Jak przez Kuronia nie zostałem ministrem i przytuliłem się do Nurii

Jak przez Kuronia nie zostałem ministrem i przytuliłem się do Nurii

Adam Wajrak


16.06.1991. Jacek Kuroń rozdaje ‘kuroniówke’ (Fot. Piotr Wójcik)

Jacek miał piekielnie dobry instynkt, jeśli chodzi o ludzi, i on mu zapewne podpowiadał, że raczej nie mogłem zakochać się w hiszpańskiej faszystce

Książkę Anny Bikont i Heleny Łuczywo „Jacek” kurier przywiózł w środę. Rozpakowałem ją szybko. Z wielkiej, ale jakoś takiej miłej i sympatycznej cegły patrzył na mnie uśmiechnięty on.

To nie był ten Jacek z roku 1989, kiedy się zaprzyjaźniliśmy, bo ten był starszy. To był ten Jacek z mojego dzieciństwa, kiedy był Panem Kuroniem. Ten, który konspirował przy śmietniku, albo wymachując rękami, z kimś dyskutował. Ten, którego co chwila łapali i wsadzali do więzienia. Ten, do którego chodziliśmy z moją siostrą Małgosią i dzieciakami z podwórka po uroczego jamnika Filona, którego każdy chciał wyprowadzić na spacer. To był Jacek z czasów, gdy przez nasze podwórko przechodziła piękna jak indiańska księżniczka Pani Gaja i grała z nami, dzieciakami z Mickiewicza 27 na warszawskim Żoliborzu, w zielone. – Grasz w zielone? – pytała. – Gram – odpowiadaliśmy chórem. – Masz zielone? – Mam – wyciągaliśmy za pleców trawki i listki, za które dostawaliśmy cukierki.

Wieczorem spojrzałem na tego Jacka z mojego dzieciństwa i zacząłem czytać. Przy historii o bracie dziadka Jacka, Franciszku, nieustraszonym bojowcu PPS o pseudonimie „Julek”, który siedząc tyłem na koniu, ostrzeliwał się z dwóch rewolwerów przed carskimi żandarmami, coś mnie tknęło. Jacek tę historię opowiadał jako najprawdziwszą prawdę, choć nigdy raczej się nie wydarzyła.

We wtorek 13 listopada o godz. 19 zapraszamy na spotkanie wokół książki o Jacku Kuroniu „Jacek” autorstwa Anny Bikont i Heleny Łuczywo. Wśród gości: Anna Bikont, Helena Łuczywo, Adam Michnik, Seweryn Blumsztajn i Karol Modzelewski. Wydawcami książki i partnerami spotkania są Wydawnictwo Agora i Wydawnictwo Czarne. Bezpłatne zapisy na spotkanie: biletycjg24.pl lub zgłoszenie telefoniczne: 22 555 54 55

Rano pognałem do komputera, bo musiałem coś sprawdzić. Jacek ubarwiał i uwielbiał legendy i właśnie po ponad 20 latach docierało do mnie, że chyba jedną z takich legend połknąłem zupełnie bezkrytycznie i przez te wszystkie lata sobie z nią dobrze żyłem.

***

To musiało być w na przełomie października i listopada 1995, dokładnie 23 lata temu. Końcówka kampanii prezydenckiej. Najpoważniejszych kandydatów trzech: Lech Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski i właśnie Jacek.

Zadzwonił, że koniecznie muszę się u niego stawić. Akurat byłem u rodziców w Warszawie, w domu, w którym się wychowałem. Zjawiłem się u niego po minucie, bo ile trzeba, żeby przedostać się z mieszkania numer 46 do mieszkania numer 64 znajdujących się w jednym bloku. Wystarczy zejść z pierwszego pietra, minąć jedną klatkę schodową i wejść na parter.

