Tokarska-Bakir: Przeciw Izraelowi i za Pales Lewico, nie widzisz, jakie mogą być skutki?

Reporter Avi Yemini konfrontuje się z propalestyńskim demonstrantem rozbijającym wiec przeciwników nienawiści i antysemityzmu. Melbourne, maj 2024 r.


Tokarska-Bakir: Przeciw Izraelowi i za Pales Lewico, nie widzisz, jakie mogą być skutki?

Joanna Tokarska-Bakir


Czy lewicowy antysemityzm stanie się nową modą, która w końcu pozwoli progresywnym elitom zbratać się z ludem? Nie można tego wykluczyć.

.

W Ameryce spędziłam ubiegły rok akademicki. Mój punkt widzenia chętnie nazwałabym uprzywilejowanym, skoro było nim Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Tej jesieni był to jeden z bardziej niefortunnych adresów

W ostatnim roku liczba ataków antysemickich w USA wzrosła czterokrotnie, wskutek czego wielu Żydów zeszło do podziemia, zdejmując z drzwi mezuzy i głęboko chowając kipy. Zrobili słusznie, zważywszy, że młodzi Amerykanie deklarowali solidarność nie z Palestyńczykami, ale konkretnie z Hamasem.

* * *

Sobotnie przedpołudnie 7 października 2023 r. spędzałam w Bethesdzie pod Waszyngtonem w domu marcowych emigrantów, dzieci polskich Żydów ocalałych z Zagłady. Śniadanie przerywały telefony z meldunkami o losie izraelskiej rodziny i znajomych. Wszyscy dopiero uczyli się nazw zaatakowanych kibuców i twarzy zakładników, które potem powracały w wiadomościach.

Jak napisał wybitny brytyjski historyk Simon Sebag Montefiore, atak Hamasu przypominał średniowieczny najazd Mongołów, mordujących i zagarniających ludzi w jasyr, z tą różnicą, że był to najazd streamingowany w mediach społecznościowych. W ciągu paru godzin zabito 10 proc. ludności kibuców, w tym kibuców lewicowych, takich jak Be’eri czy Kfar Aza, działających na rzecz porozumienia z Palestyńczykami.

Pomysły takie jak porywanie martwych ciał do Gazy, obcinanie palców staruszkom czy transmitowanie morderstwa przed kamerą zaraz po tym, gdy ofiarę zmuszono, by zadzwoniła do krewnych, twórczo poszerzyły historyczny katalog okrucieństw, które jedni ludzie zgotowali innym. A także ich zwierzętom (by przypomnieć zastrzelenie czarnego labradora przyjacielsko machającego ogonem na widok terrorystów).

Od 7 października gorszy okazał się jednak 8 października, kiedy ruszyła kampania zaprzeczania. Zachodni pisarze, artyści, aktywiści – jedni pod szyldem humanitaryzmu i sprawiedliwości, inni bez żadnego szyldu – prześcigali się w tłumaczeniach, dlaczego mieliśmy do czynienia ze zbrojnym oporem, a nie ludobójstwem. Z łatwością przeszli do porządku nad faktem, że palestyńscy terroryści zabijali każdego, kto się nawinął.

Wkrótce po 7 października profesor Uniwersytetu Cornell Russell J. Rickford wyznał na platformie X, że ów atak napawa go „radością i energią”, a wykładowca Columbii uznał go za „niesamowity wyczyn”. Wydawczyni lewicowego brytyjskiego pisma „Novara” Rivkah Brown zatweetowała, że 7 października „powinien stać się świętem zwolenników demokracji i praw człowieka na całym świecie”, a Janis Warufakis, eksminister i przywódca greckiej lewicy, ogłosił, że to nie Hamas, ale „Europejczycy” są kryminalistami. Amerykańska pisarka Najma Sharif przelicytowała wszystkich: „Myśleliście że dekolonizacja to dobre wibracje plus artykuły i eseje? Oj, przegrywy!”.

Gdy uczestnicy pechowego rave party wciąż jeszcze chowali się po krzakach przed terrorystami, nowojorski oddział Demokratycznych Socjalistów Ameryki wraz z antysyjonistyczną organizacją Żydowski Głos dla Pokoju urządził na Times Square wiec poparcia „dla Gazy”. Na kolejnym przemawiała Susan Sarandon, niezapomniana gwiazda „Thelmy i Louise”, wyrażając satysfakcję, że teraz w końcu również Żydzi „odczują, jak to jest być muzułmaninem w tym kraju”.

Sami terroryści byli tym niespodziewanym wylewem uczuć trochę zdezorientowani i wydawali sprzeczne oświadczenia.

Jedni zaprzeczali, że w ogóle porwano jakichś zakładników, bo muzułmanie nie prowadzą wojen z cywilami. Inni orzekali, że w Izraelu nie ma żadnych cywilów, bo wszyscy są okupantami.

