Archive | 2024/10/09

Tożsamość, patria i jej administracja

Tadeusz Kościuszko, rys. Adam Grabowsk


Tożsamość, patria i jej administracja

Andrzej Koraszewski


Rodzimy się w przypadkowym czasie, w przypadkowym miejscu, w przypadkowej kulturze, w przypadkowej rodzinie. Patriotyzm to bycie dobrym sąsiadem. (Chrześcijanie nazywają to bliźnim, a tu pojęcie „sąsiada” jest rozciągliwe).  Co to znaczy być dobrym sąsiadem? Patriotyzm łączy się ze słowem patria – ojczyzna. Rosyjscy anarchiści sądzili, że wszystko lepsze niż władza państwowa, mieli po temu uzasadnione powody. Odrzucali rzymską maksymę dura lex sed lex, w przekonaniu, że anarchia jest lepsza niż państwo i jego prawa, ponieważ to ich państwo dostarczyło dowodów, że traktuje poddanych jak bydło. Jakiś Polak pisze w Internecie, że PiS i Kaczyński są jak ci od gnoju, ale w garniturach. Ileż pogardy w tym „patriocie” dla ludzi, którzy od czwartej rano nie przewracają się na drugi bok w łóżku,  nie siadają do komputera, żeby dowiedzieć się co słychać,  tylko karmią krowy, szykują sprzęt przed wyjściem w pole. Jak potężna jest tradycja tej bezgranicznej pogardy dla tych „od gnoju”. Nie chcę takiego sąsiada, nie chcę takiego odrażającego patriotyzmu.

Patriotyzm to gotowość obrony nie tylko siebie, ale i sąsiadów, gotowość oddania swojego życia w obronie innych. Right or wrong, my country – mówią czasem Anglicy, chociaż te słowa (w innej kolejności), są słowami amerykańskiego bohatera. Są chwile, kiedy niezależnie od naszych podziałów, obrona wspólnoty jest ważniejsza od sporów o racje. Ale nasze spory nie są nieważnie i walka o sposób spierania się może być najważniejszym elementem tego, co nazwiemy patriotyzmem.        

Państwo jest wspólnotą jego mieszkańców, tych od gnoju i tych w garniturach. Państwo dostarcza nam ochrony w zamian za lojalność. Co znaczy „państwo”, co znaczy „nam”, ochrona czego, przywileju niewolenia jednych przez drugich, czy bezpieczeństwa wszystkich?    

John Kennedy powiedział: „nie pytaj co państwo może zrobić dla ciebie, zapytaj, co ty  możesz zrobić dla państwa.” To ciekawy skrót myślowy, w sytuacji zagrożenia. Czasem to zagrożenie może być konsekwencją nadmiernie roszczeniowych postaw obywateli.

Kiedy król  mówi „państwo to ja”, reagujemy oburzeniem, albo śmiechem. My jednak czasem mamy ochotę powiedzieć politykom: państwo to ja.    

Oburzyła mnie niedawno moja ignorancja, dopiero na starość dowiedziałem się, dlaczego mówimy amerykańska administracja, a nie amerykański rząd. Jefferson i Adams przed objęciem urzędu prezydenta byli ambasadorami w Europie, Jeden przy dworze francuskim, drugi przy dworze brytyjskim. W Europie był władca i byli poddani, Ameryka miała być inna, miała być krajem, w którym nie ma poddanych. Idea obywatela była tu traktowana poważniej niż w innych miejscach. Postanowiono, że władza powinna być raczej administracją niż rządem.    

Koncepcje państwa i koncepcje obywatela mogą mieć różne fundamenty. Pisał o tym niedawno na marginesie zbliżających się wyborów prezydenckich w USA pochodzący z Iranu dziennikarz amerykański Amir Taheri.

Taheri przypomina odmienną koncepcje państwa Platona i Arystotelesa.

„Platon, (przynajmniej w swoim opus magnum Państwo), przedstawia idealne społeczeństwo jako rządzone przez tych, którzy wiedzą najlepiej, z misją opieki nad ludnością od kołyski do grobu. Wszystko, co ludzie muszą zrobić, to przestrzegać zasad i cieszyć się dobrym życiem oferowanym przez rządzących filozofów.

Arystoteles natomiast skupia się na jednostce, która jest panem swojego losu, z wyjątkiem sytuacji, gdy ingerują bogowie.