– Posłuchaj. Zostaniesz w mojej kancelarii ministrem ochrony środowiska. Przedstawimy merytoryczny skład mojego urzędu na spotkaniu z wyborcami w Łodzi za parę dni. Pokażemy ludzi, z którymi będę zmieniał Polskę – Jacek siedział za tym swoim mahoniowym wielkim biurkiem, w którym były tajemne skrytki, i patrzył na mnie bardzo poważnie. Był pełen energii i zapału, ale kampania szła słabo. Choć wszystkim kojarzył się z dżinsową koszulą, wpakowali go w garnitur. Schowany za krawatem, marynarką nagle przestał być tym Kuroniem, którego kochał naród. Wyglądało na to, że pomysł z zaprezentowaniem ministrów prezydenckiej kancelarii ma dać jego kampanii nowy oddech.

– Nie ma mowy – odpowiedziałem spokojnie, choć widziałem po nim, że to nie są żarty. – Jacku, zwyczajnie nie ma mowy. Ja się nie nadaję na żadnego ministra.

Praca przy kilku kampaniach wyborczych, wizyty w Sejmie w ramach obowiązków dziennikarskich, to wszystko wyleczyło mnie bardzo skutecznie z fascynacji polityką i politykami.  

– Jak nie ty, to kto? – Jacek zrobił się srogi

– Radek Gawlik się nadaje – odpowiedziałem, bo Radek był działaczem Unii Wolności, z której poparciem starował Jacek, i znał się jak mało kto na ochronie środowiska

– Dobrze, to będziesz ty i Gawlik

– Jacku, proszę.

– Co ty mi tu pier… – Jacek się bardzo zdenerwował i się na mnie zwyczajnie wydarł. To był ten jeden z dwóch razy, kiedy na mnie nawrzeszczał. Później jeszcze dostałem ochrzan za artykuł, w którym krytykowałem obrońców Góry Świętej Anny przed budową autostrady, bo przecież nie można krytykować ludzi, którzy się organizują i czegoś bronią.

Stałem więc tak prawie na baczność, a Jacek wrzeszczał: – To o Polskę chodzi! O Polskę, a więc nie pier…, bardzo proszę, że się nie nadajesz. Będziesz ministrem!

Wiedziałem, że jest źle, że się raczej nie wymigam. Ale miałem w zanadrzu coś, a raczej kogoś jeszcze. Kogoś dla mnie bardzo ważnego. Kilka tygodni wcześniej w Białowieży, na prywatce u moich przyjaciół Haliny i Karola Zubów, zobaczyłem Nurię. Piękną Andaluzyjkę, która przyjechała na stypendium do Białowieży. Nie mogłem oderwać oczu od jej czarnych jak skrzydła kruka włosów. Wsiąkłem kompletnie. Bardzo się w niej zakochałem, ona we mnie też – ale trochę później.

Niestety stypendium się kończyło i zaraz miała wyjechać do Hiszpanii. A to nie były takie czasy jak teraz, gdy wsiada się w samolot tanich linii i po trzech godzinach jest się w Sewilli. Wtedy do Hiszpanii potrzebowałem wizy, a stać mnie było co najwyżej na potwornie długą podróż autobusem.

– Posłuchaj, Jacku, nie mogę jechać do Łodzi, nie mogę, być tym twoim ministrem, bo się zakochałem.

– Zakochałeś się? – momentalnie zmiękł i przestał wrzeszczeć. Wiedziałem, gdzie ma czuły punkt. Jacka tak naprawdę ruszały tylko krzywda ludzka i miłość. To były najważniejsze rzeczy. Przy nich nic się nie liczyło. Żadne skarby i pieniądze, których zresztą nigdy nie rozumiał i się nimi nie przejmował. I jeszcze Polska była ważna, ale nie tak narodowo-patriotycznie, nie flagi, orły i symbole, za które się ginie, ale raczej jako wspólnota pomagających sobie ludzi. Poza tym, owszem, Polska była ważna, ale na pewno nie tak bardzo jak właśnie miłość albo krzywda. Ktoś skrzywdzony i słabszy albo zakochany był dla niego czymś w rodzaju świętego posiadającego specjalne prawa i immunitet

– Tak, zakochałem się. I ona zaraz wyjeżdża, bo ona jest Hiszpanką, przyjechała tu badać wilki, ale kończy się jej stypendium. To są nasze ostatnie dni razem, może na bardzo długo – opowiadałem.

