Piotr Fejgin: Mój ojciec to symbol zbrodni UB.

Piotr Fejgin: Mój ojciec to symbol zbrodni UB. Bronię go jako ostatni, mam prawo być stronniczy

Krystyna Naszkowska


Anatol Fejgin, w latach 1951-53 dyrektor X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, zeznaje w 1995 r. na procesie Adama Humera, byłego funkcjonariusza MBP oskarżonego o znęcanie się nad więźniami (Fot. Andrzej Iwańczuk / Agencja Gazeta)

Proces mojego ojca Anatola Fejgina oraz Romana Romkowskiego i Józefa Różańskiego miał uratować partię przed faktycznym rozliczeniem ze zbrodni stalinowskich, uratować władzę i jej aparat represji, który był jej nadal potrzebny. Dlatego ograniczono się do trzech Żydów, na nich wszystko zwalono, także to, czego nie robili.

Piotr Fejgin, socjolog, rocznik 1946, od 1971 r. na emigracji w Szwecji. Wyrzucony ze studiów w marcu 1968, trafił do wojska na 9 miesięcy. Po ponownym przyjęciu na uczelnię i ukończeniu studiów nie mógł dostać pracy w zawodzie, pracował m.in. jako spawacz. Po dwóch latach zdecydował się na emigrację. W Szwecji pracował w firmie Volvo, obecnie na emeryturze.

Anatol Fejgin (1909-2002), ojciec Piotra. Komunista od 19. roku życia, przed wojną w Komunistycznej Partii Polski aż do jej rozwiązania w 1938. Po wojnie w PPR, potem w PZPR. Za działalność komunistyczną dwukrotnie przed wojną skazany na kary więzienia, w sumie przesiedział 6 lat. Po II wojnie pracował w Głównym Zarządzie Informacji Wojskowej, skąd w październiku 1949 roku został przeniesiony do Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego. Od 1 grudnia 1951 r kierował w tym ministerstwie X Departamentem, który miał za zadanie wykrywać i likwidować niesowieckie wpływy w partii. X Departament miał własny wydział śledczy, pawilon w więzieniu mokotowskim w Warszawie a nawet własne więzienie w willi w Miedzeszynie pod Warszawą, gdzie przetrzymywano więźniów bez wyroku. Na fali rozliczeń zbrodni okresu stalinowskiego w 1957 r. skazany na 12 lat więzienia za stosowanie niedozwolonych metod przesłuchań. Ułaskawiony w 1964 r.

Krystyna Naszkowska: Jak to jest być synem Anatola Fejgina, człowieka, który stał się symbolem zbrodni stalinowskich?

Piotr Fejgin: Chyba najmocniej mnie zabolało w marcu 1968 r., byłem na czwartym roku socjologii na UW. Na 8 marca został zwołany wiec w obronie Michnika i Szlajfera. I na dzień przed tym wiecem, czyli 7 marca, podeszli do mnie koledzy z uniwersytetu i poprosili, abym następnego dnia nie przychodził na uniwersytet, bo im moje nazwisko naprawdę nie pasuje.

Twoi dobrzy koledzy?

– Moi dobrzy koledzy. Nie poszedłem na wiec, siedziałem w domu. Matka dzwoniła co 15 min. Moich kolegów zamknięto. Paru pobito.

Mnie wyrzucono z uniwersytetu. Nasz wydział rozwiązano, potem ogłosili ponownie listę przyjętych, ale mnie tam już nie było. Po magisterce w ’70 mój promotor wziął mnie na rozmowę i wtedy mi opowiedział, jak to się w ogóle stało, że mnie przyjęto na studia.

Ponownie?

– Nie, w ogóle. Otóż w ’64 przyszła dyrektywa z KW czy KC partii, aby mnie nie przyjmować. Ale jednym z egzaminatorów był Karol Modzelewski, on wystawił mi pozytywną ocenę i mnie przyjęli. Ja nie byłem świadomy tego wszystkiego. Tego dowiedziałem się od prof. Adama Podgóreckiego, który był promotorem mojej pracy magisterskiej, a swego czasu dziekanem wydziału socjologii. Po obronie zaprosił mnie na kawę i opowiedział mi tę historię. Ja w ogóle nie zdawałem sobie sprawy z wielu rzeczy, które ciągnęły się za mną tylko dlatego, że byłem synem swojego ojca. Był na przykład na wydziale asystent, który mnie nie znosił, okazywał mi jawną wrogość, czego nie rozumiałem. A dużo, dużo później dowiedziałem się, że jego ojciec był więźniem politycznym w czasie, kiedy mój ojciec był w UB.