Arystoteles jest ostrożny w stosunku do mas i dużych społeczeństw. W rzeczywistości martwi się, że miasto, które rozrośnie się do ponad 100 tysięcy mieszkańców, może mieć kłopoty.

Europejscy przybysze do Nowego Świata docierali tam w małych grupach, Byli pionierami w małych rolniczych osadach, działali jako niezależne jednostki, które łączą się tylko w sytuacjach kryzysowych, sami sobie tworzą swoje prawa pod nieobecność państwa. To był model arystotelesowski, lub jak kto woli anarchistyczny, daleki lub zgoła sprzeczny z platońską utopią. Fundamenty Ameryki tworzyli ci „od gnoju”.

Ponieważ reszta świata była bardziej platońska, w miarę rozwijania się i cementowania struktur państwowych również w Ameryce indywidualizm pionierów, z konieczności musiał zacząć konkurować z europejskim kolektywizmem.   

Skromna w założeniach ojców założycieli administracja narodu imigrantów rozrastała się w związku z potrzebami obronnymi. Kolejne sytuacje kryzysowe wzmacniały władzę rządów federalnych i stanowych kosztem samorządu gminnego. 

Amir Taheri pisze, że wojna secesyjna w USA pokazała konieczność kolektywnych działań na rzecz zachowania Unii, ale jednocześnie wykształciła kolektywistyczne nawyki, które nie zniknęły po zakończeniu stanu wyjątkowego. Pierwsza wojna światowa zmusiła do stworzenia ogromnej armii, co wymagało nowego spojrzenia na rolę władzy centralnej.

„Krach na giełdzie w 1929 r. zwiększył atrakcyjność kolektywistycznego działania w sytuacjach nadzwyczajnych niezwiązanych z wojskiem. New Deal prezydenta Franklina D. Roosevelta, zainspirowany ekonomią keynesowską, był pierwszym poważnym pokazem kolektywizmu w amerykańskiej polityce.”

Częściowo dzięki temu widocznemu sukcesowi – pisze dalej Taheri – udało się przełamać tamę mentalną, która oddzielała idee kolektywistyczne od amerykańskiej polityki poza sytuacjami kryzysowymi.

New Deal, wielka solidarnościowa operacja była zasadniczo różna od komunistycznej solidarności lansowanej przez ZSRR i solidarności społecznej lansowanej przez nazistów i faszystów. Otwierała się brama do „trzeciej drogi”, która (przynajmniej teoretycznie), nie atakowała ani prywatnej własności, ani wolnego rynku, prowadziła „tylko” do państwa opiekuńczego, w którym jednostce należy się pomoc ze strony dobrego i mądrego państwa.

Mimo istnienia niewielkiej partii komunistycznej, idee komunistyczne nie miały w Ameryce wielkiego powodzenia. Faszyści byli  dość liczni, ale nie na tyle, aby wpływać na mentalność społeczeństwa jako całości. Protestancka etyka, uznająca za grzech brak zaradności, marniała pod ciosami państwowej dobroczynności z pieniędzy podatników.            

„W polityce USA pod rządami prezydenta Lyndona B. Johnsona nastąpił gwałtowny zwrot w stronę kolektywizmu, czego wyrazem były takie elementy jak dyskryminacja pozytywna, komunitaryzm, feminizm i wczesne tendencje ekologiczne.”

W imponującym tempie rosły nakłady na opiekę społeczną i szeregi dworzan zajmujących się rozdzielnictwem wtórnie dzielonej części dochodu narodowego. Obywateli zmieniano w poddanych, oferując im możliwość ucieczki od zaradności i odpowiedzialności za los własny i los swoich dzieci.     

Taheri pisze o Baracku Obamie, który w swojej autobiografii wyśmiewa podejrzenia, że może być „ukrytym socjalistą”, ale okazuje się piewcą kolektywizmu, „ducha kolektywnego, którego wszyscy pragniemy, poczucie więzi, które góruje nad naszymi różnicami”.

„Na przestrzeni dziesięcioleci tradycyjny amerykański kult jednostki jako bohatera stracił wiele ze swojej otoczki, zastąpiony nowym kultem ofiary, której należą się przeprosiny i zadośćuczynienie.” To nowa religia dworzan zajmujących się rozdzielnictwem i elit mówiących „państwo to my”, które powróciły do platońskiej idei państwa. Dziś plus minus połowa mieszkańców USA jest w ten lub inny sposób zależna od zasiłków i świadczeń.

