Archive | 2025/02/07

Michał Sobelman: Babcia była antysemitką. Mówiła, że mój ojciec jest gburem, złym człowiekiem i Mośkiem

Michał Sobelman: Babcia była antysemitką. Mówiła, że mój ojciec jest gburem, złym człowiekiem i Mośkiem

Krystyna Naszkowska


Józef Sobelman (Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta)

Z Michałem Józefem Sobelmanem, rzecznikiem ambasady Izraela w Polsce, rozmawia Krystyna Naszkowska.

Strzelałeś?
– Nie do ludzi, nie brałem udziału w bezpośrednich starciach. Pierwsze wspomnienie to z 1969 roku. Toczyła się wojna na wycieńczenie. Po obu stronach Kanału Sueskiego stały dwie armie, izraelska i egipska, i ostrzeliwały się nawzajem. To była dziwna wojna, której w mieście się w ogóle nie odczuwało, ona była tylko na Synaju. We wrześniu 1971 byłem już w wojsku.

Możesz o tym mówić? O pobycie w wojsku?
– Pewnie, że mogę. W wojsku tak naprawdę stałem się Izraelczykiem. Tam zawarłem wspaniałe przyjaźnie, nawet postanowiłem zostać w zawodowej służbie po skończeniu trzyletniej służby zasadniczej. Wycofałem się dopiero wtedy, kiedy chcieli mnie wysłać na kurs do Ameryki. Wyszedłem i w wieku 24 lat zrobiłem maturę, rok później poszedłem na studia. Wojsko to jest nauka życia.

To czego cię nauczyło?
– Jak się żyje z ludźmi, jak można polegać na kimś. Pobyt w wojsku jest jedną z ważniejszych części mojego życia. I w gruncie rzeczy przez to, że byłem tyle lat w wojsku, chciałem z Izraela wyjechać.

Dlaczego?
– Wyszedłem z wojska, ożeniłem się, studiowałem, potem pracowałem, ale ciągle wojsko było przed wszystkim. W Izraelu się mówi, że każdy mężczyzna do pięćdziesiątego któregoś roku życia jest tylko żołnierzem na urlopie.

Ciągle cię wzywali?
– Każdego roku spędzałem mniej więcej 45 dni w wojsku. Raz chyba nawet dwa miesiące.

Na ćwiczeniach?
– Zazwyczaj to jest normalna służba. Byłem na Synaju również w okresie mojej służby rezerwowej. A kiedy Synaj oddaliśmy, byłem nad Morzem Martwym z rakietami, byłem na Wzgórzach Golan.

Miałeś tego dość, bo się obawiałeś o życie czy to ci rozwalało plany życiowe?
– To drugie. Masz pracę, prowadzisz jakiś prywatny interes, planujesz urlop, a tu nagle wszystko musisz rzucić. Jeśli masz jakiś zakład, to ci klientela ucieka przez ten czas, to są wymierne straty materialne. Oczywiście wojsko płaci za ten okres, ale to nie rekompensuje wszystkiego. Dla mnie to oznaczało przerwanie pracy naukowej. A powrót do nauki po niemal sześciu latach, które spędziłem w wojsku, był trudny. I każde wezwanie, każda przerwa dodatkowo mnie dotykały.

Kiedy po raz pierwszy od 1969 roku przyjechałeś do Polski?
– W 1983. Wcześniej próbowałem przyjeżdżać, ale za każdym razem natykałem się na odmowę.

Składałem wniosek i po miesiącu, dwóch przychodziła odpowiedź: „Prośba o przyznanie wizy została załatwiona odmownie, można złożyć odwołanie”. Odwołanie składałem i po kolejnych dwóch miesiącach przychodziła znowu odmowa. Bez wyjaśnień.

W latach 80. pojawiła się możliwość odwiedzenia Polski, ale można było pojechać wyłącznie na zorganizowaną wycieczkę. Z tej wycieczki można się było odłączyć już na lotnisku na Okęciu i dołączyć tuż przed powrotem, też na Okęciu. I ja z takiej możliwości skorzystałem w listopadzie 1983 roku. Byłem w Polsce tydzień.

Dokąd pojechałeś?
– Do Sosnowca oczywiście, ten tydzień spędziłem głównie w Sosnowcu.

Ktoś tam żył z twoich bliskich?
– Nie. Moja mama zmarła w 1960 roku, kiedy miałem siedem lat, jest tam pochowana. Ojciec zmarł w Izraelu w 1983 roku. Właściwie to ja rodziny nigdzie nie mam.

A jak zobaczyłeś Sosnowiec po tylu latach…
– Był taki sam. I to było niesamowite, że był dokładnie taki sam. Te same ulice, ci sami ludzie. Nie mówię o konkretnych ludziach, tylko o typach. Zamieszkałem u koleżanki ze szkoły.

Sosnowiec cię wzruszył?
– Wzruszył mnie, bo mogłem sobie wyobrazić, co by było, gdybym nie wyjeżdżał. Przyjaciele ze szkoły mieli swoje życie, pogadaliśmy przez godzinę, dwie i każdy poszedł w swoją stronę. Nic mnie z nimi nie łączyło. Wtedy uważałem, że na tym przyjeździe w listopadzie 1983 roku zakończyłem swoje związki z Polską.

Ale znowu przyjechałeś.
– Okazja pojawiła się w 1987 roku. Byłem pierwszym Izraelczykiem, który dostał stypendium UNESCO w Polsce, wysłano mnie do Katowic w ramach mojej pracy doktorskiej. Jestem historykiem, pracowałem wtedy na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, w 1986 roku zostały nawiązane pewne relacje, jeszcze nie dyplomatyczne, między Polską a Izraelem. Otworzono wtedy tzw. Biuro Interesów, bo oficjalne stosunki dyplomatyczne zerwane w 1967 roku nawiązano dopiero w lutym 1990.

Dostałem stypendium na rok, przyjechałem w maju 1987, ale wytrzymałem niecałe sześć miesięcy.