A kiedy pierwszy raz spotkałeś się z wrogością do nazwiska?

– W 1956 pierwszy raz usłyszałem, że jestem Żydem, i pierwszy raz, że wrednym. To usłyszałem od chłopców ze szkoły, byłem w czwartej klasie podstawówki, miałem 10 lat. To był dzień, kiedy ojca aresztowano. Przyszli po niego nad ranem 24 kwietnia 1956 r. Spałem. Kiedy się obudziłem, ojca nie było w domu, matki nie było. Babka już była wtedy mocno stetryczała, nic mi nie wyjaśniła. Poszedłem jak zwykle do szkoły, w całkowitej niewiedzy tego, co się właśnie stało.

Wiedziałeś, kim jest twój ojciec, gdzie pracuje?

– Tylko, że jest wojskowym. Nic więcej nie wiedziałem. Wróciłem ze szkoły i zastałem w domu zapłakaną mamę. Powiedziała, że ojciec został aresztowany i żebym nie wierzył w nic, co ludzie mówią, to wszystko jest nieprawda. Ojciec jest prawdziwym komunistą. Tak mi powiedziała.

Powiedziała: prawdziwym komunistą, a nie np. dobrym człowiekiem?

– Tak zapamiętałem. Pamiętam również, że się spytałem, co to jest Żyd? Mama na to, że Żyd to człowiek jak każdy inny. Ale to było mało ważne w kontekście tego, że ojciec został aresztowany. (…)

Wychowywano cię w duchu komunistycznym?

– Jasne. Komunistycznym i internacjonalistycznym, Związek Radziecki jest ojczyzną wszystkich pracujących, takie różne. Miałem babcie, które nienawidziły bolszewików – obie miały z nimi do czynienia, jedna na Syberii, druga w Kazachstanie. Ale byłem komunistą młodym, głęboko wierzącym. Przez długi czas wierzyłem, że to można zrobić porządnie, by ludzie byli szczęśliwi.

Kiedy zdałeś sobie sprawę, że istnieje też inny świat?

– Miałem 15 lat. Uderzyła mnie historia powstania warszawskiego. Dowiedziałem się, że kiedy 1. Armia stała po jednej stronie Wisły, to po drugiej płonęła Warszawa. I nikt im nie pomógł. To mi opowiedziała ciotka, siostra mamy.

To był wstrząs?

– Ogromny, nie chciałem wierzyć, dała mi więc książkę o Monte Cassino, tam też było o powstaniu.

Znalazłem w domu broszurkę wydaną przez jakieś radzieckie wydawnictwo w czasie wojny o tym, jak hitlerowcy mordowali ludzi w Katyniu. Pokazałem to ciotce, a ona tylko parsknęła i powiedziała, że to bzdura, wszystko nie tak.

Więc przy okazji którejś wizyty u ojca w więzieniu zapytałem jego. I on mi wtedy powiedział, że wszystko wskazuje na to, że było tak, jak mówiła ciotka. Wtedy uwierzyłem. I zacząłem widzieć degrengoladę działaczy. Mimo że myśmy byli wtedy wykluczeni, nie jeździliśmy do tych domów wczasowych dla ludzi władzy, ale słyszałem różne opowieści. To, co się widziało dokoła, było zupełnie inne niż to, co się słyszało z radia czy telewizora, jakby inny świat, więc zacząłem zadawać pytania.

Komu?

– Mamie, znajomym. Słyszałem w telewizji o dobrobycie, a nam pieniędzy nigdy do pierwszego nie starczało, więc mama musiała się zapożyczać.

Ale zanim ojca zabrali, żyliście inaczej, ojciec był w aparacie władzy. Było wielkie mieszkanie, była gosposia, kierowca.