Wszystko odbywało się przy ogłuszającym milczeniu organizacji humanitarnych i postępowych, które po zamordowaniu George’a Floyda i wybuchu wojny w Ukrainie nie mogły nadążyć z oświadczeniami.

Pojawiające się tu i ówdzie hasła „Queer for Palestine” kojarzyły się silnie z tęsknotą pieska z „Zimy Muminków” do prawdziwych wilków z lasu.

Wojna na Bliskim Wschodzie. Wracajcie do Polski

Hasło „Go back to Poland” rzucone przez libański Hezbollah zaraz po ataku Hamasu parę miesięcy później wypączkowało na plakatach amerykańskich studentów protestujących przeciwko wojnie w Gazie. Konfrontowani z faktem, że ich postulaty spełniają definicję kolonializmu – urządzanie komuś życia za morzem na cudzy koszt – z wyższością wzruszali ramionami.

Być może nie zetknęli się dotąd z poglądem, że w chwili powstawania państwa Izrael przeważająca część Żydów była uchodźcami, a Palestyna ich ostoją (refugium) powołaną do życia rezolucją ONZ nr 181 z roku 1947. Pogląd ten nie przystawał do narracji o osadnikach kolonizatorach w korkowych hełmach, tak samo jak nie pasowałyby do niej historie pokancerowanych kibucników w rodzaju Lili Szynowłogi, koleżanki Hanny Krall z sierocińca w Otwocku, która cudem przetrwała wojnę na cmentarzu w Chęcinach.

W Uniwersytecie Stanforda pierwszy sit-in, studencką wersję strajku okupacyjnego, zorganizowano w połowie października ubiegłego roku, w klimacie napięcia poprzedzającego wkroczenie Izraela do Gazy. Młodzież była gniewna i stanowcza, co nie przeszkadzało jej zmieszać wszystkiego ze wszystkim. Uzasadniając wyzwolicielską przemoc, z jednej strony powoływała się na Franza Fanona, algierskiego pisarza i aktywistę, który zalecał kolonizowanym emancypację przez rozlew krwi, z drugiej jednak porównywała Hamas do laureata pokojowego Nobla Nelsona Mandeli, a masakrę kibuców – do wojny obronnej prowadzonej przez Ukrainę. We wspólnym oświadczeniu 35 organizacji Uniwersytetu Harvarda jako jedynego winowajcę masakry wskazano Izrael.

Wprawdzie na początku listopada na demonstracjach w Nowym Jorku powiewały ledwie pojedyncze flagi Hamasu i Hezbollahu, ale wkrótce studenci Columbii ogłosili, że to oni są Hamasem („We are Hamas”, „Globalize intifada”, „Abolish the settler state”, „Glory to our martyrs”). Czerwony odwrócony trójkąt, którym terroryści oznaczają swoje cele, a naziści – w nieco odmiennym wydaniu – oznaczali w obozach komunistów, zaczął się pojawiać na żydowskich i kierowanych przez Żydów instytucjach (np. na Brooklyn Museum). Pewnego dnia pasażerowie nowojorskiego metra usłyszeli od zamaskowanych aktywistów coś, co polscy Żydzi znali z roku 1968: „Syjoniści, ręka do góry! Macie jeszcze szansę wysiąść”.

Na Stanfordzie studentów wpuszczano do budynku dopiero wtedy, gdy wyrecytowali: „Fuck Israel, free Palestine”. Żądano akademickiego (i każdego innego) bojkotu Izraela. Hasła te zainicjował antyizraelski ruch Boycott, Divestment and Sanctions, tak się składa, że zdelegalizowany przez Trumpa, a obecnie ponownie w natarciu. Ostatnio oficjalnie poparła go organizacja antropologów amerykańskich American Anthropological Association, choć przez wiele lat twardo mu się opierała (prezeską była wtedy córka ocalałego z pogromu w Jedwabnem).

To, co opisałam, wyglądało tak, jakby rzeczywistość nieudolnie naśladowała „Spisek przeciwko Ameryce” Philipa Rotha. Ciąg dalszy przywodził raczej ciemną satyrę na uniwersytety – fabryki najtęższych głów świata – rodem z filmu „Social Network”.

„We don’t want no two states! We want all of ’48!” (Nie chcemy żadnych dwóch państw, chcemy powrotu do stanu z roku 1948!), wołali studenci Stanforda, domagając się przywrócenia międzynarodowego porządku sprzed izraelskiej wojny o niepodległość. Wojnę tę, przypomnę, podobnie jak wojny izraelsko-arabskie w 1967 i 1973 r., rozpoczęli arabscy sąsiedzi Izraela. Odrzuciwszy rezolucję ONZ o utworzeniu państw żydowskiego i palestyńskiego, napadali na to pierwsze, ale nie wygrali.