Bo?
– Bo wydawało mi się, że Polska nie jest krajem dla mnie. Z jednej strony Warszawa była wówczas fascynująca. Były spotkania opozycyjne, kościół na Żytniej, który był punktem spotkań, rozmów itd. Spotkałem mnóstwo fajnych ludzi. Wysłano mnie do Katowic, mieszkałem tam w akademiku. I w sumie to, co miałem zobaczyć w Katowicach, w moim rodzinnym Sosnowcu, zdążyłem zrobić w ciągu dwóch, trzech miesięcy. Potem przyjechała moja żona, od siedmiu pokoleń Izraelka, niemówiąca po polsku. Polska wydawała nam się krajem bardzo trudnym do życia, do mieszkania. Nadal obowiązywały kartki żywnościowe, czarny rynek, dolary sprzedawane cinkciarzom, łapówki na każdym kroku.

Konfrontacja obrazu, jaki wyniosłem z przeszłości,
z tą rzeczywistością, którą zastałem, wypadła fatalnie.
Pewnie teraz spytasz, dlaczego kolejny raz przyjechałem.

Pytam.
– Pracowałem równolegle w Yad Vashem w Jerozolimie. Przeprowadzałem wywiady z ludźmi, którzy przeżyli Zagładę. Po raz pierwszy zmierzyłem się wtedy z kwestią Zagłady.

To dziwne, ale ja mało z moim ojcem o tym rozmawiałem. Od dawna nie miałem z nim niemal żadnych kontaktów. Nie to, że nie chciałem ich mieć. Po prostu przez pobyt w wojsku moje relacje z ojcem bardzo się rozluźniły. W dodatku on zachorował na alzheimera, powoli tracił świadomość tego, kim jest. I kiedy zmarł, nagle zrozumiałem, jak niewiele wiem o jego życiu. Byłem już historykiem z własnymi publikacjami, a nie przeczytałem żadnej książki dotyczącej Zagłady. Podobnie jak wielu w moim pokoleniu, i w Polsce, i w Izraelu, od tego tematu uciekałem. Pewnego dnia, przeglądając papiery, które ojciec po sobie pozostawił, natknąłem się na jego zdjęcie z kobietą. Byli eleganccy, uśmiechali się. Zdjęcie miało datę: 24 czerwca 1943 rok.

To była twoja matka?
– Nie, to była kobieta, której nie znałem. Zdjęcie było portretowe i zrozumiałem, że to był ktoś bliski dla niego. Przypomniałem sobie wtedy, że ojciec kiedyś mówił o pierwszej żonie. Tak mówił i nie mówił. Uświadomiłem sobie, jak bardzo nie znam jego historii. Nie byłem pewny, ale miałem wrażenie, że getto w Będzinie zostało zlikwidowane w 1943 roku.

Wiedziałeś, że ojciec był w Będzinie?
– Mówił o tym. Najpierw był w Będzinie, potem w Zawierciu. W Izraelu istniało ziomkostwo Żydów zawierciańskich i tam było dwóch mężczyzn, którzy przez całą wojnę byli razem z moim ojcem. Już po jego śmierci spotykałem się z nimi i dużo mi o ojcu opowiedzieli. Okazuje się, o czym wówczas nie wiedziałem, że to getto w Zawierciu, mieście, w którym przed wojną mieszkało około siedmiu tysięcy Żydów, przeżyło zaledwie siedem osób. W sierpniu 1943 roku rozpoczęła się całkowita likwidacja wszystkich gett w Zagłębiu – najpierw w Będzinie i Sosnowcu, najpóźniej w Zawierciu. Te siedem osób przeżyło w mieście, bo pracowały w fabryce Luftwaffe, dla Niemców. I mój ojciec był jednym z nich.

Zmieniłem kierunek moich studiów, zacząłem się zajmować Zagładą, Polską i historią swojej rodziny.

Kiedy wyjeżdżaliśmy z ojcem z Polski w 1969 roku, w gruncie rzeczy nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Izrael był dla nas mniej więcej takim krajem jak Wietnam.

Gdzieś, coś, daleko?
– Daleko, nieinteresująco. Tam mieszkali jacyś dalecy wujkowie, których w życiu nie widziałem. Przysyłali raz na pięć lat pomarańcze.

Byłeś jedynakiem?
– Tak. Byłem późnym dzieckiem. Kiedy się urodziłem w 1953 roku, ojciec miał 50 lat, był zgorzkniały, miał pretensje do wszystkich.

Cała jego rodzina została wymordowana. Zginęła w Oświęcimiu w sierpniu 1943 roku. Oprócz niego przetrwał tylko jego siostrzeniec, który urodził się w 1924 roku. Mój ojciec w jakiś sposób go adoptował, tak to chyba trzeba nazwać. Był taki krótki okres w Polsce, kiedy ojciec był kapitalistą, miał rozlewnię piwa, wytwórnię wody sodowej. Ja tego nie pamiętam, bo zamknęli ją, zanim się urodziłem. Miał w każdym razie pieniądze i umożliwił temu siostrzeńcowi studia i lepsze życie przez kilka lat.

Z jakiej rodziny pochodził?
– Dziadek, ojciec ojca, był prezesem gminy żydowskiej w Zawierciu, dyrektorem banku. Pierwsza żona mojego ojca, ta, która zginęła w Auschwitz, też pochodziła z bogatej rodziny, jej wujek był jednym z najbogatszych ludzi w Będzinie, miał również prywatną szkołę. Ojciec w niej pracował. Ta szkoła zresztą istnieje po dzień dzisiejszy. Po wojnie ojciec skończył jakieś kursy na inżyniera budownictwa i w tym zawodzie pracował aż do wyjazdu z Polski.

A mama?
– Ojciec mojej matki zmarł młodo przed wojną. Siostra mamy umarła w wieku 22 lat, a mama – 36 lat. Nazywała się z domu Rubik, co wskazuje na żydowskie pochodzenie dziadka. Ale babcia była antysemitką.

Mieszkała z wami?
– To myśmy mieszkali u niej. To był duży dom, dwupiętrowy, nie willa, bardziej kamienica. Po wojnie zamieszkało tam chyba 15 lokatorów. Myśmy zajmowali tylko małe mieszkanie, pokój z kuchnią, bez łazienki, woda była na korytarzu. Tam się urodziłem.

Archiwum Michała Sobelmana, reprodukcja Albert Zawada / Agencja Gazeta

Kiedy byłem małym dzieckiem, rodzice się rozstali. Ojciec się wyprowadził, wynajmował na mieście pokój sublokatorski, ja zostałem z babcią i mamą. Mama codziennie nosiła mu obiady.