– To się skończyło, kiedy miałem 10 lat. I nie stykałem się z ludźmi, którzy mieli inaczej. Nie miałem innych znajomych, wszyscy tak żyli, więc to było dla mnie zwyczajne życie. W szkole w mojej klasie bardzo niewielu zapraszało do swoich domów, więc nie bywałem u szkolnych kolegów, tylko u tych, co obok mnie mieszkali. (…)

To kiedy doszedłeś do wniosku, że komunizm jest złym systemem?

– Około 1966-67 r. Ojciec wyszedł z więzienia w 1964 r. na mocy ułaskawienia i dopiero wtedy mogłem się z nim tak naprawdę kłócić, bo kiedy przyjeżdżałem na widzenia, to ciężko było.

Zacząłeś się kłócić o komunizm?

– O politykę, tak. To było bardzo proste, bo ja już wtedy wiedziałem za dużo, żeby milczeć na temat tego, co się dzieje w kraju, polityki zagranicznej Polski, podległości Związkowi Radzieckiemu itd. Mówiłem, że system, który miał być najlepszy na świecie, nie może firmować zbrodni. Taki system nie ma prawa bytu, on jest przeciwko społeczeństwu i tego systemu nie można wyprostować. Nie można, bo on w swoim założeniu ma terror. A jeśli tak, to ja dziękuję, wysiadam z tego pociągu, nie chcę mieć z tym nic wspólnego.

Ojciec bronił systemu?

– Bronił, był strasznie zatwardziały. Mówił, że takie są koszta rewolucji. Natomiast to, co działo się po wojnie w Polsce, nazywał wojną o władzę, całkiem zwyczajnie. I w tej wojnie musiały być ofiary. Między nami były dzikie kłótnie. Mama krzyczała, byśmy przestali się kłócić, bo ona tego nie wytrzyma.

Wrzaski były?

– Straszne. Gdybym mógł, tobym się wyprowadził z domu, bo po prostu nie szło spokojnie rozmawiać na ten temat.

W jakimś momencie przestał się ze mną kłócić. Powiedział, że już nie ma siły rozmawiać na ten temat, bo widzi, że całe życie przewalczył i wyszło z tego „g”.

Chyba kiedy byłem w dziesiątej klasie, zacząłem wypytywać matkę o ojca, jego proces. Ona wtedy wysłała mnie do starego znajomego ojca, który był kierownikiem archiwum partii, a on pokazał mi część protokołów z procesu, które dotyczyły ojca. (…) Dał mi do czytania chyba 30 stron, a tych stron z procesu jest parę tysięcy, dziś je wszystkie mam. Ale całości nie przeczytałem. Nie jestem w stanie. Doczytałem do zeznań Jakuba Bermana i się zatrzymałem. O Bermanie ojciec dużo mówił, bardzo go kiedyś lubił i szanował. Przed wojną. Rzuca mnie, jak czytam jego zeznania.

Co cię rzuca?

– Kłamał bezczelnie, nie jestem w stanie tego przeczytać, zatyka mnie.

A nie zatykają cię zeznania więźniów? I śledczych, tych niskiego stopnia, którzy opowiadają beznamiętnie, jak się nad nimi znęcali?

– Ja znam te opowieści z drugiej strony, najmniej od mojego ojca, znacznie więcej od Romkowskiego, i wiem, ile tu jest manipulacji, przeinaczeń i zwykłych kłamstw.

A dlaczego opowieść wiceministra UB Romana Romkowskiego wydaje ci się bardziej wiarygodna od opowieści ofiar? Czemu wierzysz jemu?

– Bo kiedy mi to opowiadał, było mu naprawdę wszystko jedno, na nic już nie liczył. To były późne lata 60. Żona się z nim rozwiodła, kiedy siedział w więzieniu, i zabrała dzieci. One nie chciały mieć z nim żadnego kontaktu. Cały ten proces miał zwyczajnie uratować partię przed faktycznym rozliczeniem ze zbrodni stalinowskich, uratować władzę i aparat represji, który był jej nadal potrzebny. Dlatego ograniczono się w tym procesie do trzech Żydów, na nich wszystko zwalono, także to, czego nie robili i za co nie odpowiadali.