„We are Stanford University! We control things!” (Jesteśmy ze Stanfordu, my rządzimy światem!), całkiem serio zapewniali młodzi Amerykanie w kefijach. Zasłaniali twarze z obawy, by nie zaszkodzić sobie w przyszłej karierze, spośród palety wielu dostępnych kamuflaży wybierając ten najlepiej pasujący.

Sugestię, że Henry David Thoreau, autor idei nieposłuszeństwa obywatelskiego, uważał dobrowolne poddanie się karze za jego warunek, uznano zapewne za dziaderstwo. „The New York Times” nie znajdował słów potępienia dla kancelarii adwokackiej, która wycofała ofertę pracy dla jednego ze studentów aktywistów.

Nagle Żydzi znaleźli się po niewłaściwej stronie

W Ameryce spędziłam ubiegły rok akademicki. Mój punkt widzenia chętnie nazwałabym uprzywilejowanym, skoro było nim Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie. Tej jesieni był to jeden z bardziej niefortunnych adresów.

Francuski artysta uliczny Christian Guemy, znany jako C215, czyści zdewastowane skrzynki pocztowe ze swastykami zakrywającymi twarz zmarłej ocalałej z Holokaustu polityczki Simone Veil. Paryż, 12 lutego 2019 r. Fot. Michel Euler / AP Photo / East News

Przed gmach z piaskowca położony przy waszyngtońskim Mallu – zielonym obszarze z ważnymi instytucjami i pomnikami, stanowiącym pomnik amerykańskiej tożsamości sam w sobie – nadal tłumnie zajeżdżały szkolne wycieczki. A jednak na początku października budynek przypominał dom, w którym straszy. Windy muzeum, zaprojektowane tak, by przypominały komory gazowe, psuły się częściej niż zwykle.

Cień, jaki padł na tę instytucję po 7 października, wyraził się w czuwaniu dla uczczenia zabitych i porwanych przez Hamas. Wzięła w nim udział garstka przezroczystych starców ocalałych z Zagłady. Po raz pierwszy w historii muzeum, amerykańskiej instytucji narodowej, ufundowanej w 1993 roku w celu „dokumentacji, badań i interpretacji dziejów Holocaustu”, z obawy o bezpieczeństwo podano tylko inicjały uczestników czuwania, jakby byli sprawcami, nie ofiarami.

Urzędowy optymizm od dziesięcioleci wpisany w misję muzeum pomyślanego jako „żywy pomnik Holocaustu”, po 7 października zawalił się z łoskotem. Nagle Żydzi znaleźli się po niewłaściwej stronie.

Dyżurująca przy urywającym się telefonie Rywka, krewna ocalałego z pogromu kieleckiego Anszela Pinkusewicza, zaczęła rozważać odejście.

Kryzys instytucji był widoczny gołym okiem. W ciągu paru godzin po ataku główna wystawa muzeum, z hasłem „Never Again”, stała się boleśnie nieaktualna. W zestawieniu z wrzucanymi do sieci ujęciami z kamer nasobnych terrorystów stare symbole, jak bydlęcy wagon wiozący Żydów do Auschwitz, wypadały naprawdę słabo. Dla wielu zaczęło się coś, co Henryk Grynberg określił jako „Worse than Again” (Gorzej niż znów), a probierzem była ogłuszająca cisza, w jakiej się to odbywało.

To, że „atak Hamasu był pełen cytatów z polskich pogromów” (Anna Zawadzka) i Zagłady, nie uszło uwagi niektórych jej badaczy. Być może właśnie dlatego niemal natychmiast – w imię nadużyć rządu Izraela – pojawiły się apele o niekojarzenie go z Holocaustem. Gdy pod apelami podpisywali się wybitni historycy Zagłady, tacy jak Michael Rothberg, Omer Bartov czy Christopher Browning, wrażenie stawało się niemal surrealistyczne.

Obserwatorowi, który wie, jak funkcjonowały stalinowskie czystki, przypominał się rytuał samokrytyki. Czy w ten właśnie sposób składają ją dziś ludzie o nieczystych sumieniach wzbraniający się publicznie przed użyciem przemożnie narzucającego się porównania? W wygłoszonym w Sztokholmie wykładzie pt. „Trudno mi wyobrazić sobie świat bez Izraela”, kasandrycznym zarówno co do formy, jak i treści, noblistka Herta Müller próbowała rozbroić ów zakaz za pomocą czasownika „ewokować”. Bez większego odzewu.

Skutkiem zakazu jest nakaz, dlatego wysyp metafor zalecanych nastąpił niemal natychmiast. Izraelska odpowiedź na terror? Zemsta ofiar i przymus powtarzania. Strefa Gazy? Powstanie w getcie warszawskim. Zdjęcie żydowskiego chłopca z rękami w górze? To dziecko palestyńskie. Nazwę „Gaza” wymalowano nawet na pomniku Anny Frank w Amsterdamie.