Po tym rozwodzie?
– To nie był formalny rozwód. Jeździła tramwajem i w takich bańkach woziła mu te obiady. Potem dostał służbowe mieszkanie, pokój z kuchnią.

Wiesz, dlaczego się rozstali?
– Babcia mówiła, że mój ojciec był gburem, złym człowiekiem i był Mośkiem, a Mośki to sam wiesz. Tak mówiła dziecku, które miało pięć lat.

Mama umarła w 1960, a rok później babcia. Sprowadziłem się do ojca dopiero po śmierci babci, bo nie chciałem mieszkać u niego, kiedy mama zmarła. Miałem osiem lat.

Bo Mosiek?
– Również dlatego. W dużej mierze był dla mnie człowiekiem obcym. Ojciec miał dwóch przyjaciół, jeszcze sprzed wojny, którzy przeżyli getto i Auschwitz, do jednego z nich jeździł do Zawiercia prawie co niedzielę. Jeździłem z nim. Często jeździliśmy również do Oświęcimia.

Bo?
– Traktował Oświęcim jako miejsce śmierci swoich bliskich. To zaledwie 30 kilometrów, ale droga była trudna i skomplikowana. Najpierw jechaliśmy tramwajem, potem pociągiem, potem szliśmy pieszo ze trzy kilometry.

Coś ci opowiadał o obozie?
– Nie. Wiedziałem, że to miejsce jest potwornie dla niego ważne, tym bardziej że jeździliśmy tam we Wszystkich Świętych. Pamiętam, że zazdrościłem kolegom, którzy tego dnia na cmentarzu spotykali dalszą rodzinę, potem szli na wspólny obiad. Myślałem sobie: kurczę, to jest fajny dzień, taki radosny w gruncie rzeczy, płoną te świece i znicze, coś się dzieje. Mnie 1 listopada kojarzy się z ponuractwem.

My też szliśmy na cmentarz, na grób mojej matki, ale to się załatwiało dosłownie w ciągu godziny, a potem od razu biegiem do tramwaju, potem pociągu itd. Myślę, że ojciec miał wyrzuty sumienia, że przeżył, tak to dzisiaj widzę, cała jego rodzina tam zginęła. Myślę też, że podczas tych wyjazdów stał dużo bliżej swojej pierwszej żony niż mojej matki. To było wyczuwalne.

I były takie rozmowy półgębkiem z tymi dwoma jego przyjaciółmi, którzy byli więźniami Auschwitz, jakieś wspominki wojenne. Ale ze mną na ten temat nie rozmawiał. To były czasy, kiedy w Polsce na ten temat za wiele nie mówiono. Myśmy tam kiedyś pojechali ze szkołą podstawową i to była wyprawa „śladami Józefa Cyrankiewicza”, który był ówczesnym Pileckim. Ale głównie mówiło się o ludziach, którzy uciekali z tego obozu, a nie o Żydach, którzy tam masowo ginęli.

Powiedziałeś, że ojciec właściwie nie chciał, żebyś był Żydem.
– Właśnie tak. Mam wrażenie, że będąc już człowiekiem dorosłym, doświadczonym, starym, dużo starszym, niż był w rzeczywistości, wyciągnął z przeszłości jedną lekcję: nie wolno być Żydem w Polsce! Ja chodziłem na przykład na religię. On nigdy nie protestował.

Czyli ty jesteś ochrzczony?
– Tak.

Co się wydarzyło, że wyjechaliście?
– Pamiętam, kiedy wybuchła wojna sześciodniowa w czerwcu 1967 roku – akurat kończyłem podstawówkę i po raz pierwszy w życiu poszedłem na wagary. W Sosnowcu przy Stadionie Ludowym było kąpielisko miejskie, chyba jeszcze sprzed wojny. Staw, wokół mnóstwo piasku. To był 5 albo 6 czerwca, dzień był bardzo upalny. Na tej plaży byli górnicy i jeden z nich miał takie przenośne radio Szarotka. Wokół niego wszyscy się zgromadzili, kilkadziesiąt osób. I słyszałem, jak komentują usłyszane wiadomości, coś takiego: „Ach, Żydki idą na Kair”. Potem pamiętam libacje u mojego ojca, jego koledzy z pracy przychodzili.

Cieszyli się?
– Tak. Ojciec coś mówił o wujku, który mieszka w Tel Awiwie, nie do końca wiedziałem, kto to. Od września poszedłem do liceum. A wiosną 1968 były dla mnie dwa znaczące wydarzenia. Pierwszym, w lutym, był mecz Górnik Zabrze – Manchester United na Stadionie Śląskim, Jan Ciszewski był naszym sąsiadem i komentował ten mecz. A potem 19 marca było przemówienie Gomułki w Sali Kongresowej w Warszawie.

Dlaczego 15-latka poruszyło przemówienie Gomułki?
– Samo przemówienie może nie. Ale parę dni potem zaczęli przychodzić do nas obcy ludzie. Rozmawiali z moim ojcem, co będzie, jak będzie, nagle przechodzili na jidysz. W radiu mówiono o młodzieży bananowej. W szkole były jakieś zebrania dla uczniów starszych klas.

Od kiedy miałeś świadomość, że jesteś Żydem?
– Nigdy nie miałem.

Jako dziecko ciągle słyszałem o wrednych Żydach, którzy są w partii, którzy handlują, przez których nie ma mięsa w sklepach, którzy nas otaczają ze wszystkich stron. Słyszałem, że oni są brzydcy, źle pachną. Był facet, który naprawiał pralki i nazywał się Kramer. Te pralki ciągle się psuły, więc często szedłem do niego o siódmej rano, by go złapać, zanim wyjdzie do pracy. On mówił z charakterystycznym akcentem i zdawało mi się, że cuchnie czosnkiem i cebulą.

Sugestia?
– Ależ oczywiście! Drugi sprzedawał alkohol młodym ludziom. Wiadomo było, że tego robić nie wolno. Mówiło się, że on sprzeda wódkę, bo to Żyd. Taka była atmosfera tamtych dni.

