Pokój wymuszony siłą


Pokój wymuszony siłą

Paul Finlayson


Za sprawą zwrotu akcji tak absurdalnego, że mógłby wydarzyć się tylko w XXI wieku, Donald J. Trump najwyraźniej odegrał rolę akuszera przy narodzinach nowego „porozumienia o zawieszeniu broni” między Izraelem a Hamasem. W ciągu kilku godzin były prezydent ochrzcił je mianem „największego porozumienia pokojowego od czasów Raju” — triumfu marketingu, boskiego geniuszu i, rzecz jasna, samego Trumpa.

Można niemal usłyszeć już szkic jego pisanej przez najemnika autobiografii: Sztuka zawieszenia broni — jak uczyniłem Bliski Wschód znowu wielkim.

To ten rodzaj hiperboli, który mógłby sprawić, że aniołowie jękną z zażenowania. Ogród Eden, jak pamiętamy, nie był przecież porozumieniem pokojowym, tylko eksmisją. A jednak Trump — wieczny sprzedawca samego siebie — pomylił wygnanie z dyplomacją i przypisał sobie zasługi za pojednanie między Bogiem a wężem. Jego teologia, podobnie jak składnia, jest improwizowana, ale płynąca z serca.

A jednak pod tą komedią kryje się coś starszego i znacznie poważniejszego — prawda równie stara jak wojna i równie niewygodna jak rozum. To zawieszenie broni, jak każde poprzednie, nie zrodziło się z empatii, negocjacji ani moralnej perswazji. Poczęte zostało w terrorze, a narodziło się z wyczerpania. Nie wyłoniło się z dusznych sal konferencyjnych dyplomacji, lecz zostało wyrąbane przez izraelskie drony, których znakiem przestankowym są eksplozje, nie podpisy. Pokój, którym teraz wznoszone są toasty w marmurowych pałacach, nie jest dzieckiem sprytu dyplomatów — lecz niechętnym potomkiem odstraszania.

Agresor — jak zawsze — nie przestał, bo się wzruszył, lecz dlatego, że się przestraszył. W tym sensie to porozumienie nosi na sobie więcej z ponurego realizmu Netanjahu niż z napompowanej autoprezentacji Trumpa. A jednak Bibi, wieczny pragmatyk, wydaje się całkowicie zadowolony, pozwalając Trumpowi paradować przed kamerami, myląc dym z kadzidłem, pozwalając by paw puszył się swoim ogonem, podczas gdy jastrząb po cichu przeładowuje broń. Póki co, nic nie kosztuje folgowanie człowiekowi, którego próżność mogłaby nawodnić Negew.


I skoro już mowa o absurdach — trudno nie zauważyć, że to rzekome „ludobójstwo” jakoś niezbyt dobrze idzie domniemanym ludobójcom.

Dobre ludobójstwa — jeśli można użyć tego oksymoronu w duchu wisielczego humoru — nie mają zwykle zawieszenia broni w połowie. Nie robią przerw na wymianę wrogów za porwanych, konwoje z pomocą ani selfie z ONZ. Co teraz poczną zawodowi entuzjaści ludobójstwa? Organizacje pozarządowe, które wypuszczają oświadczenia o ludobójstwie niczym komunikaty pogodowe, muszą przeżywać kryzys: ich apokalipsa została brutalnie przerwana przez dyplomację.

A co z biedną Gretą Thunberg? Można sobie wyobrazić, jak szuka teraz nowej strefy wojennej, którą mogłaby nawiedzać — nowego moralnego piekła, w którym mogłaby pozować do zdjęć, popijając etycznie pozyskiwane espresso i oskarżając rządy o zbrodnie wojenne, bo kawa przyszła bez mleka owsianego. Znajdzie coś — zawsze znajdzie się jakaś nowa sprawa, nad którą można hiperwentylować. Jej oburzenie jest neutralne węglowo i nieskończenie odnawialne.

Do tego dochodzą zawodowi żałobnicy z zachodniej prasy. Ból The Toronto Star będzie wykwintny. Redakcja Al Jazeery zapewne już zwołuje nadzwyczajne posiedzenie, by przemianować zawieszenie broni na „kolonialną pauzę”.