To nie zmienia tego, że Anatol Fejgin był jedną z najważniejszych osób w MBP i musiał wiedzieć, co się tam dzieje, i to akceptować. Sam nawet przyznał na procesie, że raz kazał zbić pasem jednego z oskarżonych – Szczęsnego Dobrowolskiego.

– Otóż nie akceptował! Kiedy przyszedł do Bezpieczeństwa i przejął od Różańskiego X Departament, to przez mniej więcej pół roku razem ze swoim doradcą Nikołaszkinem analizowali dokumenty z przesłuchań. Nikołaszkin twierdził, że po zeznaniach może stwierdzić, w co człowieka bili, ile czasu go bili itp., by powiedział jeszcze to i to. On kategorycznie do końca życia zaprzeczał, by zgadzał się na tzw. naganne metody przesłuchań. Romkowski i mój ojciec chcieli oddzielenia swego procesu od procesu Różańskiego. Ojciec miał złą opinię o Różańskim i w jakimś momencie przekonał Romkowskiego, by odesłać go z X Departamentu.

Dlaczego? Co wiedział?

– Uważał, że facet nie jest zdrowy psychicznie. Próbowali go usunąć, ale się nie dawało.

Bo?

– Bo Różański był bratem Jerzego Borejszy, przyjaciela Bieruta, Minca. W końcu Różańskiego zdjęli z pracy w bezpieczeństwie, już po śmierci Borejszy, i pierwszy proces Różańskiego odbył się w ’54.

Od lewej: Anatol Fejgin (1909-2002), Roman Romkowski (1907-68) i Józef Różański (1907-81). Ta trójka wysokich funkcjonariuszy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego stała się symbolem stalinowskich represji w Polsce. W 1957 r. zasiedli razem na ławie oskarżonych pod zarzutem stosowania nielegalnych metod w śledztwie, czyli tortur. Po niespełna dwumiesięcznym procesie sąd skazał Fejgina na 12 lat więzienia, a Romkowskiego (byłego wiceszefa MBP) i Różańskiego (byłego dyrektora Departamentu Śledczego MBP) na 15 lat. Nie odsiedzieli pełnych wyroków, w 1964 r. zostali ułaskawieni. Fot. domena publiczna

W czasie procesu zeznawała kobieta, która mówiła, że ją w śledztwie bito po krzyżu i z tego powodu cierpi na niedowład nóg. Nie oskarżyła bezpośrednio twojego ojca, nigdy go nie widziała, on nie kazał jej bić. A mimo to, ponieważ oskarżeni mieli prawo zadawać pytania świadkom, twój ojciec pytał, jak ona może udowodnić, że ten niedowład spowodowało bicie po krzyżu. Zeznawała przed Bermanem, więc musiałeś to czytać.

– Nie pamiętam tego fragmentu, tylu świadków tam zeznawało. Ojciec był nieukończonym lekarzem, miał teorię na każdy medyczny temat, może uważał, że z medycznego punktu widzenia to jest niemożliwe.

Może miał sto procent racji, ale to jego pytanie mną wstrząsnęło. Mam wrażenie, że nie poczuwał się do winy.

– Jest proces, ludzie czują się osaczeni, rzuceni na pożarcie i reagują jak przyciśnięci do kąta. Z psychologicznego punktu widzenia ja to mogę zrozumieć. Romkowski na przykład bronił Różańskiego, także w rozmowach z moim ojcem, choć wiedział o nim rzeczy mało przyjemne. Ale długo się znali, długo razem pracowali, są lojalności.

Nie. Jeśli jest zbrodnia, to nie ma lojalności.

– Każdy z nich mówił, że to był czas wojny domowej, czas walki i ofiar, na wojnie są dobrzy po naszej stronie i źli, przeciwnicy.

Ojciec mógł odmówić Bierutowi, kiedy wysyłał go do pracy w UB. Byli tacy, którzy odmawiali.

– Mógł, na pewno. Ale zrozum: przemawiali do niego towarzysze partyjni! On miał takie powiedzenie: partia przede wszystkim! On w to wierzył. Wierzył w racje kolektywu partyjnego prawie do ostatniego dnia życia. Jego wiara w słuszność idei była większa niż poczucie osobistej krzywdy, którą miał. Zawsze twierdził, że zanim przyszedł do X Departamentu, to już wszyscy byli wcześniej aresztowani i siedzieli. Za jego czasów osadzono tylko pięć nowych osób.