Ukoronowaniem był esej „The Shoah after Gaza” indyjskiego pisarza Pankaja Mishry w „London Review of Books”. Autor bronił ofiar Holocaustu przed złymi syjonistami takimi jak Begin, Sharon czy Shamir, ogłaszając, że przecież na długo „przed Gazą Szoa straciło centralne miejsce w naszej wyobraźni”. Polscy naśladowcy nie zasypiali gruszek w popiele, a nawet usiłowali wnieść oryginalny wkład do dyskursu. W „Krytyce Politycznej” Monika Bobako zalecała – pod grozą moralnych reperkusji – poszerzenie studiów nad Zagładą o konflikt izraelsko-palestyński. Doprawdy byłoby to godne zwieńczenie trwającego od dekad procesu wymazywania Żydów z Holocaustu.

Dziennikarka „Sunday Timesa” Hadley Freeman podsumowała ten proces z brytyjskim wisielczym humorem:

„Dzień Pamięci o Zagładzie (Holocaust Rememberance Day) przypada co roku 27 stycznia, w rocznicę wyzwolenia Auschwitz-Birkenau przez Sowietów. A jednak nie dotyczy on już 6 milionów Żydów zabitych w Holocauście, ale »wszystkich ofiar ludobójstwa«, a każdy Żyd na tyle głupi, by zakwestionować tę zmianę, jest przywoływany do porządku za wykluczanie. Prawdziwy problem z Zagładą polegał niestety na tym, że była ona niewystarczająco inkluzywna”.

Wstrząs tektoniczny

Gdy pod wpływem skarg zastraszanych żydowskich studentów Republikanie zorganizowali w Kongresie przesłuchania uniwersyteckich rektorów, szefowa Harvardu Claudine Gay zapytana, czy na jej uczelni wolno nawoływać do ludobójstwa Żydów, odpowiedziała: „To zależy”. Jej wahanie potwierdziło istnienie podwójnych standardów, bo trudno sobie wyobrazić analogiczną wątpliwość w sprawie czarnych.

Zaraz po ataku Hamasu na uniwersytetach rozgorzała dyskusja o granicach swobody wypowiedzi. Żądanie radykalnej wolności słowa było trochę zaskakujące, skoro wysuwało je pokolenie przywiązane do safe spaces, wychowane w przekonaniu, że w stosunku do mniejszości niedozwolone są nawet mikroagresje. Jak podsumowała Hadley Freeman, masakra Żydów przez Hamas była najwyraźniej „zbyt mikro”, skoro narracja zmieniła się o 180 stopni.

Jak to wszystko jest możliwe w kraju, w którym przez tyle lat trwało coś, co nazwano „złotą erą amerykańskich Żydów”? Czyżbyśmy mylili się, umieszczając w samym sercu kultury amerykańskiej Philipa Rotha, Roberta Oppenheimera, Barbry Streisand, Susan Sontag, Betty Friedan, Ruth Bader Ginsburg, Woody’ego Allena i Boba Dylana, postaci pomnikowe, hiperamerykańskie, a zarazem połączone czymś w rodzaju Jewish pride?

W ostatnim roku liczba ataków antysemickich USA wzrosła czterokrotnie (niewiele w zestawieniu z Wielką Brytanią, gdzie ten wzrost wyniósł 1350 proc.!), wskutek czego wielu Żydów zeszło do podziemia, zdejmując z drzwi mezuzy i głęboko chowając kipy.

Zrobili słusznie, zważywszy, że młodzi Amerykanie deklarowali solidarność bynajmniej nie z Palestyńczykami, ale konkretnie z Hamasem. Dora Horn, autorka „People Love Dead Jews”, wyjaśnia: „Organizatorzy amerykańskich manifestacji nieprzypadkowo nazywali je »powodziami«, chodziło im o analogię do operacji »Al Aqsa Flood«, jak Hamas określił rzeź 7 października”.

Czym wytłumaczyć rewolucyjną zmianę postaw młodzieży, której rodzice ramię w ramię z Żydami wszelkich denominacji przez dekady walczyli o prawa obywatelskie? Antysemityzm to odpowiedź konieczna, ale nie wystarczająca. Poszukując dalszych, natknęłam się na wyjaśnienie Theo Bakera, studenta Stanfordu. Winę za agresję upatruje on w złudzeniu sprawczości, jaką przypisują sobie studenci, oraz – surprise! – w ich konformizmie.

Elitarne uniwersytety przyciągają pewien typ ambitnych dzieciaków, patrzących na świat jak na serię pytań testowych, bez rozgryzienia których nie trafisz na Harvard. Za czym jesteś i przeciw czemu? Gdyś już się tam dostaniesz, najpewniejszym sposobem utrzymania się w siodle jest opowiedzenie się po stronie większości – co oznacza potępienie Izraela.