W pokoju nauczycielskim Uniwersytetu Guelph zapanuje lament: jak to możliwe, że wojenny podżegacz Trump negocjuje to, o co ich wydziały studiów nad pokojem modlą się od czasów administracji Cartera? Co zrobią z całym tym nadmiarem nienawiści, skoro obiekt ich wściekłości właśnie zawarł pokój?

Nie obawiajmy się — znajdą nowy sposób, by nienawidzić Żydów. Zawsze znajdują. Antysemityzm, w przeciwieństwie do energii słonecznej, nigdy się nie wyczerpuje; to jedyny perpetuum mobile, który naprawdę działa. Uzasadnienia się zmieniają, żargon ewoluuje, hasztagi się odświeżają — ale melodia pozostaje zawsze ta sama.

A zatem tak, pozwólmy Trumpowi przypisać sobie zasługi za niebiański pokój odrodzonego Edenu. Niech bien-pensantowa prasa dławi się własnymi przymiotnikami. Prawda, jak zawsze, brzmi tak: cywilizacja nadal opiera się na sile, nie na uczuciach — a jedyną rzeczą, która naprawdę przeraża tych, którzy czczą śmierć, jest perspektywa dołączenia do własnego zgromadzenia.

Trump może to sprzedawać jako deal, ale historia nazwie to po imieniu: odkryciem odwiecznej prawdy. Pokój nigdy nie był negocjowany — zawsze był wymuszany. Moment, w którym rakiety przestały spadać, nie był momentem triumfu rozumu, lecz siły. Można to nazwać sztuką przetrwania.

Casting do Pokojowego Nobla

Trump wkroczył właśnie na swoją ulubioną scenę talent show — „Nobel Idol”. Po raz kolejny przygotowuje się do odebrania Pokojowej Nagrody Nobla, swej najbardziej pożądanej wstążki za uczestnictwo. Według doniesień, kilkukrotnie dzwonił bezpośrednio do norweskich urzędników, domagając się aktualizacji z intensywnością człowieka śledzącego zaginiony bagaż.

– „Co się dzieje z moją nominacją?” – zapytał kiedyś zaskoczonego ministra, jakby Oslo było po prostu kolejnym partnerem licencyjnym marki Trump, wciśniętym gdzieś pomiędzy Trump Steaks a Trump University.

To klasyczny Trump: nie tyle zabiega o pokój, co próbuje wynegocjować z nim prawa do nazwy. Gdyby tylko mógł, nagroda już nosiłaby nazwę Trump Nobel Peace, z wielkim T.

– „Obamie dali ją za nicnierobienie” – warknął – „Ja zrobiłem pokój między Izraelem a Arabią Saudyjską — powinni mi dać dziesięć.”

Gdyby istniała Nagroda Nobla za subtelność, Trump z pewnością by jej nie zdobył. Jako dziecko można sobie go wyobrazić, jak już w połowie listopada wypytuje, co dostanie na Boże Narodzenie, a następnie wydaje w tej sprawie komunikat prasowy. Świat mógłby płonąć, Dow Jones lecieć w dół, ale gdzieś w Mar-a-Lago 45. prezydent Stanów Zjednoczonych nadal zastanawia się, czy Norwegowie sprawdzili folder spamu, w którym być może wylądowało jego noblowskie zawiadomienie.

Na wiecu w Michigan powiedział: – „Gdybym był Demokratą, już bym miał pięć Nobli — może sześć.”

A później, w rozmowie z Newsweekiem, dodał ozdobnik, który wprawiłby w zakłopotanie nawet Henry’ego Kissingera:

– „Nie dostaje się Pokojowej Nagrody Nobla za powstrzymanie III wojny światowej — tylko za uprzejme jej rozpoczęcie.”

To byłoby zabawne, gdyby nie było tak do bólu szczere.

Trump nie zna pojęcia samokontroli ani subtelności; jego samoocena jest wulkaniczna, jego id nieprzefiltrowane nawet przez najcieńszą warstwę ogłady. Nie potrafi szeptać — potrafi tylko nadawać. Jego wyobrażenie o pokorze to czytanie własnego nazwiska mniejszą czcionką.

– „Ogród Eden” — można go sobie wyobrazić — „to była świetna umowa, ludzie, naprawdę niesamowita — tylko negocjatorzy byli do niczego.”