Przecież nie chodzi o liczby. Czytam jego zeznania i ręce mi opadają, kiedy mówi, że wydając rozkaz zbicia Dobrowolskiego, nie chciał na nim wymusić zeznań, tylko poznać prawdę. Wiemy, że liczył na nowy proces, naprawdę sądził, że zostanie zrehabilitowany? W jaki sposób?

– Nie wiem, co myślał. Wiem, że napisał ileś tam odwołań do Sądu Najwyższego, nachodził Komisję Kontroli Partyjnej, ludzi władzy, próbował ich przekonać do ponownego, tym razem jawnego, procesu. Naprzykrzał się wszystkim aż do upadku PRL.

Wiesz, ja przecież byłem wychowywany też w takim duchu, że ludzie popełniają błędy, ale partia się nie myli.

Partia chce dla wszystkich ludzi jak najlepiej, nikt nie będzie prześladowany za swoje pochodzenie, urodzenie czy kolor skóry. Partia chce nam dać najbardziej sprawiedliwy ustrój na świecie. Ojciec, nawet jak wyszedł z więzienia, to takie komunały wygłaszał.

Wiedziałeś, że to są komunały?

– Widziałem szarą rzeczywistość ulicy, ludzi, którym często nie starczało do pierwszego, do wypłaty pensji, a z drugiej strony widziałem, jak żyją partyjni bonzowie, widziałem rozdźwięk między tymi sytuacjami materialnymi. Dlatego trudno mi było spokojnie słuchać ojca, kiedy wygłaszał te swoje kawałki.

Miał klapki na oczach?

– Tak uważam z perspektywy lat. Dziś, kiedy nie żyje, miałbym ochotę spytać go o wiele rzeczy, chciałbym lepiej zrozumieć jego motywacje, to, co robił i czego nie robił. O wiele rzeczy go nie spytałem, czego żałuję.

O co byś spytał?

– Na przykład o okres lwowski. Ojciec znalazł się we Lwowie w 1940 r., kiedy weszli tam Rosjanie, i był tam do czerwca 1941 r., do wejścia Niemców. Wtedy uciekł na wschód z Armią Czerwoną. Mówił o tym niewiele, ale coś tam się działo. Roman Werfel rzucał pod adresem ojca oskarżenia o to, że we Lwowie stał się współpracownikiem NKWD. Ojciec zaprzeczał, ale faktycznie miał kontakt z NKWD, do czego mi się przyznał. We Lwowie pracował w fabryce zbrojeniowej jako buchalter. I zauważył, że do tej fabryki wchodzi dużo więcej surowca, niż wychodzi gotowych produktów. Podejrzewał sabotaż i poszedł z tym do NKWD.

No, nieźle. NKWD zrobiła porządek z pracownikami?

– Właśnie że nie! Powiedzieli ojcu, że wszystko kontrolują i jest w porządku. Ma się tym nie zajmować.

To co cię niepokoi?

– Za dużo dziś wiem o NKWD, by przyjąć takie tłumaczenie. Oni nie puszczali płazem takich spraw. Dziś bym pomęczył ojca o to, co się dalej działo w tej fabryce, czy miał jeszcze kontakt z NKWD itd.

Ojciec dostał 12 lat, Romkowski i Różański po 15. Wyszli przed końcem kary, w 1964.

– Z Różańskim ojciec nie utrzymywał potem żadnych kontaktów, ale z Romkowskim tak. Nawet obaj z ojcem ubieraliśmy go do trumny, kiedy umarł.

Romkowskiemu też wierzyłeś, kiedy mówił, że nigdy nikogo nie bił?

– Dokładnie. Kiedyś raz na precyzyjne pytanie z mojej strony powiedział, że wiedział, że odbywa się bicie, wymuszanie zeznań i że to się zakończyło w jakimś momencie, i jest to zasługa przede wszystkim mojego ojca.

Wystarczy nie pozwolić spać, niektórzy od tego wariowali.