Tego oczekuje od ciebie postępowa kadra i koledzy, nawet jeśli rodzice są przeciw. W dawnych czasach nazywano to zewnątrzsterownością (pojęcie Davida Riesmana z „Samotnego tłumu”), dziś raczej przystosowaniem.

Aktywistyczna mentalność, zgodnie z którą cel uświęca środki, wroga myślowym niuansom, odrzucająca lekcję totalitaryzmów, niszczy amerykańskie uniwersytety, które skądinąd samobójczo do niej zachęcają. Theo Baker: „Dzisiejsi studenci dorastali w erze Trumpa, w której agresywna retoryka stała się częścią dyskursu politycznego, a aktywizm – łatwiejszy niż kiedykolwiek. Wielu uznało, że aby wywołać zmianę, wystarczy być odpowiednio wściekłym”.

Ta mentalność idealnie współbrzmi z mediami społecznościowymi, które są jej tubą. Co było pierwsze: jajko czy kura? Media społecznościowe, wbrew nazwie i demokratycznej aurze, w jakiej się objawiły, są nastawione na dzielenie, a nie łączenie ludzi. Zarabiają tym lepiej, im większa polaryzacja i awantura.

A było tak pięknie: uniwersytety wprowadziły programy DEI (Diversity, Equality and Inclusion) chroniące przed dyskryminacją ze względu na kolor skóry, tożsamość etniczną i seksualną. Potępiono „kulturę białej supremacji” z jej upodobaniem do słowa pisanego, bo istnieją też w końcu inne formy komunikacji (sport?). Aby nikogo nie urazić, stosowano trigger warnings, ostrzeganie przed treściami drażliwymi. Preferencje DEI dotyczyły każdej grupy z wyjątkiem Żydów, którzy mieli po prostu siedzieć cicho, gdy ich obrażają. Jak to wyjaśnić?

W rozpowszechnionym w USA ujęciu rasy jako widocznego piętna przeważa pogląd, że dyskryminacji mogą podlegać tylko osoby niebiałe. Tłumaczyłoby to niefortunną wypowiedź Whoopi Goldberg o Holocauście, który jej zdaniem nie miał absolutnie nic wspólnego z rasą.

Mimo wycieczek do Muzeum Holocaustu i obowiązkowego nauczania o Zagładzie antysemityzm uznano tu za problem Polaków i być może Niemców, ale na pewno nie postępowych młodych Amerykanów.

O ile w pierwszych dekadach po zniesieniu systemu kwotowego (który na uniwersytetach Ivy League obowiązywał do roku 1945) obecność studentów żydowskich w środowisku akademickim wyraźnie rzucała się w oczy, o tyle teraz zdecydowaną większość stanowi zasobna młodzież z całego świata.

Pod pozorem walki o równość uprzywilejowani walczą tu o poprawę wizerunku własnej cnoty, która, jak pisze gdzieś James Baldwin, prawie zawsze jest dwuznaczna. Wraz z upowszechnieniem teorii postkolonialnej, potępieniem dla kapitalizmu i pogardą dla liberalnej powściągliwości, na uniwersytetach rozkwitła ślepota na własną hipokryzję.

Reminiscencja: „Szatańskie wersety”

Atak Hamasu na izraelskie kibuce i będąca jego skutkiem polaryzacja odsłoniły kryzys, który długo narastał w ukryciu. Uważny obserwator mógł jednak odczytać jego symptomy, czego dowodzi esej angielskiego komika Davida Baddiela pt. „Żydzi się nie liczą” (Jews Don’t Count, 2022), momentami bardzo zabawny. Baddiel pisze, że przez długi czas „w kręgach postępowych antysemityzm w ogóle nie uchodził za rasizm. Jeszcze gorzej jest dziś, w epoce gorączki mediów społecznościowych niemogących obejść się bez łotrów do natychmiastowej rozwałki. Ludzie oburzają się, słysząc, że idea zbiorowej odpowiedzialności jest rasistowska. Kiedy to piszę [2022], pewna brytyjsko-libańska blogerka zachęca 11 mln śledzących ją w internecie, by przyszli zakłócić mój stand-up, z którego – jej zdaniem – wynika, że jestem odpowiedzialny za nielegalne osadnictwo i zabójstwa dokonywane przez armię izraelską”. Presja wywierana na Żydów, aby odcięli się publicznie od Izraela lub „syjonizmu”, ma źródło właśnie w takim rasizmie.