Można niemal zobaczyć komitet noblowski w Skandynawii — grzeczny aż do paraliżu — wpatrzony w transatlantycką linię telefoniczną, podczas gdy Trump wychwala swoje „historyczne zawieszenie broni”, przerywając tylko, by zapytać o opcje dostawy medalu.

Gdyby ironia miała życie pozagrobowe, Alfred Nobel wirowałby w grobie z taką prędkością, że mógłby zasilić połowę Europy czystą energią.


Porozumienie C-Spire i miraż

Sam dokument — dumnie nazwany Porozumieniem C-Spire — brzmi jak Sztuka zawierania umów przetłumaczona na dyplomatyczne esperanto. Dwadzieścia jego punktów obiecuje odrodzenie Gazy jako technokratycznej, wolnej od terroru utopii, nadzorowanej przez międzynarodową „Radę Pokoju”, której — rzecz jasna — przewodniczyć ma sam Trump, z Tonym Blairem w roli jego moralnego lokaja.

Gaza ma zostać odbudowana, deradykalizowana i zrebrandowana — coś na kształt bliskowschodniego Mar-a-Lago, bez wózków golfowych.

Bojownikom Hamasu, którzy wyrzekną się przemocy, obiecano amnestię i, jak można sobie wyobrazić, staż z „rozwiązywania konfliktów”. Odbudowana zostanie infrastruktura, piekarnie wznowią działalność, a konwoje humanitarne wjadą pod banerami z hasłem „wzajemny szacunek”. Nowa Międzynarodowa Siła Stabilizacyjna będzie patrolować ruiny; Specjalna Strefa Ekonomiczna zachęci inwestorów; a „Inicjatywa Dialogu Międzywyznaniowego” spróbuje przekonać mężczyzn cytujących Koran o unicestwieniu niewiernych, że tak naprawdę potrzebują tylko szkolenia z tolerancji.

Jeśli cokolwiek pójdzie dobrze, będzie sporo pracy w budowlance — o ile da się budować pomiędzy niewybuchami.

W teorii brzmi to niemal rozsądnie. W praktyce — to broszura kasyna reklamującego Armagedon. Można sobie wyobrazić reklamy: „Nowa Gaza zaprasza – ulgi podatkowe, palmy i zero dżihadu przed południem.”

A jednak pozostaje ponury fakt: jedyny powód, dla którego takie fantazje w ogóle są możliwe, to ten, że Izrael — mimo całego światowego moralnego teatru — po raz kolejny udowodnił, że cywilizacja przetrwa tylko wtedy, gdy barbarzyństwo przypomni sobie, jak to jest się bać. To zawieszenie broni nie jest owocem oświecenia, lecz dzieckiem wyczerpania.

Stare prawo, stare kłamstwa

Przez dekady katechizm był ten sam: zakończyć okupację, znieść blokadę, uznać naszą godność. Piękne hasła — dopóki nie zauważy się, że każde zawieszenie broni kończy się kolejnym tunelem, każdy rozejm kolejną masakrą, a każdy „Dzień Gniewu” — pogrzebem kogoś, kto traktował męczeństwo jak wpis do CV.

Prawda, jak zawsze, pozostaje niewzruszona wobec sentymentalizmu: pokój, jeśli w ogóle nadchodzi, przychodzi dopiero wtedy, gdy agresor zbyt się boi, by dalej walczyć.

Ale świat, zawsze łaknący iluzji, szuka pociechy w pojęciu umiarkowania. Wchodzi więc Fatah — pod krawatem brat bliźniak zamaskowanego fanatyka z Hamasu.

Międzynarodowa klasa oddycha z ulgą: Ach, dorośli w pokoju. Dorośli — być może — w tym sensie, że opanowali cynizm do perfekcji. Mahmud Abbas, wieczny prezydent tej biurokratycznej farsy, wychwalany jest jako człowiek rozsądku z Ramallah — wystarczająco rozsądny, by bezterminowo odwołać wybory, wystarczająco rozsądny, by wybudować sobie pałac za miliony, podczas gdy jego lud gnije w obozach dla uchodźców, które sam romantyzuje; wystarczająco rozsądny, by kształcić swoje dzieci w Szwajcarii, podczas gdy cudze uczy nienawiści.

