Wschodniej, relacji między wschodnioeuropejską społecznością żydowską a innymi centrami żydowskiego świata, teorii społecznych i kulturowych, ich wykorzystania w badaniach historycznych. Obecnie przygotowuje książkę „Ostatnie polskie sztetl? Żydowska społeczność Dzierżoniowa, zimna wojna, komunizm i świat żydowski (1945-1950)”. 


[ webmaster ]
Islamska Kolonizacja


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


The ‘nakba’ is not our problem

The ‘nakba’ is not our problem

Ben Cohen


There is no reason why Jews should be troubled by the neurosis it projects. Their defeat was our liberation, and we should rejoice in that fact.

Palestinian protesters march during a rally marking the anniversary of the “nakba” in the West Bank city of Nablus, May 15, 2024. Photo by Nasser Ishtayeh/Flash90.

A smattering of Arabic words has entered the English language in recent years, the direct result of more than a century of conflict between the Zionist movement and Arab regimes determined to prevent the Jews from exercising self-determination in their historic homeland.

These words include fedayeen, which refers to the armed Palestinian factions; intifada, which denotes successive violent Palestinian uprisings against Israel; and naksa, which pertains to the defeat sustained by the Arab armies in their failed bid to destroy Israel during the June 1967 war.

At the top of this list, however, is nakba, the word in Arabic for “disaster” or “catastrophe.” The emergence of the Palestinian refugee question following Israel’s 1948-49 War of Independence is now widely described as “The Nakba,” and the term has become a stick wielded by anti-Zionists to beat Israel and, increasingly, Jews outside.

Last Thursday, a date which the U.N. General Assembly has named for an annual “Nakba Day,” workers at a cluster of Jewish-owned businesses in the English city of Manchester arrived at the building housing their offices to find that it had been badly vandalized overnight. The front of the building, located in a neighborhood with a significant Jewish community, was splattered with red paint. An external wall displayed the crudely painted words “Happy Nakba Day.”

The culprits were a group called Palestine Action, a pro-Hamas collective of activists whose sole mission is to intimidate the Jewish community in the United Kingdom in much the same way as Sir Oswald Mosley’s British Union of Fascists did back in the 1930s. Its equivalents in the United States are groups like Within Our Lifetime and Students for Justice in Palestine, who have shown themselves equally enthused when it comes to intimidating Jewish communities by conducting loud, sometimes violent, demonstrations outside synagogues and other communal facilities, all too frequently showering Jews with the kind of abuse that was once the preserve of neo-Nazis. These thugs, cosplaying with keffiyehs instead of swastika armbands, can reasonably be described as the neo-neo-Nazis.

The overarching point here is that ideological constructs like nakba play a key role in enabling the intimidation they practice. It allows them to diminish the historic victimhood of the Jews, born of centuries of stateless disempowerment, with dimwitted formulas equating the nakba with the Nazi Holocaust. It also enables them to camouflage hate speech and hate crimes as human-rights advocacy—a key reason why law enforcement, in the United States as well as in Canada, Australia and most of Europe, has been found sorely wanting when it comes to dealing with the surge of antisemitism globally.

Part of the response needs to be legislative. That means clamping down on both sides of the Atlantic on groups that glorify designated terrorist organizations by preventing them from fundraising; policing their access to social media; and restricting their demonstrations to static events in a specific location with a predetermined limit on attendees, rather than a march that anyone can join, along with an outright ban on any such events in the environs of Jewish community buildings.

These are not independent civil society organizations, as they pretend to be, but rather extensions of terrorist organizations like Hamas and—in the case of Samidoun, another group describing itself as a “solidarity” organization—the Popular Front for the Liberation of Palestine. If we cannot ban them outright, we need to contain them much more effectively. We can start by framing the issue as a national security challenge and worry less about their “freedom of speech.”

But this is also a fight that takes us into the realm of ideas and arguments. We need to stop thinking about the nakba as a Palestinian narrative of pain deserving of empathy by exposing it for what it is—another tool in the arsenal of groups whose goal is to bring about the elimination of Israel as a Jewish state.