Zdaniem amerykańskiego dziennikarza, kolektywistyczne myślenie wyparło pionierski, indywidualistyczny etos, co prawdopodobnie rozstrzygnie o wyniku zbliżających się wyborów.     

Tymczasem my, mieszkańcy starego świata, nigdy nie otrząsnęliśmy się z feudalnych podziałów na plebs i obywateli, nigdy nie zaczęliśmy traktować idei demokracji, jako wspólnoty równych i odpowiedzialnych za swój los jednostek. Nie zapamiętałem nazwiska autora memu o tym, że ci z PiS-u różnią się od tych od gnoju tylko ubiorem. Nie było powodu, ponieważ ten pogląd doskonale odzwierciedla postawy tak wielu.

„Jesteśmy tym co jemy” przekonuje mnie inny internetowy mem. Jest w tym sporo prawdy, ale „jemy” nie tylko to, co nam podają na stół, od kołyski pożeramy strawę duchową wpychaną dousznie raz doocznie, przy pomocy obrazów i liter.

Zapomniany dziś znakomity pisarz Andrzej Bobkowski uciekł z powojennej Europy, szukając po drodze odpowiedzi na pytanie, co go w niej doprowadza do szewskiej pasji. Podczas swojej pierwszej wizyty w Stanach Zjednoczonych ze zdumieniem odkrył, że nie ma w mieszkańcach tego kraju plebejskości, ani nieustającej irytacji na plebejskość.

Przed drugą turą wyborów prezydenckich w Polsce w 2020 roku Zbigniew Boniek naraził się troszkę powtarzając głośno opinię „inteligentów”:

„Prezydent Polski dzisiaj może być wybrany głosami ludzi środowiska wiejskiego, głosami emerytów i ludzi z podstawowym wykształceniem”.

Przeprosił potem mówiąc: „Tak czasami bywa, jeśli emocje biorą górę nad mózgiem i racjonalnością. Ja przecież napisałem jedynie to, co przeczytałem w gazecie”.

Pewne odmiany patriotyzmu skłaniają do oikofobii. Głęboko siedząca platońska idea państwa przybiera postać opiekuna ludu, awangardy proletariatu, bojownika o społeczną sprawiedliwość, z tożsamością postępowca, chcącego zmienić wszystko, żeby nic się nie zmieniło.    

Wielu wyraża dziś obawy, że amerykański eksperyment dobiega końca. Nas nie zaraził nigdy, a pomniki Tadeusza Kościuszki nie wpływają ani na naszą tożsamość, ani na nasz patriotyzm.

Na nasze spory, o to jak się spierać, Platon wydaje się wpływać silniej niż Arystoteles, Europa pozostała wierna tradycji i patrzy z nadzieją na Amerykę. Czuję się obywatelem świata, co może prowadzić do globalnej oikofobii.


Andrzej Koraszewski – Publicysta i pisarz ekonomiczno-społeczny. Ur. 26 marca 1940 w Szymbarku, były dziennikarz BBC, wiceszef polskiej sekcji BBC, i publicysta paryskiej „Kultury”. Więcej w Wikipedii.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Israel’s quandary: Can it afford to win in the face of international opprobrium?

Israel’s quandary: Can it afford to win in the face of international opprobrium?

Caroline B. Glick


The United Nations and its diplomatic lynch mob are testing the mettle of the Jewish state, which sees no choice in the current battles it must wage against Hamas and Hezbollah.

.
Israeli Ambassador to the United Nations Danny Danon speaks during “Summit of the Future” on the sidelines of the U.N. General Assembly at the headquarters of the United Nations in New York, Sept. 22, 2024. Photo by Angela Weiss/AFP via Getty Images.

The life of Israel is a split screen.

The first screen shows the life of a nation and a country fending off a coordinated seven-front assault whose goal is the Jewish state’s physical obliteration with heroism, ingenuity and fortitude that takes your breath away.

The second screen shows the envy and hatred that the nations of the world direct at the State of Israel.

And this week, with the U.N. General Assembly taking place in New York at the precise moment Israel has taken the initiative vis à vis the Lebanese front, the dissonance between the two sides is so glaring that it gives you whiplash.

Over the past week, for the first time since it unilaterally removed its forces from Southern Lebanon in 2000, Israel took the initiative in its war with Iran’s largest proxy force, Hezbollah, which controls Lebanon. The threat Hezbollah poses to Israel is orders of magnitude greater than the threat Hamas posed on Oct. 7. Hezbollah’s arsenal, which numbers some 200,000 short- and medium-range rockets and ballistic missiles, is nearly 35 times larger than Hamas’s arsenal of 6,000. Hezbollah’s missiles are capable of hitting nearly every strategic military and industrial site in Israel. They are capable of laying waste to northern communities and devastating cities and towns throughout the country.