Propalestyńscy demonstranci podczas zeznań Kevina Rachlina, dyrektora Nexus Leadership Project w Waszyngtonie. Przesłuchanie Podkomisji Sądownictwa Izby Reprezentantów ds. Konstytucji i Ograniczonego Rządu w sprawie antysemityzmu na kampusach uniwersyteckich. 15 maja 2024 r. Fot. Kent Nishimura / Getty Images

Resentymenty antysemickie dawały o sobie znać w postaci teorii spiskowych po ataku na World Trade Center 11 września 2001 r. Na czołówki gazet nie przebiła się informacja o nietypowych reakcjach na ten atak, w tym o nieoczekiwanym wzroście liczby amerykańskich konwersji na islam. W późniejszych latach niewielu zwróciło też uwagę, jak zróżnicowane – delikatnie ujmując – były światowe reakcje na „Szatańskie wersety” Salmana Rushdiego.

Jak pisarz stwierdził w „Josephie Antonie”, zasada wolności słowa, o którą walczył całe życie, około roku 2010 była już w stanie rozkładu: „Działo się tu coś nowego: dochodziła do głosu nowa nietolerancja. Rozprzestrzeniała się po świecie, ale nikt nie chciał o tym słuchać. Stworzono nowe słowo, aby pomóc niewidomym zachowywać ślepotę: islamofobia (…). Miliard wiernych nie może się mylić, więc to krytycy muszą być tymi, którzy zieją ogniem nienawiści”.

O tym, jak daleko zaszły sprawy, można się było przekonać w roku 2019, gdy zastępca redaktora naczelnego „The Independent”, brytyjskiego tabloidu centrolewicowego, napisał o „Szatańskich wersetach”, że są „głupią, dziecinną książką”, która w świetle prawa zakazującego mowy nienawiści powinna zostać zakazana, przy czym nie miałby nic przeciwko temu, aby została publicznie spalona. Nastąpiło pełne odwrócenie: czarne stało się białe.

Small talk na Olimpie

Jak to odwrócenie się odbywa, sprawdziłam na własnej skórze, gdy dziesięć lat temu trafiłam do stworzonego dla Alberta Einsteina Instytutu Studiów Zaawansowanych w Princeton. Pewnego dnia przy lunchu przedmiotem small talku stała się moja książka „Legendy o krwi. Antropologia przesądu”, dotycząca sandomierskich opowieści o Żydach i macy.

Trochę się zdziwiłam, gdy dyrektor Szkoły Nauk Społecznych, francuski antropolog i lekarz Didier Fassin określił mój tytułowy „przesąd” jako dyskryminującą kategorię klasistowską i przez dłuższą chwilę dywagował, czy nie ma w nim jednak czegoś na kształt prawdy. Zapadła cisza, wszyscy przeżuwali w milczeniu, tylko siedzący obok mnie Steven Lukes, specjalista od Durkheima, bąknął pod nosem, że coś „na kształt” prawdy przejawia się w istocie w każdym twierdzeniu. No, no, pomyślałam, usłyszeć w Princeton to samo co w Sandomierzu to jednak dość perwersyjne.

Wrażenie pogłębiło się w trakcie wykładu jednego z moich princetońskich kolegów wygłoszonego w ramach seminarium o równości. Kolega, teolog muzułmański, zachwalał wyższość systemu immī, za pomocą którego średniowieczny islam chronił „niewiernych”, nad koncepcją tolerancji Johna Locke’a. (System immī opierał się na pobieraniu haraczu przez kalifat, który koncentrując się na podboju „zewnętrznych obcych”, zostawiał w spokoju „obcych wewnętrznych”, czyli Żydów i chrześcijan).

Wykładowi przysłuchiwało się grono queerowo-feministyczne, barwne nawet jak na warunki amerykańskie. Ktoś zapytał, jak w takim razie rozumieć kamienowanie cudzołożnic w islamie. Prelegent zwalił wszystko na Żydów: była to wina konwertyty Abd Allah ibn Salama, który podszepnął Prorokowi, że tak właśnie nakazuje Tora, a naiwny Prorok posłuchał. „Wcześniej byłem za tolerancją, dziś jednak jestem raczej za imperium” – oświadczył na zakończenie mówca, niezrażony tym, że Państwo Islamskie ogłosiło właśnie na Twitterze, iż kalifat się odrodził.

Wkrótce potem wysłannicy imperium zmasakrowali paryską redakcję „Charlie Hebdo”, podrzynając gardła „zewnętrznym obcym”, którzy odważyli się zażartować z Proroka. Wtedy Princeton było oburzone. Pamiętam jednak przygnębiający nastrój spotkania w największej auli uniwersyteckiej, gdzie antropolog i lekarz Didier Fassin tłumaczył zebranym, dlaczego zamiast się oburzać, powinni terrorystów po prostu zrozumieć.

Nic nie rozumiecie

Na odwrocie okładki papierowego wydania „London Review of Books” publikowane są angielskie w stylu listy do redakcji. Czytelnicy ubliżają w nich wytwornie autorom, z którymi się nie zgadzają, a redakcja z flegmą im to wszystko drukuje.