– No tak, tak – zafrasował się, ale tylko na parę sekund. Po chwili znów zobaczyłem błysk w oku. – Hiszpanką! Ale czy ty wiesz, że ja znałem Dolores La Pasionarię? Możesz to jej powiedzieć i ona to zrozumie, bo to właśnie jest taka sprawa, o jaką walczyła La Pasionaria. Wiesz, o kogo chodzi?

***

Wiedziałem. To ona rzuciła chyba najbardziej znane hasło hiszpańskiej wojny domowej i wciąż żywe hasło lewicy: No pasarán! Czyli „Nie przejdą!”. To hasło zagrzewało do boju żołnierzy Republiki walczących z puczystami generała Franco. To ona powiedziała coś, co dzisiaj widać na czarnych koszulkach podczas polskich Marszów Niepodległości: „Lepiej umrzeć na stojąco, niż żyć na kolanach”.

Pochodziła z baskijskiej rodziny i tak naprawdę nazywała się Isidora Dolores Ibárruri Gómez. Była wierzącą komunistką, która po klęsce Republiki przedostała się do ZSRR. Jej jedyny syn Ruben zginął pod Stalingradem jako żołnierz Armii Czerwonej. Ten pobyt na wschodzie musiał zweryfikować wiele z jej poglądów. Po śmierci Franco wróciła do Hiszpanii i to między innymi dzięki niej hiszpańska partia komunistyczna odcięła się od leninizmu i zerwała kontakty ZSRR.

W tej przemianie było coś podobnego do Jackowego odejścia od komunizmu. Ale wtedy zastanawiałem się tylko nad tym, skąd Jacek wiedział, że La Pasionarią idealnie trafi do Nurii. Nie mógł wiedzieć, że jest wychowana w kulcie Republiki i cieniu wojny domowej, o której często wciąż rozmawiamy. Ja chyba wtedy nawet tego nie wiedziałem. Mogła przecież być potomkinią tych, co maszerowali z Franco. Ten podział przechodzi w Hiszpanii niemal na pół.

Ale trafił idealnie. Miał piekielnie dobry instynkt, jeśli chodzi o ludzi, i on mu zapewne podpowiadał, że ludzie o podobnych wrażliwości się przyciągają, więc raczej nie mogłem zakochać się w hiszpańskiej faszystce. 

Nuria jest republikańska i lewicowa na wskroś. Czasami opowiada mi o dziadkach, których nie znała, ale jeden ledwo uszedł z życiem, bo po zwycięstwie faszystów i donosie znalazł się w więzieniu, prawdopodobnie z wyrokiem śmierci. Wyciągnął go znajomy arystokrata i przyjaciel reżimu. Żona tego arystokraty miała na imię Lina i dziadek tak dał na imię mamie Nurii. Drugi dziadek, który był członkiem katalońskich związków zawodowych, podobno umierając, zażądał od babci, żeby jego trumnę przykryć czerwono-żółto-fioletowym sztandarem hiszpańskiej Republiki. To było przed śmiercią Franco i babcia się bardzo bała, więc mama Nurii włożyła mu do trumny republikańską flagę, ale taką malutką, żeby nikt nie zobaczył. 