Nagle ten siostrzeniec ojca, czyli mój brat cioteczny, lekarz, postanowił wyjechać z Polski do Australii. Wtedy ojciec uświadomił sobie, że już w Polsce nie ma nikogo. „Jak mnie się coś stanie – mówił do mnie – to kto się tobą zajmie? Ty tu nie masz nikogo”.

Wybrał Izrael. Był człowiekiem starym, schorowanym, a Izrael był jedynym krajem, który gwarantował nam pobyt. Złożyliśmy papiery w listopadzie 1968 roku, dostaliśmy odpowiedź w maju 1969, że w ciągu 45 dni musimy opuścić Polskę. To była dla mnie tragedia. Miałem opuścić jedyne miejsce, które znałem. Kochałem się w jakiejś dziewczynie, miałem przyjaciół. Chciałem wyjechać, żeby zobaczyć świat, ale nie na stałe. A miałem świadomość, że nie wrócę.

Ojca nie wyrzucili z pracy?
– Nie. Przeszedł na emeryturę, dostał nawet jakiś zegarek. Mówił mi, jak w Izraelu jest cudownie, jaka pogoda, jacy ludzie itp. Podejrzewam, że po prostu się bał.

Czego?
– Jak to czego? To było dwadzieścia parę lat po wojnie!

Pogromu?
– Ojciec ciągle gdzieś chodził, przychodzili do nas jego koledzy i rozmawiali. Jeden powiedział: „W Warszawie mówią, że mają założyć obozy koncentracyjne na Mazurach i tych, którzy nie wyjadą, tam chcą zamknąć”.

To się nam dziś może wydawać absurdalne, ale wtedy ludzie się wszystkiego bali. Przychodził do nas milicjant, dzielnicowy, i pytał: „A pan, panie Sobelman, ma rodzinę w tym Izraelu?”.

Ja chodziłem do szkoły, gdzie większość nauczycieli, którzy jeszcze uczyli przed wojną, to byli wyznawcy Piłsudskiego, ale w gruncie rzeczy antysemici. Pamiętam, jak profesor geografii zwracał się do mnie: „No, Józiu – to moje pierwsze imię, którego właściwie nie używam – to co będzie, jak cię do tej Palestyny wyślą?”.

Ja do ostatniej chwili w to nie wierzyłem. I nagle ta informacja, że mamy 45 dni, musimy opuścić mieszkanie i wyjechać. Oczywiście trzeba było mieszkanie odmalować, meble sprzedać, kupić coś na wyjazd. Pieniędzy nie można było wywozić.

Pojechaliśmy pociągiem do Katowic, tam wsiedliśmy do tego, którym Żydzi wyjeżdżali z Warszawy z Dworca Gdańskiego. Do Katowic przyszło się ze mną pożegnać pół mojej klasy, albo i więcej. O szóstej rano następnego dnia dojechaliśmy do Wiednia, tam czekali na nas ludzie z dwóch organizacji żydowskich – Agencji Żydowskiej, która przekonywała, by jechać do Izraela, i Jointu, który namawiał, by jechać do Ameryki.

Na Izrael od razu zdecydowało się razem z nami cztery czy pięć osób. Zawieźli nas busem pod Wiedeń do takiego obozu dla emigrantów w Schönau. Po raz pierwszy widziałem Zachód, był cudowny. Malownicze sklepy, samochody, skutery, ludzie inaczej ubrani, to robiło wrażenie, przykrywało szok po wyjeździe. W Schönau już na dobre szła propaganda, od rana do wieczora puszczali nam filmy propagandowe o wojnie sześciodniowej. Potem zaczęła się nauka języka hebrajskiego.

Archiwum Michała Sobelmana, reprodukcja Albert Zawada / Agencja Gazeta

Ile tam byliście?
– Trzy albo cztery dni. Było badanie lekarskie, podczas którego się wydało, że nie jestem obrzezany. I facet mówi: „No to mamy problem, ale tu jest wielu takich, to się w Izraelu szybko załatwi”. Ja w ogóle nie wiedziałem, o czym on mówi.

W Izraelu wylądowaliśmy chyba o trzeciej nad ranem. W pół godziny wszystkie formalności zostały załatwione. Nagle słyszymy po polsku: „Panie Sobelman, gdzie pan chce mieszkać? Ma pan do wyboru mieszkanie w Nazarecie albo w Akce”.

Ja o Nazarecie słyszałem, bo to Matka Boska, mówię: jedźmy do Nazaretu. A kuzyni ojca, którzy przyjechali na lotnisko i stali za barierką, krzyczeli, by wziąć w Akce, bo to blisko Hajfy, w której mieszkali. I ojciec wybrał Akkę.

Wsadzili nas do taksówki i zawieźli prosto do tego mieszkania, kierowca miał adres. Mieszkanie było nowe, trzypokojowe z balkonem, niedaleko od morza. Nastał świt, zobaczyłem jakichś czarnoskórych kręcących się w galabijach, sutannach, jak mi się wówczas wydawało, pomyślałem, że jesteśmy na pustyni. O ósmej rano przyszedł urzędnik Agencji Żydowskiej, dał nam pieniądze na urządzenie się.

W tym mieszkaniu nic nie było?
– Nic z wyjątkiem dwóch żelaznych łóżek i jakiegoś stolika. A wieczorem pojechaliśmy do Hajfy, gdzie mój ojciec miał tych kuzynów. To było jakieś 20 kilometrów, autobusem godzinę niecałą. Mieszkali w bardzo pięknym miejscu, na górze Karmel. Nowe domy, biały marmur, przepiękne mieszkanie, widać morze. Byłem tam u nich dwa i pół tygodnia, potem wysłano mnie do kibucu.

Pracowałeś w polu, doiłeś krowy?
– Również. To był cudowny okres. Było nas około 40 rówieśników, z czego z Polski dziewięć osób. Byli Włosi, Hindusi, młodzież z Maroka, Turcji, Iranu, grupa z Argentyny, z którą się zaprzyjaźniłem, był chłopak, który przeszedł przez granicę z Syrii itd.

To wszystko byli Żydzi?
– Tak, oczywiście. Pierwsze dni były straszne. Bo nie znasz języka, jesteś w obcym świecie, gdzie ludzie, którzy mówią po polsku, bardzo krytykują Polskę. Ale po pierwszym szoku w ciągu kilku dni poczułem się jak w domu.