I cóż za umiarkowany człowiek. Jego rozprawa doktorska otwarcie flirtowała z negowaniem Holokaustu — akademicka specjalność, która czyni z niego, w oczach Unii Europejskiej, filozofa.

Przy oficjalnej pensji wynoszącej około 120 tysięcy dolarów rocznie Abbas zdołał zgromadzić majątek liczony w milionach — osiągnięcie tak imponujące, że powinno być analizowane na kursach MBA. Przebił go chyba tylko były premier Kanady Trudeau, który potrafił zamienić 1,2 miliona w 92 miliony w ciągu około 12 lat — wszystko przy pensji 350 tysięcy rocznie.

Menadżerowie funduszy hedgingowych ustawiają się w kolejce, by poznać tę magię. Można tylko założyć, że jego broker ma kontakty niebiańskie. Wall Street mogłoby pozazdrościć.

Jeśli Hamas prowadzi dżihad za pomocą odłamków, Fatah robi to za pomocą świadczeń. Od 7 do 10 procent jego całego budżetu przeznaczane jest na coś, co eufemistycznie można by nazwać funduszem męczeńskim — dożywotnie wypłaty dla rodzin tych, którzy zginęli zabijając Żydów.

To opieka społeczna jako kult śmierci: wysadź autobus — twoja matka dostaje pensję; dźgnij rabina — twój brat dostaje awans. Biurokraci z Ramallah, skrupulatni jak zawsze, zakodowali tę dewiację w przepisach. Arkusze męczeństwa prowadzone są w trzech egzemplarzach.

A jednak najbardziej groteskowy przejaw tej polityki widać nie w ministerstwach, lecz w przedszkolach. Niektórzy rodzice z Gazy — sami uwięzieni w pętli propagandy imamów i komisarzy — pokazują swoje dzieci w miniaturowych mundurach, przechwalając się przed dziennikarzami, że mały Ahmed marzy o dźganiu Żydów nożem, gdy dorośnie.

To nie tyle rodzicielstwo, co zarządzanie portfelem: makabryczna strategia inwestycyjna, w której śmierć dziecka staje się planem świadczeń odroczonych. Zasiłek trafia przecież nie do chłopca — on będzie martwy. Trafia do ocalałych, których żałoba została znacjonalizowana i zmonetyzowana.

Oto, co się dzieje, gdy fanatyzm zakłada dział finansowy. Miłość, która powinna była być przeznaczona żywym, zostaje zabezpieczona jako gwarancja pod kolejne okrucieństwo. W jakimkolwiek zdrowym moralnie świecie uznano by to za teologicznej skali przemoc wobec dzieci — ale w odwróconej moralnej ekonomii Gazy nazywa się to „poświęceniem”.

To nie wiara — to handel kontraktami terminowymi na ciało.

Zachodni darczyńcy o tym wiedzą. Wszyscy wiedzą. A jednak te same rządy, które upominają Izrael za brak powściągliwości, nadal przelewają pieniądze — piorąc moralne tchórzostwo przelewem za przelewem. Ambasady Fatahu są pełne płynnie mówiących po angielsku dyplomatów w drogich garniturach, z ledwie wyczuwalnym zapachem krwi spod warstwy perfum.

Europejski walc i niekończące się oskarżenia

Ten spektakl zawstydziłby nawet Marię Antoninę. Jej słynne „Niech jedzą ciastka” odrodziło się w Ramallah i Brukseli. Gdy Gazyjczycy głodują, ich przywódcy zamawiają nowe floty niemieckich limuzyn; gdy umierają ich dzieci, prezydenci zamawiają więcej marmuru do swoich willi. Nazywają to oporem; to dekadencja z pretensją do cierpienia.

Tymczasem bien-pensants z Londynu, Toronto i Berkeley organizują panele przy świecach, rozprawiając o „dialogu”, myląc moralną równowagę z cnotą. „Przemoc niczego nie rozwiązuje” — skandują — hasło, które mogło przetrwać tylko w społeczeństwach chronionych przez ludzi, którzy rozwiązali wszystko właśnie przemocą. W rzeczywistości, przemoc najwyraźniej sprawdziła się całkiem nieźle.

Oni organizują seminaria o niuansach, podczas gdy Izrael trzyma linię.