Nuria oczywiście nie wiedziała wtedy, kim jest Kuroń, ale ktoś, kto znał La Pasionarię, to musiał być ktoś, kto robi ważne rzeczy. Wybaczyła mi, że spędzimy ze sobą kilkanaście godzin mniej. Później dopiero wyznała mi, że choć podziwia La Pasionarię, to hasła „No pasarán!” nie lubi. Kiedy dziś ktoś mówi albo krzyczy z zapałem „No pasarán!”, ona odpowiada: „Pasaron”, tamci jednak przeszli. Przeszli pomimo cierpienia, męstwa i tysięcy ofiar, a w Hiszpanii na dziesięciolecia zapanowała dyktatura. – To hasło źle wróży. To hasło przegranych, a my musimy wygrywać – powtarza Nuria.

Pojechałem do Łodzi. Było wielkie spotkanie z ludźmi w jakiejś sali. Był Marek Edelman, jego gospodarz. Nie zapamiętałem, kto poza Piotrem Niemczykiem, no i Radkiem Gawlikiem oraz mną miał zostać jeszcze ministrem w kancelarii Jacka. Piotr miał być od bezpieczeństwa.

Spotkanie nic nie dało. Jacek wkrótce przegrał wybory i bardzo to przeżył. Ale wcześniej, zaraz po spotkaniu, stanął na głowie, abym natychmiast dotarł do Nurii. Samochód z kierowcą zawiózł mnie prosto z Łodzi do Białowieży.

Pędziliśmy nocą przez jesienną deszczową Polskę. Jakoś bardzo późno dotarliśmy do Białowieży. Nuria już spała. Przytuliłem się do niej i szybko zasnąłem. I tak przytulamy się do siebie od 23 lat. 

I przez te 23 lata żyłem z przekonaniem, że Jacek znał, a może nawet się przyjaźnił z jedną z najważniejszych postaci hiszpańskiej wojny domowej. Bo niby dlaczego nie? Przecież fascynował go generał Walter i dąbrowszczacy. A może byli na jakimś komunistycznym spotkaniu, gdy Jacek był wierzącym podobnie jak La Pasionaria komunistą?

***

23 lata później zasnąłem z otwartym „Jackiem” Ani i Helenki. Pochłonął mnie zupełnie. Znów byłem w mieszkaniu numer 64, słuchałem opowieści o bojowcach PPS i słyszałem, jak Jacek śpiewa: „O, cześć wam panowie, magnaci, za naszą niewolę, kajdany”. Ale też coś mi drgnęło w najdalszych zakątkach mózgu, bo ta książka nie jest bezkrytycznym peanem o Jacku. 

Więc rano pognałem do komputera. Zacząłem sprawdzać. La Pasionaria, która zmarła w 1989 w Madrycie, nigdy nie była w Polsce. Jacek do 1988 nie wyjeżdżał za granicę. Wtedy pojechał pierwszy raz, ale do Szwecji. Czyli Jacek nie mógł znać La Pasionarii…

– Przecież by się o tym mówiło, Jacek by się chwalił, a mnie nic o tym nie mówił – śmieje się Ania Bikont, gdy opowiadam jej całą historię. Sewek Blumsztajn też twierdzi, że to raczej niemożliwe. 

Ale…

Ale Piotr Niemczyk, z którym próbowaliśmy sobie odświeżyć, kto jeszcze miał być ministrem u Jacka, jest mniej sceptyczny. – Widzisz, może oni się nigdy nie spotkali, może nigdy nawet nie rozmawiali, ale przecież mogli wymienić jakieś listy albo słowa poparcia. Niekoniecznie bezpośrednio, może przez jakichś ludzi. Pamiętaj, europejska lewica bardzo kibicowała temu, co robili za żelazną kurtyną tacy ludzie jak on.

Więc może Jacek tylko odrobinę ubarwił historię o La Pasionarii? Nieważne. Nawet te jego ubarwione historie pchały świat do przodu i zawsze służyły czemuś dobremu oraz ważnemu.


Książka dostępna jest w formie ebooka w Publio.pl 

'Jacek', Anna Bikont, Helena Łuczywo, Agora/Czarne, Warszawa, Wołowiec
‘Jacek’, Anna Bikont, Helena Łuczywo, Agora/Czarne, Warszawa, Wołowiec
 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com