A ojciec?
– Załatwił sobie kurs językowy w Jerozolimie i potem zaczął tam pracować. Pracował siedem lat w firmie, która budowała domy dla nowych emigrantów, przyjęli go, mimo że miał już 67 lat. Był tam inspektorem budowlanym.

Dobrze się czuł w Izraelu?
– Nie. Pracę miał, materialnie pewnie było mu lepiej niż w Polsce. Kupił mieszkanie w Jerozolimie, więc mieliśmy przez lata dwa mieszkania, bo cały czas trzymaliśmy to pierwsze w Akce. Ale był potwornie samotny i z tym całym swoim życiem i czasem nie bardzo wiedział, co zrobić.

Czy kiedykolwiek rozmawiałeś z nim o sensie wyjazdu z Polski?
– Nie. Ojciec w Izraelu był jedną żywą raną, chodzącym nieszczęściem, biednym, starym, samotnym człowiekiem, który każdego dnia żałował, że jeszcze żyje. Jemu się wydawało, że w Izraelu zacznie wszystkim opowiadać o swoich przeżyciach wojennych. Ale problem był taki, że nie wszyscy chcieli słuchać.

Jak długo byłeś w kibucu?
– 14 miesięcy. Pracowaliśmy, uczyliśmy się języka, potem matematyki. Matematyki uczył nas student i strasznie się złościł, bo ciągle ktoś się spóźniał na lekcje. Krzyczał na nas: „Co wyście zrobili dla państwa?”. Krzyczał to po hebrajsku, a myśmy już rozumieli, że on ma do nas pretensje, bo on był w wojsku, walczył w jakiejś wojnie i ciągle coś w nim robi jako rezerwa, a my nic, my jesteśmy darmozjadami i jeszcze się spóźniamy na zajęcia.

W jaki sposób stamtąd wyszedłeś?
– To była normalna droga. Nie było mowy, bym poszedł do normalnego liceum, bo tam był inny tryb nauki, trzeba było znać Biblię, język i literaturę hebrajską, angielski, no ja tego nie umiałem. A zanim bym się nauczył, to minąłby kolejny rok. A za rok musiałem iść do wojska.

Ale wojsko proponowało też zdobycie zawodu na poziomie technika. Poszedłem do technikum elektronicznego w Jerozolimie, gdzie w ciągu roku zrobiliśmy wszystko, co inni robią w ciągu trzech lat. Jednak uczyliśmy się wyłącznie matematyki, fizyki, elektroniki, rzeczy, które będą potrzebne w zawodzie. I w ciągu 10 miesięcy, nawet nie roku, stałem się technikiem elektronikiem. Nigdy tego zawodu nie polubiłem, nie miałem do tego zdolności, ale jakoś to skończyłem. Potem była szkoła wojskowa, gdzie był kurs rekrucki i uczyli nas tego, co było potrzebne w armii. Ja skończyłem kurs rakiet typu Hawk. W maju 1972 roku poszedłem na Synaj do bazy wojskowej, do baterii przeciwlotniczej.

A po dziewięciu latach w wojsku zacząłem się znowu uczyć, studiować itd.

Więc co sprawiło, że kolejny, trzeci raz przyjechałeś do Polski?
– Robiąc wywiady dla Yad Vashem, natknąłem się na człowieka, który nazywał się Szymon Frost, był profesorem pedagogiki. Przyjechał ze Stanów Zjednoczonych, pochodził z Będzina. Zaprzyjaźniliśmy się. On miał dobry kontakt z Jointem i Agencją Żydowską. I w 1989 roku Agencja Żydowska zaproponowała mi pracę letnią w charakterze instruktora czy opiekuna grupy młodzieży żydowskiej, która przyjechała z Polski. Miałem ją zapoznać z Izraelem, z tradycją żydowską. A w 1992 roku zaproponowano mi przyjazd do Polski na siedem miesięcy. Miałem tu otworzyć centrum kultury żydowskiej.

Ale po miesiącu mojego pobytu ambasadorem Izraela w Polsce został mój dobry kolega z Jerozolimy Gerszon Zohar. Był ambasadorem do 1997 roku. Zaproponował mi, bym został rzecznikiem prasowym ambasady. To był początek nowych stosunków między Izraelem a Polską. I od tamtej pory jestem. Ty mnie się pytasz, czy wróciłem? Nie, nie wróciłem. Dostałem od prezydenta Kwaśniewskiego na nowo polskie obywatelstwo. Robię mnóstwo rzeczy związanych z językiem hebrajskim, tłumaczę, piszę. W gruncie rzeczy pracuję w Izraelu, a mieszkam w Polsce. Tu również płacę podatki od 15 lat.

Ale nie wróciłem.

To jak cię zwolnią z ambasady i pójdziesz na emeryturę, wrócisz do Izraela?
– Nie wiem.

No to dlaczego mówisz: „Nie wróciłem”?
– Bo wyjechałem w 1969 roku z innej Polski niż ta, w której teraz jestem. Wtedy Polska była krajem zamkniętym, nieliczni z niej wyjeżdżali. Powiem ci anegdotę, która dziś jest trudna do zrozumienia. Otóż mieszkałem w Sosnowcu niedaleko domu partii, na ulicy Czerwonego Zagłębia, która obecnie nazywa się 3 Maja, obok kościoła, dworca kolejowego. Sosnowiec wówczas liczył 150 tysięcy mieszkańców. Potem zaczęli budować Hutę Katowice i podwoili liczbę mieszkańców. Było tam kilku znaczących ludzi. Najbardziej znany był Edward Gierek, który wówczas był pierwszym sekretarzem komitetu wojewódzkiego partii w Katowicach. Była drużyna piłki nożnej, był Kiepura, który – jak się potem okazało – był Żydem, zresztą miasto miało bogatą historię żydowską, o której w latach 60. niewiele się wiedziało, i w gruncie rzeczy to była kompletna prowincja. Bawiliśmy się na podwórku w powstanie warszawskie, w wojnę i w Krzyżaków. I pewnego razu ktoś krzyknął: „Chłopaki, na dworcu jest Murzyn!”. Wszyscy się tam rzuciliśmy. Od mojego domu do dworca było około 300 metrów. Razem z nami biegli tam wszyscy mieszkańcy śródmieścia, starzy, młodzi, i pytali się: „Widzieliście?! Widzieliście?!”. W końcu nie zobaczyłem tego Murzyna, ale historia o nim była opowiadana przez kolejne tygodnie, że podobno poszedł na ulicę Modrzejowską, że gdzieś zabłądził, a w ogóle to pojechał do Katowic itp. To wówczas było znaczące wydarzenie dla nas.