And they are embedded in civilian neighborhoods. After the 2006 war, due to its control over the Lebanese government and military, Hezbollah oversaw the reconstruction of the areas in Southern Lebanon that were damaged and destroyed in the war. Hezbollah built the apartments as dual-use structures with missile launchers and missiles in many apartments. Residents received monthly payments for permitting their homes to be for this purpose.

Since the start of the war, Hezbollah shot 8,000 such projectiles into northern Israel. They severely damaged several critical military installations. They destroyed hundreds of homes. They ravaged the landscape of northern Israel, burning forests, as well as destroying nature and wildlife reserves from the Golan Heights to the Upper Galilee.

If the missile arsenals weren’t sufficient to keep Israel’s north depopulated, there is also the conventional threat of Hezbollah’s land forces. Citing U.S. and regional officials, The Wall Street Journal reported, “Those with knowledge of Hezbollah say the group accelerated its war preparations in recent months, expanding its network of tunnels in Southern Lebanon, repositioning fighters and weapons and smuggling in more arms. Iran has increased supplies of small arms and rocket-propelled grenades, along with guided and unguided long-range missiles.”

“The south is like a beehive right now,” said a former Hezbollah military officer referring to the military preparations to the newspaper. “Everything the Iranians have, we have.”

Hezbollah’ ground forces number some 40,000 men. Thousands in the so-called Radwan brigades are battle-hardened veterans of Iran’s insurgent wars in Syria and Iraq. They have oceans of American, British, Iraqi and Syrian blood on their hands.

Hezbollah’s operational concept since Oct. 7 (basically since Israel removed its forces from Southern Lebanon in May 2000) has been attrition warfare. Hezbollah’s massive and ever-growing arsenal deters Israel from getting into a major war with the terror army. At the same time, the terror group expands its effective control over northern Israel by gradually expanding the expanse of Israeli territory it can strike at will. In the past month, emboldened by Israel’s largely defense posture since Oct. 7, Hezbollah has massively escalated its missile assault on Israel, increasing the number and range of the projectiles its forces shot over daily from a few to a couple dozen to between 60 and 120.

Last week, it was the ingenious decapitation strikes that successfully targeted Hezbollah’s operational leadership attributed to Israel involving the detonation of hand-held communications devices that enabled Israel to seize the operational initiative for the first time since 2000. Its follow-on airstrikes against the commanders of the Radwan Force in Beirut decimated Hezbollah’s senior ranks, leaving Hezbollah leader Hassan Nasrallah and his bosses in Iran’s Revolutionary Guard Corps with a largely commander-less terror army.

Israel’s airstrikes on Monday against missiles and missile launchers in Southern Lebanon, Beirut and the Beqaa Valley, based on stunning intelligence superiority, reportedly devastated Hezbollah’s strategic missile power. A diplomatic source divulged Tuesday morning that the air force’s 1,400 hits destroyed half of Hezbollah’s precision-guided missiles. The source claimed further that now, Hezbollah possesses only one-quarter of the rockets with ranges up to 40 kilometers it had at the start of the war.

Critically, the source said that Hezbollah’s capacity to launch coordinated missile strikes involving hundreds of projectiles simultaneously has been severely damaged. Hezbollah’s operational concept throughout has been that in the event of an all-out war, it would swarm Israel with hundreds of projectiles simultaneously, overwhelming Israel’s air-defense systems. If Israel has indeed taken out that capability, it means that Hezbollah’s threat to Israeli territory is no longer existential.

By achieving something approaching operational control over Gaza, blocking avenues of resupply by controlling the Philadephi corridor controlling the 14-kilometer border with Egypt and preventing the reinforcement of Hamas’s terror forces in northern Gaza by controlling the Netzarim corridor, Israel has been able to scale back its force size in Gaza. Israel’s military Division 98, the main maneuver unit in Gaza, was moved to the north, providing the IDF both the means to prevent or defeat a Hezbollah invasion by land, including underground, border-crossing tunnels. Division 98 is also capable of carrying out incursions up to and including an invasion of Southern Lebanon if so commanded.