– Owszem, były wielogodzinne przesłuchania. Na każde musiało być zezwolenie. Zezwolenia wydawał ojciec, Józef Światło, który potem uciekł na Zachód, Romkowski, Różański…

Czy przyszło ci kiedyś do głowy, żeby zmienić nazwisko?

– Tak, to znaczy – nie. Mama spytała, czy nie chcę zmienić nazwiska. Spytała, kiedy ojciec siedział.

Sama nie zmieniła.

– Nie. Wierzyła w jego niewinność. Ale mnie dała wybór. Powiedziałem, że zmienię, jeśli ona też zmieni.

Niewątpliwie łatwiej by ci było, gdybyś zmienił nazwisko.

– Nie wiem. Są tacy, którzy doskonale wiedzą, kto jest kto, i to moje nazwisko by mi i tak wypominano. Mojemu koledze ze studiów znaleźli żydowskie pochodzenie, którego nawet Gestapo nie znalazło. Choć to nazwisko to piętno.

To jak żyć z takim piętnem?

– Człowiek stopniowo się hartuje, poza tym niewątpliwie wsparciem dla mnie byli ludzie, którzy znali ojca i dobrze o nim mówili. Kiedyś, jeszcze przed więzieniem, w niedziele czy w jakieś święta na śniadanie do nas przychodziło mnóstwo ludzi, siedziało się przy stole, rozmawiało. A potem nadal przychodzili – Krzemieniowie, Sztraserowie, Kuhlowie,

Ludzie z informacji wojskowej, czyli kumple ojca.

– Tak, ale ci ludzie się nie odwrócili od nas, mimo że wiem, że ich to dużo kosztowało.

Dziecko ma prawo sądzić swoich rodziców?

– Oczywiście, że ma prawo. Dziedzictwo to jest dobrodziejstwo inwentarza. Przyjmujesz to, co dobre, i przyjmujesz to, co złe. Moja odpowiedzialność w jakimś momencie się kończy. Dziecko nie odpowiada za grzechy rodziców, ale obciążenie jest. (…)

Jak to się stało, że wyjechałeś?

– Mama bardzo naciskała, bym wyjechał. Ale przede wszystkim wyjechałem za dziewczyną. Florka wyemigrowała z rodzicami dwa lata przede mną, w 1969 r. (…)

Rodzice nie wyjechali.

– Ojciec nie chciał wyjeżdżać. Powiedział, że jego moralnym obowiązkiem jest trwać. A poza tym uważał, że musi bronić swoich podkomendnych, bo po 1989 r. zaczęły się procesy, np. Adama Humera. Ojciec był wzywany na świadka.

A dlaczego chciał świadczyć na korzyść Humera i oskarżonych razem z nim śledczych z lat stalinowskich? Musiał wiedzieć, że dręczyli więźniów, byli oprawcami, niektórzy wręcz katami. Czego właściwie chciał bronić?

– Nie wszystkich bronił. Ale generalnie uważał, że to byli bardzo młodzi, niewykształceni ludzie, rzuceni do pracy w UB bez rozeznania, on czuł się za nich odpowiedzialny. Tak mówił: to jest moja odpowiedzialność moralna. I ta odpowiedzialność nie skończyła się w 1958 r., ona będzie do końca życia.

Ludzie z różnych względów przypisywali jemu, Różańskiemu i Romkowskiemu czyny, których oni nie popełnili. Jedyne, co mogę powiedzieć na ten temat, to to, że mój ojciec mówił, iż może bić się w piersi za swoje grzechy, ale nie za cudze. Bo przypisano mu dużo cudzych.

Chciałbyś procesu rehabilitacyjnego twojego ojca?

– Tak. Kiedy żył, to chciałem mu pomóc, a teraz to chciałbym wiedzieć. Negatywna legenda idzie za nim i w jakiś sposób działa przez cały czas na mnie. Dlaczego rozmawiam z tobą na ten temat? Bo pierwszy raz ktoś mnie pyta, co ja na ten temat uważam. Więc owszem, mogę powiedzieć, co uważam. Uważam, że to powinno być zbadane. Czy to zmieni cokolwiek, nawet jeśli się okaże, że on jest biały jak śnieg, a prawdopodobnie nie jest? On był oskarżany o wszystko między niebem a ziemią, o najgorsze rzeczy, a wyrok zawiera tylko część tych oskarżeń, ale one poszły w naród. I do dziś ludzie powszechnie wierzą, że był jednym z trzech największych oprawców.