When it was originally introduced in the late 1940s, the word nakba had nothing to do with the plight of the Palestinian refugees or their dubious claim to be the uninterrupted, indigenous inhabitants of a land seized by dispossessing foreign colonists. Popularized by the late Syrian writer Constantine Zureik in a 1948 book titled The Meaning of Disaster, the nakba described therein was, as the Israeli scholar Shany Mor has crisply pointed out, simply “the failure of the Arabs to defeat the Jews.”

Zureik was agonized by this defeat, calling it “one of the harshest of the trials and tribulations with which the Arabs have been inflicted throughout their long history.” His story is fundamentally a story of national humiliation and wounded pride. Yet there is absolutely no reason why Jews should be remotely troubled by the neurosis it projects. Their defeat was our victory and our liberation, and we should unreservedly rejoice in that fact.

The only aspect of the nakba that we should worry about is the impact it has on us as a community, as well as on the status of Israel as a sovereign member of the international society of states. As Mizrahi Jews know well (my own family among them), the nakba assembled in Zureik’s imagination really was a “catastrophe”— for us. Resoundingly defeated on the battlefield by the superior courage and tactical nous of the nascent Israeli Defense Forces, the Arabs compensated by turning on the defenseless Jews in their midst. From Libya to Iraq, ancient and established Jewish communities were the victims of a cowardly, spiteful policy of expropriation, mob violence and expulsion.

The inheritors of that policy are the various groups that compose the Palestinian solidarity movement today. Apoplectic at the realization that they have been unable to dislodge the “Zionists”—and knowing now that the main consequence of the Oct. 7, 2023 pogrom in Israel has been the destruction of Gaza—they, too, have turned on the Jews in their midst.

They have done so with one major advantage that the original neo-Nazis never had: sympathy and endorsement from academics, celebrities, politicians and even the United Nations. Indeed, the world body hosted a two-day seminar on “Ending the Nakba” at its New York headquarters at the same time that pro-Hamas fanatics were causing havoc just a few blocks downtown. Even so, we should take heart at the knowledge that nakba is not so much a symbol of resistance as it is defeat. Just as the rejectionists and eliminationists have lost previous wars through a combination of political stupidity, diplomatic ineptitude and military flimsiness, so, too, can they lose this one.


Ben Cohen is a senior analyst with the Foundation for the Defense of Democracies (FDD) and director of FDD’s rapid response outreach, specializing in global antisemitism, anti-Zionism and Middle East/European Union relations. A London-born journalist with 30 years of experience, he previously worked for BBC World and has contributed to Commentary, The Wall Street Journal, Tablet and Congressional Quarterly. He was a senior correspondent at The Algemeiner for more than a decade and is a weekly columnist for JNS. Cohen has reported from conflict zones worldwide and held leadership roles at the Anti-Defamation League and the American Jewish Committee. His books include Some of My Best Friends: A Journey Through 21st Century Antisemitism.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Universities Are Selling Out to Qatar, and Selling Off Their Integrity

Universities Are Selling Out to Qatar, and Selling Off Their Integrity

Mitchell Bard


The Al Jazeera Media Network logo is seen on its headquarters building in Doha, Qatar, June 8, 2017. Photo: REUTERS/Naseem Zeitoon

 If you ever doubted that universities care more about money than principles, look no further than their willingness to accept donations from Qatar.

For those unaware, Qatar is a hereditary autocracy that bans political parties, criminalizes dissent, censors the press and has a long record of human-rights abuses, including labor exploitation and human trafficking. Its state-run media network, Al Jazeera, is the principal media source of anti-Israel propaganda in the Middle East. Qatar has also long funded and hosted terrorist groups that are sworn enemies of the West, including the Muslim Brotherhood, Hamas, Al-Qaeda, the Taliban and ISIS.