Jerusalem’s intelligence capabilities have enabled it to carry out the most precise airstrikes in history. Almost no ordnance has been wasted or misdirected. Thanks to the experience Israel has garnered in Gaza over the past year, it has developed the capacity to give civilians an opportunity to vacate areas, including their apartments, housing missiles before striking, thus again, bringing the number of civilians killed nearly to zero.

It is hard to ignore the global implications of what is happening on the ground. It isn’t simply that Ibrahim Aqil, Hezbollah’s operations commander who was killed at the leadership meeting in Beirut, had a $7 million FBI award on his head for his role in carrying out the 1983 bombings of the U.S. embassy and Marine barracks in Beirut in 1983 that murdered some 300 Americans, as well as 64 French paratroopers.

Hezbollah is the most powerful and well-seeded terror force in the world. Its operational and financial tentacles reach throughout Europe, Asia and Latin America. An Israeli victory would mean that Hezbollah’s threat worldwide would be massively diminished.

Then there is Iran. For the past four years, Iran has moved steadily towards completing its nuclear weapons program. It is widely considered a threshold nuclear state. It is suspected of adapting its missile force to carry nuclear warheads. To date, Hezbollah has served as Iran’s protector. By using the prospect of an all-out combined missile strike and ground invasion of Israel from Lebanon as a deterrent, Iran was able to deter Israel from striking its missile and nuclear installations or its oil platforms. Now with Hezbollah in the most vulnerable and weakest position it has suffered in decades—and Hamas effectively defeated as an offensive force—Iran faces the specter of an Israel free to destroy its nuclear and regional hegemonic ambitions.

International law turned on its head

And this brings us to the second half of the screen. As Israel fights the free world’s fight against Iran and its terrorist forces, the nations of the world have congregated at the U.N. General Assembly for their annual diplomatic lynch mob against the lone Jewish state. The General Assembly opened last week by passing a resolution demanding that Israel remove 800,000 citizens from their homes in Jerusalem, Judea and Samaria within a year and transfer their communities to the Palestinian Authority, which shares the goal of Iran and its other proxies to annihilate Israel.

If Israel fails to abide by the U.N. dictate, or even if it does, the resolution calls on the U.N. member states to enact an arms embargo on Israel. António Guterres, the U.N.’s Israel-hating secretary-general helpfully proclaimed that he will use his powers of office to enforce the resolution.

It was all downhill from there. At the United Nations, in Paris, in Washington, policymakers and lawmakers have spared no effort to demonize Israel. President Joe Biden and Sheikh Mohamed bin Zayed Al Nahyan, president of the United Arab Emirates, met in Washington on Monday. Rather than congratulate (or thank) Israel for systematically removing the gravest threats to the stability and security of the Middle East, including to the UAE and the United States, Biden and MBZ focused their statements on demanding that Israel move to establish a Palestinian state in Gaza, Judea and Samaria—and Jerusalem.

Sen. Bernie Sanders (I-Vt.) and his fellow progressives in Congress responded with rage to the simultaneous detonation of Hezbollah’s pages and walkie-talkies that took out thousands of terrorists in one fell swoop. They called it international terrorism and demanded a U.S. arms embargo on Israel. Even Leon Panetta, former secretary of defense, also called the strike that decimated the leadership of the most powerful terror army in the world a terror attack.

All of those clamoring to declare Israel the enemy of all that is good, and Hezbollah and Hamas as the good guys, predicate their condemnations on an entirely imaginary version of international law that turns morality and the very concept of legality on their heads to punish defenders—or one specific defender, Israel—and reward aggressors.

The dissonance between the reality on the ground and the diplomatic assault on Israel—now joined by nearly every nation on earth at the United Nations—presents Israel with an epic quandary.

Obviously, it cannot scale back the level or nature of the assault with reason. People cannot be reasoned out of positions they weren’t reasoned into. The international community’s hostility towards Israel owes to a poisonous mix of political expedience, greed, opportunism and prejudice.

And so, we come to the quandary. Can Israel afford to ignore these forces and just fight to victory or not?

Can Israel afford not to ignore them?

The Biden administration and its comrades at the United Nations are betting that Israel will decide that it cannot afford to ignore these voices. But in reaching this conclusion, they ignore the one overriding factor that has informed Israel’s actions since Oct. 7.

This is a war for Israel’s survival. Israelis back this war because they understand that the lesson of Oct. 7 is that the can has been kicked to the end of the road. Claims that we can stop and pick up where we left off in a year or so fall like artillery duds. No one will accept them because no one can accept them. It is literally now or never.