Dwa razy pojechałem nad morze do Świnoujścia, w Warszawie nie byłem, nawet z wycieczką szkolną. Polska była krajem zamkniętym, ale była moją ojczyzną, jedynym krajem, z którym się identyfikowałem. Byłem polskim patriotą.

A dzisiaj, jak mówisz…
– Kim jestem?

Nie. Jaka dzisiaj jest Polska?
– Jestem w Europie i to jest ta wielka zmiana. Kiedy w 1992 roku znalazłem się w Polsce, znalazłem się również w Europie. Można samochodem pojechać do Niemiec, Francji, Czech. Poznałem nowych ludzi i wydaje mi się, że ci, którzy stali się moimi przyjaciółmi, są może najbardziej mi bliscy obecnie. Zresztą moja druga żona jest Polką. Moja pierwsza żona, ta od siedmiu pokoleń Izraelka, która tu ze mną przyjechała, mieszka w Polsce, jest profesorem hebraistyki na Uniwersytecie Warszawskim, powtórnie wyszła za mąż, za Polaka. Przyjaźnimy się.

Polska jest krajem, gdzie czasami jest fajnie i miło, a czasami jest po prostu źle. Izrael jest krajem, do którego przybyli ludzie z wielu państw, z innymi kulturami, innymi zwyczajami… Ale czasami wydaje mi się, że między jednym Izraelczykiem, powiedzmy: lewicowcem, a drugim, prawicowcem, jest dużo silniejsza więź niż w Polsce pomiędzy jednym człowiekiem a drugim mieszkającym na tej samej ulicy. Bo zaczynasz mówić o polityce, historii, Żydach, Kościele i nagle widzisz, że jesteś w obcym świecie, że tu nie ma żadnej szansy, by się porozumieć, jesteś po prostu odrzucony. W Polsce nadal nie lubi się obcych.

rekomendował: Leon Rozenbaum

I cały czas to czujesz?
– Tak. Kiedy widzę tak zwanych patriotów, kiedy widzę na sklepie napis: odzież patriotyczna… Staram się zrozumieć, ale nie jestem w stanie. W gruncie rzeczy moja rodzina zrobiła przez wieki dla Polski nie mniej niż większość tych, którzy dziś krzyczą o polskim patriotyzmie. Ale mimo to w 1969 roku powiedziano takim jak my, że nie jesteśmy Polakami. To nie partia, nie rząd ówczesny, to powiedziało społeczeństwo polskie, przynajmniej jego część. I takich rzeczy się nie zapomina.


twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com

 


Trump plan puts an end to the Palestinian state fantasy

Trump plan puts an end to the Palestinian state fantasy

Jonathan S. Tobin


Moving Palestinians out of the Gaza Strip may not happen, but at least, there will be a four-year respite from pressure to achieve the unachievable.

.
U.S. President Donald Trump and Israeli Prime Minister Benjamin Netanyahu hold a joint press conference at the White House in Washington D.C., Feb. 4, 2025. Photo by Liri Agami/Flash90.

Everyone who claims to be an “expert” on the Middle East is sure about one thing: President Donald Trump’s proposal to move Palestinian Arabs out of Gaza either cannot or should not happen. Of course, the same experts said the same thing about the 2020 Abraham Accords that achieved normalization agreements between Israel and four Arab and Muslim-majority countries. They also predicted that Trump’s moving of the U.S. embassy to Israel from Tel Aviv to Jerusalem would set off Armageddon (it did not).

So, when faced with a choice between an “impossible” Trump idea and conventional wisdom from the foreign-policy establishment, perhaps it might be smart for some of those “experts” to pump the brakes on their apocalyptic warnings.

Nevertheless, they might be right this time—and at first glance, it’s hard to see how Trump’s idea can be put into effect without massive use of U.S. military force and equally massive expenditure of federal funds. And we already know that the administration has no intention of sending troops to Gaza or investing much, if any, money in the idea.

The end of the fantasy 

Even if it doesn’t happen, Trump’s decision to champion the idea is enormously consequential. It decisively changes the conversation about the Middle East in a way that dwarfs the importance of even the most significant pro-Israel policy moves of his first term. Above all else, it means the end of the fantasy about the creation of a Palestinian state.

The international community, Arab and Muslim worlds, and the Palestinians themselves are outraged about the idea of a reconstruction plan for Gaza that would allow any people to leave the Strip. They are not appalled by it because they think it would be bad for Gaza civilians. Say what you like about Trump and his intentions or even those of Israelis and pro-Israel Americans who cheered his words, but it’s clear that it would be good for the Palestinian Arabs who have been stuck there to be given a fresh start somewhere else. And it would make it a lot more likely that the rebuilding of Gaza would not mean the reconstruction of Hamas terror fortifications and tunnels, as opposed to making it more livable or even developing its beachfront property.

It’s a nonstarter because all of these groups are still holding on to the idea that it must be preserved as a bastion of anti-Zionist irredentism. In their minds, Gaza’s only purpose is to serve, along with Judea and Samaria, and some of Jerusalem, as parts of an independent Palestinian state that they still believe must be set up next to Israel.

Nothing can be allowed to interfere with that failed idea. Not the Palestinians’ repeated rejection of two-state solutions dating back to the 1947 U.N. partition plan for the then-British Mandate for Palestine. Not their repeated refusals of peace plans or anything that might compel them to recognize the legitimacy of a Jewish state, no matter where its borders can be drawn. Not the clear intention of the genocidal Hamas terrorists who ran Gaza as an independent Palestinian state in all but name from 2007 until Oct. 6. 2023 to destroy the Jewish state and its people. And not the fact that the supposedly more moderate Palestinian Authority and Palestinian public opinion, in general, approve of Hamas and its goals, for which the barbaric atrocities of Oct. 7, 2023, were just the trailer.