Świat zawsze znajdował nowe powody, by nienawidzić Żydów, i zawsze będzie je znajdować. Wczoraj była to lichwa, potem nacjonalizm, później kolonializm, dziś — syjonizm. Forma się zmienia, melodia nie. Ten jeden naród, który nauczył się przez cierpienie, że przetrwanie zależy od siły, nadal jest potępiany za to, że ją stosuje.


Miraż Montevideo i milicyjna rzeczywistość

A co z owym mitycznym „Państwem Palestyńskim”, o którym marzą dyplomaci? Zgodnie z konwencją z Montevideo, państwo musi posiadać określone terytorium, stałą ludność, rząd oraz zdolność do utrzymywania stosunków z innymi państwami.

Wedle tej definicji „Palestyna” istnieje jedynie na papierze firmowym jej apologetów. Ma dwa rządy — każdy z nich podważa legalność drugiego; dwa zestawy uzbrojonych gangów podających się za siły bezpieczeństwa; i ani jednej instytucji, która przetrwałaby tydzień bez zagranicznych subwencji. Uznawanie tego za państwo nie jest dyplomacją — to nekromancja. To nagradzanie terroryzmu i chrzest chaosu pod postacią suwerenności.

A nawet ten opis i tak jeszcze łagodzi rzeczywistość. Dzisiejsza Gaza nie jest jedynie podzielona między Hamas i Fatah; to mozaika klanów, księstewek i najemnych milicji — uzbrojonych przedsiębiorców nędzy, służących temu, kto najlepiej płaci danego tygodnia. Niektórzy watażkowie nazywają się „obrońcami społeczności”, gangsterzy przybierają miano „brygad”, a przemytnicy pozują na pracowników socjalnych. Każda zbombardowana dzielnica ma już swoją mikro-suwerenność — z własnym punktem kontrolnym, flagą i krzywdą. To nie jest rządzenie — to gangsterska strefa bezprawia, polityczny odpowiednik sieci energetycznej zasilanej wyłącznie akumulatorami samochodowymi.

Nazwać ten chaos państwem to pomylić anarchię z podmiotowością. Dyplomaci, którzy z powagą mówią o „palestyńskich instytucjach”, mogliby równie dobrze organizować szczyty poświęcone wewnętrznej spójności mafii. To, co uchodzi za przywództwo, to karuzela zbirów i teologów, utrzymywana przy życiu nie przez wizję, lecz przez zagraniczne fundusze i zachodni nawyk mylenia upadku z autentycznością.

Nawet jeśli jutro zainstalowano by tam jakąś „technokratyczną administrację” — z CV, arkuszami kalkulacyjnymi i nieodzownym orszakiem międzynarodowych doradców o spojrzeniu ludzi, którzy wciąż wierzą w „proces” — to gdzie dowody na to, że korupcja, fanatyzm czy biurokracja funduszu męczenników miałyby po prostu zniknąć? To nie są anomalia palestyńskiego rządzenia — to jego zasady organizacyjne.

Fatah i Hamas to nie przeciwległe bieguny politycznego spektrum — to ten sam biegun, owinięty różnymi flagami. Jeden nosi krawat, drugi kominiarkę. Oba ożywia ta sama święta obsesja na punkcie krzywdy i ta sama święta wolność od odpowiedzialności.

Biznes śmierci i eksport cierpienia

Wojna, wyjaśnijmy to jasno, była finansową żyłą złota dla miliarderów z Dohy — uśmiechniętych kwatermistrzów pobożności. Każdy nalot, każda ofiara, każdy zachodni fundusz odbudowy to kolejna pozycja w ich bilansie. Pałace z marmuru rosną, konta puchną, a kondolencyjne tweety płyną szerokim strumieniem. Śmierć ich ludu nie jest dla nich tragedią — to dywidenda.

Ci ludzie zamienili cierpienie w portfel inwestycyjny — żałobę w klasę aktywów, litość w towar eksportowy. Nie zrezygnują z tego zysku dla pokoju, bo pokój jest dla nich po prostu złym interesem. Ich troska o naród palestyński sięga dokładnie tak daleko, jak sięga obiektyw kamery — i ani centymetra dalej. Ich brzuchy są wypchane, kieszenie pełne, a retoryka szybuje — hymn ku chwale oporu, prowadzony przez ludzi, którzy nie zaryzykowali nawet zadrapania od kulki od czasu ostatniego pomiaru w pasmanterii ich gazańskiego krawca.