“Qatar’s ideological alignment directly contradicts the values of Western nations that recognize these groups as terrorist organizations,” observed Michael Milshtein of the Moshe Dayan Center for Middle Eastern and African Studies. Yet that has not stopped American universities from cozying up to Qatar for cash.

Doha has poured nearly $6 billion into American universities since 1981, making it the largest Arab donor in US higher education. In just one year, between 2023 and 2024, it donated $527 million. Much of this money is funneled through the Qatar Foundation, chaired by Sheikha Moza bint Nasser, mother of the current emir and wife of the former one. In the words of its founders, the foundation exists to “realize their ambitions for the future of Qatar.”

“Qatar’s goal is not to promote antisemitic or pro-Palestinian messages,” Gulf expert Ariel Admoni says, “but antisemitism and pro-Palestinian sentiments are byproducts of policies convenient for them.”

He added that “in Western countries, particularly within educated circles, the pro-Palestinian struggle is perceived as a ‘convenient’ cause. Consequently, from the Qatari perspective, this portrayal positions them favorably on what they consider to be the right side of public opinion, especially among the youth.”

Qatar has made 1,143 donations to 63 American universities. In the US Department of Education (DoE) database, only 101—just 9%—disclose what the money was used for.

Cornell University is the biggest beneficiary, receiving more than $2.1 billion. In 2001, it launched the Weill Medical College in Qatar, with the emirate pledging $750 million in 11 years, including undisclosed “fees” to Cornell. According to a 2024 report from the Institute for the Study of Global Antisemitism and Policy (ISGAP), Cornell failed to report $1.4 billion of this funding (out of $3 billion in unreported contributions for campuses in Qatar).

More than $1.2 billion in Qatar funding previously attributed to Northwestern and Georgetown universities was also inexplicably deleted from the February 2024 DoE report.

Qatar also attempts to exert influence through donations to prestigious university centers. It has contributed, for example, to the James A. Baker III Institute for Public Policy at Rice University in Texas, which was also supported at one point by the Al Jazeera Media Network of Qatar. Diplomats can also get an education from Georgetown University in Qatar, initially called the Georgetown University School of Foreign Service in Qatar. The Qatar Foundation collaborated with the Institute for Global Law and Policy at Harvard Law School to establish a graduate law school at Hamad Bin Khalifa University in Doha. Harvard received a $1 million donation from Qatar in 2024, but no further details were provided.

Academic freedom suffers when oppressive regimes control the purse strings. Northwestern’s campus in Doha censored a Lebanese band with a gay lead singer. A professor was reportedly dismissed for expressing pro-Israel views. These are not isolated incidents; they are symptoms of a deeper rot. Money from autocratic regimes inevitably comes with strings, spoken or unspoken. When universities accept these funds, they assume those strings.

In a rare act of financial sacrifice, Texas A&M announced that it would close its program in Qatar after 21 years, just three years after renewing a 10-year contract. To that point, the DoE recorded seven contributions worth almost $105 million. According to The Washington Post, the previous contract was worth more than $750 million, so the decision was costly. The public reason given was regional instability and changing institutional priorities; however, some believed it was related to a report by ISGAP raising concerns about Qatari access to nuclear-energy research. The university claimed this was misinformation and had no bearing on the decision to leave Qatar.

The Department of Education under the first Trump administration warned that Qatar, along with China, Russia and Saudi Arabia, was “targeting their investments to project soft power, steal sensitive and proprietary research, and spread propaganda.” The hope was that the administration would take measures to prevent universities from taking Qatari cash, or at least demand transparency and accountability.

But what chance is there of that now that we know Trump is prepared to accept a $400 million airplane from the emirate that is seen by many as a bribe?

American universities are supposed to stand for truth, freedom and critical inquiry. Many, however, are willing to trade those values for petrodollars from a regime that criminalizes dissent, bankrolls terror and censors scholars. It’s not just a betrayal of academic integrity. It’s a betrayal of the very ideals that higher education is meant to uphold.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com