Wishing away Palestinian intransigence

None of this prevented the international community, in addition to every American administration until Trump 2.0, from holding onto the belief that a Palestinian state was the way to end the conflict. A Palestinian state was an integral part of the first Trump administration’s “Peace Through Prosperity” Mideast plan, though it was appropriately far less generous than previous offers. And even after Oct. 7, former President Joe Biden and Vice President Kamala Harris were among those who pretended that the last century of Palestinian Arab intransigence was meaningless and no reason to stop pushing for the same idea that had failed time and again.

The genius of Trump’s Gaza rebuilding proposal is not so much the simple logic of offering people the chance given to other refugee populations or anyone else in an area destroyed by war a new life elsewhere. And the key point is not wailing about its infeasibility or alleged violation of international law. Nor the fact that it is not in the interests of the United States or Israel to force the shaky regimes in Egypt and Jordan to take in Palestinians who are likely to want to overthrow those governments, and replace them with Hamas or allies like the Muslim Brotherhood.

The centerpiece of this project is its clear assumption that there will never be an independent Palestinian state in Gaza or elsewhere.

The P.A. may rule the internal affairs of Arabs in Judea and Samaria (the “West Bank”). However, the corrupt kleptocracy that continues to subsidize terrorism through its “pay for slay” policy rewarding violent Palestinian terrorists, including those responsible for Oct. 7, has never shown any realistic interest in transitioning to a sovereign entity devoted to creating a peaceful and productive state alongside Israel.

Gaza has been a dagger pointed at Israel ever since it withdrew every soldier, settler and settlement from the Strip in the summer of 2005; two years later, P.A. rule (also run by its political party, Fatah) was toppled by Hamas in a bloody coup against its rivals.

Still, it remains an article of faith among the foreign-policy establishment that Israel must be compelled to facilitate the creation of a state—a state whose main purpose will serve, like Gaza under Hamas, as a springboard for Israel’s eventual destruction.

What Trump has done is to serve notice that the United States will no longer regard the facilitating of this destructive concept as a policy goal. On the contrary, he has made it clear that whatever else does or doesn’t happen in the coming years, a different solution has to be found for the Palestinians. The people who cheered the orgy of mass murder, rape, torture, kidnapping and wanton destruction on Oct. 7 will not be rewarded for this with more pressure on Jerusalem to do something the overwhelming majority of Israelis from right to left oppose as not so much unwise as suicidal.

The ‘nakba’ narrative

There are consequences for generations of intransigence that has hardened into a belief system inextricably linking Palestinian nationalism to unending war on the Jews. Trump is the first American president since the conflict began to explicitly state what those consequences must be.

Since the Jewish people regained sovereignty over their ancient homeland in 1948, the Palestinian Arabs and their foreign enablers held onto the nakba narrative, which holds the creation of modern-day Israel as the great “catastrophe” or “disaster” that must be reversed. Since the late 1980s, American policymakers have tried to split the difference between the two peoples by pushing for a two-state solution that would, in theory, make everyone happy. But that was just a form of denial about Palestinian intentions for Israel’s destruction that no proof of the folly of the idea could be allowed to disturb.

That’s why Trump’s idea is so painful. Contrary to Palestinian claims, it is not a repeat of the nakba, when Arabs fled the territory of the newborn State of Israel while an even greater number of Jews were forced to flee their homes in the Muslim and Arab world. It is recognition that the Palestinians must be compelled to give up their ambition to turn back the clock to 1948 or even 1917 (the date of Britain’s Balfour Declaration that declared that empire’s support for the idea of a Jewish National Home). And the only way to conclusively do that is to take away from them even the possibility of more Oct. 7-style attacks through which they hope to isolate and gradually wear down Israelis to the point where they will give up.

Chances for a state

The notion of a two-state solution died a long time ago.

Yet it could have easily been put into effect if only veteran terrorist and P.A. leader Yasser Arafat—newly off his title as chief of the Palestinian Liberation Organization with blood on his hands—had said “yes” to the offers of independence and statehood offered him by former President Bill Clinton and then-Israeli Prime Minister Ehud Barak. But after Arafat answered that peace offer with the terrorist war of attrition known as the Second Intifada, most Israelis understood that the land for peace schemes they had been sold was nothing more than land for terror. The conversion of Gaza into a terror state and missile launching pad against Israeli civilians after 2005 only confirmed that unhappy truth.

Still, the Palestinians had more opportunities and much international support. Statehood could have happened when President George W. Bush and then-Israeli Prime Minister Ehud Olmert made an even sweeter offer to Arafat’s successor Mahmoud Abbas. And the opportunity for Palestinian statehood was always a theoretical possibility during the eight years of the presidency of Barack Obama, who did everything he could to tilt the diplomatic playing field in their direction.

But after Oct. 7 and the war that followed it, it’s safe to say that Palestinian statehood stopped being anything but a tired and meaningless policy concept that had outlived its sell-by date.

What lies ahead for the Palestinians or Gaza? It’s hard to say.

Trump pushed for a ceasefire/hostage release deal that could leave Hamas in power in Gaza. But his statements about the necessity for the removal of much, if not all, of the Palestinian population for the area to be rebuilt shows he doesn’t want that to happen. And as much as he would like for there to be no wars taking place on his watch, it seems unlikely that he would oppose further Israeli efforts to finish off Hamas—as Biden and Harris did—once it’s clear that the ceasefire will not force its disarming and eviction from power. The era of “daylight” between the United States and Israel is also over.

It’s entirely possible that the Palestinians in Gaza will insist on staying in the same state of limbo that they have chosen for themselves since 1948. They may continue waiting for Israel’s destruction so the descendants of the original refugees can go “home” to a country that never actually existed as a separate Palestinian Arab nation and never will. And it’s equally possible that with or without Hamas leadership, the political culture of the Palestinians is so twisted and intransigent that few will dare to take Trump up on his offer of the resettlement they’ve been denied for all these years for fear of being killed by Hamas operatives or their neighbors.

But there should be no doubt that despite the calumnies heaped upon Trump for having the temerity to discard foreign-policy conventional wisdom, this is the best offer the Palestinians will ever likely get.

There is no rational alternative

They may get the satisfaction of seeing Trump’s idea die for lack of support from anyone but Israel. But the alternative to the problem is for the Palestinian people to remain living in squalor, where they are only considered useful by their leaders, activists, university students and others who exploit the situation, as cannon fodder to wage war against the Jewish state.