And so the United Nations and the United States, and their diplomatic lynch mob, will be ignored. Maybe the diplomatic chips falling today can be picked up at a later date. But this war must be won. And after the stunning successes in Lebanon, more and more Israelis are reinforced in their conviction that it is being won.


Caroline B. Glick is the senior contributing editor of Jewish News Syndicate and host of the “Caroline Glick Show” on JNS. She is also the diplomatic commentator for Israel’s Channel 14, as well as a columnist for Newsweek. Glick is the senior fellow for Middle Eastern Affairs at the Center for Security Policy in Washington and a lecturer at Israel’s College of Statesmanship. She appears regularly on U.S., British, Australian and Indian television networks, including Fox, Newsmax and CBN. She appears, as well, on the BBC, Sky News Britain and Sky News Australia, and on India’s WION News Network. She speaks regularly on nationally syndicated and major market radio shows across the English-speaking world. She is also a frequent guest on major podcasts, including the Dave Rubin Show and the Victor Davis Hanson Show.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


New York City Names Street After Late Jewish Media Mogul and Philanthropist

New York City Names Street After Late Jewish Media Mogul and Philanthropist

Shiryn Ghermezian


Sumner Redstone, former executive chairman of CBS Corp. and Viacom, arrives at the premiere of “The Guilt Trip” starring Barbra Streisand and Seth Rogen in Los Angeles December 11, 2012. Photo: Reuters

The City of New York named a street on Tuesday in honor of the life and legacy of Sumner Redstone, the late Jewish global media executive and philanthropist who vastly contributed to the media and entertainment industry as the head of Viacom, CBS, and Paramount.

Sumner Redstone Way is on the corner of 44th Street and 7th Avenue, outside of Paramount Global headquarters in Manhattan.

Redstone was the CEO of Viacom through 2005 and oversaw some of the company’s high-profile acquisitions, such as Paramount Pictures, Blockbuster Entertainment, DreamWorks SKG, and CBS. Redstone served as chairman of Viacom and CBS until 2016, and when the two merged in December 2019 and became ViacomCBS, he took on the role of chairman emeritus of the combined company. He died at the age of 97 in August 2020.

A street-naming ceremony took place on Tuesday and was attended by the Redstone Family, senior leaders from Paramount, New York City Council Member Erik Bottcher, and others.

“My father was one of the great champions of the media industry,” said Shari Redstone, who is daughter of the honoree, chair of Paramount Global, and president and CEO of the Redstone Family Foundation.

“By taking smart risks, never making a decision of out of fear, and doing things his way, he drove the industry continuously forward,” she added. “His achievements live on today in countless ways, including Paramount’s commitment to creating content that excites, informs, and educates audiences and leaves them coming back for more.  I want to thank the City for honoring my father and all the incredibly talented individuals at Paramount who bring his vision to life.”

Redstone was born in Boston, Massachusetts on May 27, 1923, to Belle Ostrovsky and Max Rothstein. His father later changed his name to Michael Redstone.

Redstone served in World War II as part of a US Army intelligence unit that focused on breaking Japanese military and diplomatic codes. He served in the army unit until the end of the war and received many honors, including the Army Commendation Award and two commendations from the Military Intelligence Division for his service, contribution, and devotion to duty.

After his military service he graduated from Harvard University School of Law and began his career as a law secretary with the United States Court of Appeals and then as special assistant to the US Attorney General. He left his career in law in 1954 and took over, and expanded, the cinema chain founded by his father that is now known as National Amusements.

Throughout his decades-long career, Redstone was a member of multiple entertainment industry organizations, including the Advisory Council for the Academy of Television Arts and Sciences Foundation and on the Board of Trustees for The Paley Center for Media. He was the first chairman of the board of the National Association of Theatre Owners of America, he has a star on the Hollywood Walk of Fame, and there is a Sumner Redstone Building in the Paramount Pictures lot dedicated in his memory.

He additionally held positions on the executive board of the Combined Jewish Philanthropies of Greater Boston and was former chairman of the Metropolitan Division of the Combined Jewish Philanthropies. He joined the Boston University School of Law as a faculty member in 1982 and went on to create one of the first classes in entertainment law in the US.

Then-New York City Council Speaker Corey Johnson introduced and sponsored the co-naming of Sumner Redstone Way on Dec. 15, 2021. The Council approved and passed the bill that same date, and it was officially adopted into the City Charter on Jan. 15, 2022.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com