A może pewne rzeczy są nie do obrony? Nie widzisz, jak jesteś stronniczy?

– Ja jestem chyba ostatnim broniącym mojego ojca. Mam prawo być i prawdopodobnie jestem stronniczy.

Fragment książki „My, dzieci komunistów”, która ukaże się jutro nakładem wydawnictwa Czerwone i Czarne. Złożyło się na nią siedem rozmów – z Agnieszką Holland, Aleksandrą Jasińską-Kanią (Bierutówną), Aleksandrem Smolarem, Włodzimierzem Grudzińskim, Andrzejem Titkowem, Ernestem Skalskim i Piotrem Fejginem. Spotkanie z autorką 12 marca w o godz. 19 w kawiarni Czytelnika przy Wiejskiej 12.

ZE WSTĘPU PROF. ANDRZEJA FRISZKEGO:
(…) Krystyna Naszkowska postanowiła porozmawiać z dziećmi dawnych komunistów o ich rodzinach, o relacjach z rodzicami, o tym, co przekazywali. Ale też zebrać opowieść o ich własnym życiu, pasjach, zaangażowaniach, relacji z otoczeniem. W tych rozmowach obecne jest też pytanie, czy dziedzictwo rodziców ma dla nich znaczenie, czy się do niego poczuwają, czy czują odpowiedzialność za ich czyny. Wśród rozmówców są ludzie różnych branż, zawodów, doświadczeń życiowych. Nikt nie był działaczem, ale większość nie była politycznie neutralna, należała do inteligencji zaangażowanej w polskie sprawy, aktywnej w polskim ruchu wolnościowym (…). Nie wszyscy rozmówcy Naszkowskiej się bliżej znają, większość ze sobą nigdy nie współpracowała, nawet w ruchu „Solidarności” działali na różnych polach, obszarach. Nie stanowią więc grupy, nie mają identycznych doświadczeń i poglądów, choć wszyscy lub prawie wszyscy w okresie walki „Solidarności” z dyktaturą partii ongiś komunistycznej byli po właściwej stronie, a wielu z nich świetnie z tego okresu pamiętamy.

Wydaje się, że jest to sytuacja częsta, jeśli nie typowa, wśród dzieci dawnych kreatorów ustroju o przedwojennych komunistycznych korzeniach. Komunistyczna wiara nie była dziedziczona i można się zastanawiać, dlaczego tak było. Odpowiedzi znajdujemy na łamach tej książki. Część rozmówców Naszkowskiej wyraźnie mówi, że rodzice nie próbowali ich indoktrynować, przekazać wiary w misję często dlatego, że sami tę wiarę tracili. Rozbieżność między mitem, w który kiedyś uwierzyli, a jego realizacją niepokoiła, budziła wątpliwości, często więc unikali dyskusji z krytycznymi wobec rzeczywistości dziećmi. Ale też trzeba zauważyć, że część rozmówców Naszkowskiej swoich rodziców mało znała, zmarli, gdy byli dziećmi lub podrostkami. Wtedy musieli sobie radzić z mitem rodzica, z opinią o nim. Inni mieli szansę dyskusji i szukania zrozumienia, jak Titkow czy Piotr Fejgin. Sytuacja Fejgina była wyjątkowo trudna, gdyż ojciec, dyrektor strasznego X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, oskarżony o znęcanie się nad więźniami, został w 1957 r. skazany na wieloletnie więzienie. W dalszych latach jego nazwisko powracało w różnych okolicznościach jako uosobienie zła i bezprawia. Pułkownik Fejgin nie pogodził się ze swoją winą i po wyjściu z więzienia to niepogodzenie przekazywał synowi, składając odpowiedzialność na innych, marząc o rehabilitacyjnym procesie. Piotr Fejgin, od 1968 r. na emigracji, nadal nie jest pogodzony z problemem win ojca, one mocno wpłynęły na jego życie, co ujawnia w rozmowie. (…)


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com