Jak to wygląda od podszewki, dowiedziałam się po ataku Hamasu na izraelskie kibuce, gdy w „LRB” ukazał się tekst Judith Butler pt. „Compass of Mourning” (Kompas żałoby). Tłumacząc, że „rolą intelektualistów jest umieszczanie zdarzeń w kontekście”, filozofka gender domagała się uwzględnienia historycznego tła masakry, czyli „izraelskiej przemocy wobec Palestyńczyków (…), podlegających regułom apartheidu i władzy kolonialnej”.

Wysłałam wtedy do „LRB” list; nie został opublikowany. Zawarłam w nim sugestię poszerzenia wspomnianego kontekstu o pogromy, które po wojnie wygnały na Bliski Wschód tysiące Żydów z Polski, a także te, które w 1948 r., w latach 50. i 60. dotknęły mizrahim, Żydów arabskich (600 tys. zostało wygnanych z samego tylko Iraku). „Żydzi do Palestyny!” – ten okrzyk tłumów zapamiętała bohaterka mojej książki „Pod klątwą” Henrietta Borensztajn, która przeżywszy pogrom kielecki, zgodnie z życzeniem pogromszczyków udała się pod Tel Awiw. Jakżeby się zdziwiła, słysząc, że Żydom sugeruje się dziś podróż w odwrotnym kierunku!

Występy Didiera Fassina w Princeton, podobnie jak „Kompas żałoby” Judith Butler, wpisują się w tradycję amerykańskiej lewicy, po 11 września 2001 zainicjowaną przez Susan Sontag, która broniąc binladenowskich zamachowców przed zarzutem tchórzostwa, uznała ich dzieło za konsekwencję „amerykańskich działań i sojuszy”. Ameryka w oczach Sontag była sama sobie winna, tak samo jak Izrael w ujęciu Butler i zmasakrowana przez terrorystów francuska redakcja w ujęciu Fassina.

Do niedawna wydawało się, że obwinianie ofiar ma jednak granice. Zmieniła to dopiero reakcja lewicy na gwałty, których dopuścili się Palestyńczycy 7 października.

Najpierw pojawiło się zdjęcie martwej kobiety w czarnej sukni ze spaloną twarzą, wykonane przy drodze 232 koło Gazy 8 października ubiegłego roku. Jak ustalono, Gal Abdush, uczestniczka festiwalu Nova, została zgwałcona, a następnie zastrzelona. Ostatnią wiadomością, jaką wysłała do rodziny, było: „Nic nie rozumiecie”.

Marcowy raport ONZ potwierdził, że „po wtargnięciu Palestyńczyków do Izraela w różnych lokalizacjach miała miejsce związana z konfliktem przemoc seksualna” wobec kobiet i mężczyzn, obejmująca „gwałty i gwałty zbiorowe”, i że istnieją „jasne i przekonujące doniesienia” o „gwałtach i torturach seksualnych” w stosunku do zakładniczek.

Światowa lewica do tych doniesień odniosła się mniej więcej tak, jak Kościół katolicki do pogromu kieleckiego: potępiając wszelką przemoc, ale bez konkretów. Tak wygadane zwykle Human Rights Watch i Amnesty International, nie mówiąc o #MeToo, wolały zachować milczenie, a organizacji ONZ do spraw kobiet zajęło osiem tygodni, by dała wyraz swojemu „zaniepokojeniu”.

Film „Bearing Witness” (Dać świadectwo), zmontowany przez Izraelczyków z fragmentów drastycznych nagrań, przyjmowany był z niedowierzaniem. Na pokazie w Los Angeles ktoś krzyknął z sali: „Pokażcie gwałty!”, a jeden z wrażliwszych dziennikarzy skarżył się, że został projekcją niepotrzebnie straumatyzowany. 140 amerykańskich badaczek feministycznych, w tym ikona z okresu wojny wietnamskiej Angela Davis, wypowiedziało się przeciwko manipulowaniu przemocą seksualną (pod listem podpisało się łącznie 1,8 tys. osób z różnych krajów). Jedna z nich podzieliła się odczuciem, że opisy gwałtów nie budzą zaufania jako skrajnie fetyszystyczne – jakby fetyszyzm nie należał do samej istoty gwałtu. Hasła „Believe Women” i „Silence Is Violence” jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przestały obowiązywać.

Judith Butler zareagowała na to wszystko tak, jak przeciętny policjant na zgłoszenie gwałtu w latach 50.: żądając dowodów. Izraelska socjolożka i feministka Eva Illouz skomentowała to następująco: „Judith Butler zbudowała swoją karierę na kwestionowaniu obiektywności, esencji i tego, co istnieje naprawdę. Jednocześnie to właśnie Butler zdobyła się na rozesłanie listu biorącego w obronę przyjaciółkę oskarżoną o molestowanie, choć nie miała dowodów jej niewinności [chodzi o Avital Ronell, profesorkę New York University, zawieszoną po tym, gdy w 2017 r. doktorant oskarżył ją o molestowanie]. Obecnie zmienia zdanie. (…) Gdyby jej dostarczono dowody, może i potępiłaby te gwałty, bo ma miękkie serce. Butler profanuje pamięć kobiet torturowanych, gwałconych, zastrzelonych lub zadźganych, co dyskwalifikuje ją jako feministkę”.