What Trump has done is to consign the idea of Palestinian statehood to the ash heap of history, where it belongs. Along with his withdrawal from UNRWA—the U.N. refugee agency that has refused to resettle the Palestinians since 1948 and that helped perpetuate the war on Israel—and his recent defunding of the United States Agency for International Development (USAID), whose “humanitarian” projects similarly helped prop up Palestinian intransigence, Trump has decisively shifted U.S. policy away from fantasy to realism.

American support was always essential for Palestinian statehood. That is finished. His critics may decry this all they want, but the bitter truth they fail to acknowledge is that their alternatives to Trump’s Gaza idea are even more unrealistic and dangerous than his.


Jonathan S. Tobin is editor-in-chief of JNS (Jewish News Syndicate). Follow him: @jonathans_tobin.

Jonathan S. Tobin is editor-in-chief of the Jewish News Syndicate, a senior contributor for The Federalist, a columnist for Newsweek and a contributor to many other publications. He covers the American political scene, foreign policy, the U.S.-Israel relationship, Middle East diplomacy, the Jewish world and the arts. He hosts the JNS “Think Twice” podcast, both the weekly video program and the “Jonathan Tobin Daily” program, which are available on all major audio platforms and YouTube. Previously, he was executive editor, then senior online editor and chief political blogger, for Commentary magazine. Before that, he was editor-in-chief of The Jewish Exponent in Philadelphia and editor of the Connecticut Jewish Ledger. He has won more than 60 awards for commentary, art criticism and other writing. He appears regularly on television, commenting on politics and foreign policy. Born in New York City, he studied history at Columbia University.

Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


US Supreme Court to Weigh Landmark Terrorism Case Targeting Palestinian Authority’s ‘Pay-for-Slay’ Program

US Supreme Court to Weigh Landmark Terrorism Case Targeting Palestinian Authority’s ‘Pay-for-Slay’ Program

Debbie Weiss


PA President Mahmoud Abbas at the UN General Assembly in New York. Photo: Reuters/Caitlin Ochs

In a case that could redefine the legal landscape for victims of terrorism seeking justice, the US Supreme Court is set to hear arguments against the Palestinian Authority and the Palestine Liberation Organization (PLO) over their role in incentivizing violence against Americans abroad.

The high-profile brief — filed this week by a legal coalition and more than a dozen organizations in response to the 2018 murder of Israeli-American Ari Fuld by a Palestinian terrorist — calls on justices to hold Palestinian leadership accountable for its controversial “pay-for-slay” program.

The amicus brief, submitted on Tuesday by the International Legal Forum (ILF) and 16 other Jewish and pro-Israel organizations, argues that the PA and PLO have long been complicit in orchestrating and financially rewarding acts of terror.

“Since their founding, the PLO and the Palestinian Authority have been an instrumental element in inciting, funding, and rewarding terrorism, especially through the pay-for-slay program,” ILF CEO Arsen Ostrovsky told The Algemeiner. “They are not a powerless bystander but a leading driver of modern-day terrorism. Enough is enough.”

The so-called “pay-for-slay” scheme has been widely condemned by US lawmakers, with reports estimating that approximately 8 percent of the PA’s budget is allocated to paying stipends to convicted terrorists and their families. As outlined in the ILF’s legal filing, “the more deadly the attack and the longer the terrorist spends in prison, the greater the stipends they receive.”

The legal brief contends that the US Congress has clear constitutional authority to permit American victims of Palestinian terrorism to sue the PA and PLO in US courts, since these entities have maintained a presence on American soil and were previously warned that their activities could expose them to legal action. Palestinian leaders “had been on notice that their activities would subject them to jurisdiction, yet have continued to reward and sponsor terrorism regardless,” Ostrovsky said.

The lawsuit was initially filed under the US Anti-Terrorism Act by Fuld’s widow and other American victims of Palestinian terror, seeking damages from the PA and PLO. However, the case faced a major setback in 2023 when the Second Circuit Court of Appeals ruled that US federal courts lack jurisdiction over the Palestinian entities, citing concerns over the due process rights of foreign organizations.

Congress attempted to address this legal gap in 2019 with the passage of the Promoting Security and Justice for Victims of Terrorism Act (PSJVTA), which sought to ensure that the PA and PLO could be held accountable in American courts if they funded attacks against US citizens or conducted activities within the United States. The brief argues that the PA and PLO have done both, and therefore must face legal consequences.

“It is imperative to hold not only Hamas accountable, but the Palestinian leadership as well,” Ostrovsky said. “Acts of terror, such as the one that claimed the life of Ari Fuld, do not occur in a vacuum. They are the direct result of a pervasive Palestinian infrastructure that indoctrinates hate and incentivizes violence.”

The development coincides with an ongoing ceasefire and hostage release deal between Israel and Hamas, which included the release last month of Ari Fuld’s killer, Khalil Jabarin. Ari Fuld’s brother, Hillel Fuld, said the family’s “personal grievance and loss was currently amplified” by Jabarin’s release from prison.

Reflecting on the hostage deal that saw Jabarin walk free — financially secure by Palestinian standards due to the pay-for-slay stipends he received while in prison — Fuld acknowledged that the situation was “not black and white.”

“On the one hand this is a terrible, terrible deal from a strategic perspective, and there’s no sugarcoating the fact that letting go of thousands of monsters is just horrible,” he told The Algemeiner. “The flip side is that it’s the most beautiful thing there is to see those families reunited, and it’s a fundamental pillar of Judaism to free our prisoners, our people, and our soldiers need to know that we will do whatever it takes to bring them back if such a thing happens to them.”

Ostrovsky expressed his hope that the Supreme Court would hold Palestinian leaders accountable and prevent them from “rewarding and underwriting murderers of American nationals abroad, like Ari Fuld.”

The court’s decision to take up the case marks a pivotal moment in US counterterrorism law. If the justices rule in favor of the plaintiffs, it could set a precedent allowing American victims of international terrorism to pursue legal claims against foreign entities that support or enable such attacks. The brief was filed on behalf of ILF by the Holtzman Vogel law firm as well as the National Jewish Advocacy Center, with oral arguments expected later in the year.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com