A jeśli Hamas utrzyma władzę — co jest bardzo prawdopodobne, bo tchórze rzadko sami się zwalniają — to dobrze wiemy, do czego naprawdę dąży: nie do współistnienia, lecz do podboju. Ich karta ideowa nie pozostawia złudzeń: państwo islamskie „od rzeki do morza” — fraza, która jest mniej geografią, a bardziej teologią, mniej mapą, a bardziej pragnieniem śmierci. Grają cudzymi pieniędzmi — palestyńskie życia to ich żetony w kasynie — i jedyną siłą, która kiedykolwiek przerywa ich grę, jest wiarygodne zagrożenie własnym unicestwieniem.

Może  właśnie wyczerpanie zrobi to, czego przyzwoitość nigdy nie potrafiła. Może jakiś szczątkowy, zwierzęcy instynkt przetrwania przeważy nad narkotycznym urokiem męczeństwa. Może, choć raz, mężczyźni Gazy zatęsknią za cichym domem, pełną lodówką i nocą nieprzerywaną przez stukot księgowych Boga, zliczających zmarłych.

Ale nie łudźmy się: nikt nie został nawrócony na pokój. To nie jest świt nowego porządku moralnego — to kac po rzece krwi i retoryki. Bezlitosna kampania IDF i szerszy nacisk promieniujący przez Jemen, Syrię, Katar i Iran przypomniały nawet tym, którzy rzekomo kochają śmierć, że umieranie nadal boli.

I to, ostatecznie, jest jedyne kazanie, które kiedykolwiek do nich dotarło.

Nie — palestyńska tragedia nie wynika z braku państwowości, lecz z przywództwa: przywództwa, które traktuje śmierć jak walutę, litość jak strategię, a przetrwanie jak wstydliwy kompromis. Cywilizacja — w takiej okolicy — nie przetrwa dzięki perswazji, lecz dzięki temu, że budzi przerażenie.

Pokój przez proch i wytrwałość

Zatem tak, zobaczymy, czy to zawieszenie broni doprowadzi do pokoju. Ale dla tych, którzy odrzucili propozycję wymiany morderców na zakładników miesiące temu — ile dodatkowych ofiar było koniecznych? To Hamas wybrał tę wojnę i ją przedłużył — chowając się w tunelach, uzbrajając bloki mieszkalne jako pułapki, fabrykując zdjęcia głodujących dzieci i zakrwawionych worków z ciałami, z których niekiedy „zmarli” wstawali, gdy kamera się odwracała. Strzelali nawet do własnych cywilów próbujących uciec — bo ulubiony Palestyńczyk Hamasu to zawsze ten martwy. Najlepiej z kamizelką „PRESS” i podpisem pełnym współczucia.

Niech więc dyplomaci wznoszą toasty, a Trump poleruje swojego wyimaginowanego Nobla. Reszta z nas może pozwolić sobie na prawdę: to zawieszenie broni nie zostało wywalczone perswazją, empatią ani oświeceniem. Zostało zdobyte przez stałą, straszną, konieczną presję izraelskiego oręża — jedynej siły w regionie, która wciąż wierzy, że cywilizacja jest warta obrony.

Jeśli pokój nadejdzie, to nie dlatego, że świat nagle zmądrzał — ale dlatego, że Hamasowi skończyły się kryjówki. Pokój przez siłę nie jest ciepły, szlachetny ani sprawiedliwy. Jest po prostu pokojem wymuszonym siłą. A historia, ten okrutny i nieczuły redaktor, zapisze znów tylko jedną ważną linię: że barbarzyństwo zostało zastraszone do milczenia, a cywilizacja — zmęczona, ale niepokorna — przetrwała.


Link do oryginału: https://www.freedomtoffend.com/p/peace-through-strength-and-the-hypocrisy?utm_source=post-email-title&;publication_id=2017302&post_id=175823425&utm_campaign=email-post-title&isFreemail=false&r=36uf0r&triedRedirect=true&utm_medium=email

Freedom To Offend, 11 października 2025


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com