Natalia Mehlman Petrzela, historyczka z New School w Nowym Jorku, uważa, że lewicowy negacjonizm w sprawie gwałtów wynika z opisanej już przeze mnie porażki amerykańskich programów antydyskryminacyjnych – także tu chodzi o niedopuszczalną białość ofiar. Przemoc seksualna wobec białych kobiet była w przeszłości pretekstem rasizmu prowadzącego do linczów, toteż dzisiejsi obrońcy Hamasu porównują terrorystów do Emmetta Tilla, czarnego 14-latka zamordowanego w roku 1955 w Missisipi za to, że zagwizdał na pewną mężatkę. Problem w tym, że te dwa zdarzenia różnią się zasadniczo, a my, osłabieni przez relatywizm à la Judith Butler, mamy coraz mniej narzędzi, aby tę różnicę uchwycić.

Dehumanizacja antysemity

Czy lewicowy antysemityzm stanie się nową modą, która w końcu pozwoli progresywnym elitom zbratać się z ludem? Nie można tego wykluczyć, tym bardziej że przemawia za tym historyczny mechanizm, któremu od paru tysięcy lat dajemy się wodzić za nos. Zgodnie z najlepszą definicją antysemityzmu, jaką znam, zaproponowaną przez Davida Nirenberga w książce „Antyjudaizm” (2015), antysemityzm nie polega na takim czy innym myśleniu o Żydach, tylko na myśleniu „za pomocą Żydów”.

Od zamierzchłych czasów różne kultury, w tym religie takie jak chrześcijaństwo czy islam, definiowały się przez opozycję do tego, jak postrzegały judaizm. Nie miało to nic wspólnego z tym, czym judaizm był, za to wszystko z pragnieniem uniknięcia zła, za które uchodził.

W epoce pobożności Izrael był bluźniercą i niedowiarkiem. Gdy w modę weszła świeckość, Żydami pogardzano jako „czarną reakcją”. W kapitalizmie tępiono ich jako komunistów, a w komunizmie jako kapitalistycznych wyzyskiwaczy. Także nacjonalizmy nie pozostawały wobec nich obojętne, bo przyklejały im łatkę kosmopolityzmu, a przygasający nacjonalizm pozwala napiętnować zbiorowo Żydów jako oszalałych szowinistów.

Działanie tej zasady możemy obserwować także dziś. W czasach gdy tak cenimy prawa człowieka, Izrael ponownie stał się czarnym charakterem, a my z podziwu godną gorliwością staramy się przekonać samych siebie, że znajdujemy się po właściwej stronie.

Dzień w dzień postępowe gazety – „The New York Times”, „Wyborcza” czy portal OKO Press – pogłębiają kryzys na Bliskim Wschodzie, przeciwstawiając sobie wszechmocny Izrael i wyzutych ze sprawczości Palestyńczyków. Tymczasem Hamas i Hezbollah bardziej niż przez Żydów – którzy nawet jeśli ich nienawidzą, muszą się mierzyć z codziennymi, życiowymi konsekwencjami ich działania – są dehumanizowane przez tych, którzy traktują je jak czynniki pozaludzkie, jak żywioł albo katastrofę naturalną, od których nie sposób wymagać odpowiedzialności.

Opowiadanie się za sprawą palestyńską stało się dziś dla polityki lewicowej równie kluczowe jak wegetarianizm, sprzeciw wobec paliw kopalnych czy wspieranie prawa do aborcji. Lewica łaknie prostego sposobu patrzenia na świat i potrzebuje grupy, którą można bezkarnie nienawidzić oraz tej do bombardowania miłością.

Żydzi lewicy nie potrzebują, bo wbrew temu, co o nich mówią antysemici, są zbiorowością antyofiar – po największej katastrofie w dziejach wykorzystali historyczną szansę i odbudowali zbiorowe życie. Właśnie dlatego nigdy im nie wybaczymy tego, cośmy im zrobili.


Esej Joanny Tokarskiej-BakirTęsknota pieska za wilkiem z lasu” ukazał się w “Książkach. Magazynie do Czytania” nr 5/2024. Tytuł internetowy od redakcji.


Joanna Tokarska-BakirUr. w 1958 r., antropolożka kultury i religioznawczyni, prof. zwyczajny w Instytucie Slawistyki PAN. Niedawno ukazała się jej dwutomowa monografia “Kocia muzyka. Chóralna historia pogromu krakowskiego” (Czarna Owca).


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com