Archive | 2020/12/11

Sowieckie wywózki z Kresów dotknęły nie tylko Polaków

Polacy zesłani do miejscowości Airtau w Kazachstanie tuż przed wstąpieniem w 1942 r. do armii Andersa (Fot. ze zbiorów Muzeum Wojska w Białymstoku)


Sowieckie wywózki z Kresów dotknęły nie tylko Polaków

Jerzy Kochanowski


Cechą pamięci zbiorowej jest podkreślanie własnych krzywd i wypieranie popełnionych przez siebie. W Jedwabnem taką pamięciową odtrutką jest mural pokazujący sowieckie wywózki w latach 1939-41 jako doświadczenie wyłącznie polskie. Tymczasem wśród deportowanych byli przedstawiciele mniejszości.

28 września 1939 r. Joachim von Ribbentrop i Wiaczesław Mołotow podpisali w Moskwie układ o „granicach i przyjaźni” pieczętujący podział polskiego łupu i gwarantujący „swobodną reorganizację” zdobytych terytoriów. Przesunięcia ludności były jednym z jej podstawowych elementów. Niemcy sięgali przy tym po argumentację rasistowsko-etniczną, natomiast Sowieci po kwestie klasowe.

O ile też pierwsi musieli dopiero wypracować procedury, o tyle w ZSRR masowe przesiedlenia od dawna były sposobem karania społeczeństwa. Mieszkający na radzieckiej Ukrainie i Białorusi Polacy doświadczyli tego w latach 30. tak boleśnie, że rosyjski historyk Nikołaj Iwanow określił ich jako „pierwszy naród ukarany”.

Zniszczyć elity

Wysiedlenia z Kresów lub Podlasia nie miały na celu – jak np. w Wielkopolsce czy Łódzkiem – wymiany grup etnicznych. Uderzenie było skierowane w przedstawicieli „starego porządku”, na których miejsce przychodzili nie tyle osadnicy, co nowa kadra urzędnicza. Drugim czynnikiem była eliminacja podziemia zbrojnego. Nic też dziwnego, że w pierwszej kolejności wyznaczono do wysiedlenia osadników wojskowych, policjantów i leśników.

Pierwszą deportację przeprowadzono w nocy z 9 na 10 lutego 1940 r., wywożąc, przede wszystkim na Daleką Północ i Syberię, ok. 140 tys. osób. 2 marca 1940 r. władze ZSRR podjęły decyzję o deportowaniu zarówno rodzin wcześniej wysiedlonych, aresztowanych oraz jeńców wojennych, przetrzymywanych m.in. w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie, jak i uchodźców z terenów zajętych przez Niemców, tzw. bieżeńców.

Pierwszych (61 tys.) wywieziono 13 kwietnia 1940 r., przede wszystkim do Kazachstanu. Z drugimi czekano na zakończenie oficjalnej akcji wymiany ludności z Niemcami i dopiero 28-29 czerwca deportowano ok. 80 tys. osób. Ostatnia akcja, w maju-czerwcu 1941 r., objęła zarówno Kresy, jak i obszary przyłączone do ZSRR w 1940 r. – od Estonii po Mołdawię. Deportowano blisko 90 tys. osób, w tym 34-44 tys. obywateli polskich skierowanych na Syberię i do Kazachstanu.

Z zaskoczenia

Wśród ok. 320 tys. wysiedlonych ze wschodu II RP Polacy stanowili blisko 60 proc., ok. 25 proc. Żydzi, prawie 8 proc. Ukraińcy i blisko 7 proc. Białorusini. Z racji zróżnicowania społecznego i narodowościowego deportowanych oraz miejsca, dokąd zostali wywiezieni (Syberię dzieliły od Kazachstanu tysiące kilometrów, ale też odmienne warunki klimatyczne, etniczne, kulturowe), znalezienie dla nich wspólnego mianownika doświadczeń jest trudne.

Na pamięci zbiorowej zwłaszcza dwóch pierwszych deportacji, z lutego i kwietnia 1940 r., obejmujących przede wszystkim Polaków, odcisnęła się napięta na Kresach sytuacja narodowościowa. We wspomnieniach wysiedlonych stały element stanowią miejscowi Żydzi, Ukraińcy czy Białorusini, najpierw informujący władze o „podejrzanych” Polakach, a potem pomagający w ich usunięciu. To powszechne współuczestnictwo białoruskich czy ukraińskich chłopów miało etniczne, ale też czysto pragmatyczne wytłumaczenie. W odróżnieniu od wysiedleń np. z Kraju Warty, składających się z licznych i rozproszonych w czasie akcji, na Kresach deportacje były przeprowadzane najczęściej jednego dnia, co wymagało mobilizacji olbrzymich sił, w tym miejscowej ludności. Udzielała ona takiej pomocy nie bez satysfakcji, choć przypadki ratowania zagrożonych wywózką sąsiadów również nie były rzadkie.

Mimo że deportacje wymagały długich przygotowań, to zwłaszcza pierwsza, z lutego 1940 r., była całkowitym zaskoczeniem. Chociaż instrukcje nakazywały przeprowadzanie wysiedleń w sposób „humanitarny”, określały limity 500 kg bagażu na rodzinę i 2 godz. na spakowanie się, to wiele zależało od dobrej lub złej woli funkcjonariusza NKWD.

Niejednokrotnie deportowanym dawano na spakowanie się jedynie kwadrans, pozwalając zabrać najwyżej 15 kg na osobę.

Na takie postępowanie wpływ miało to, że część pozostawionego majątku od razu była rozkradana przez wysiedlających lub sąsiadów.

Do tajgi i kopalni

Deportowani byli odstawiani na najbliższą większą stację kolejową, gdzie zestawiano transport, przepisowo składający się z 55 wagonów. Na odjazd czekał zazwyczaj dwa-trzy dni. Przepisy określające dopuszczalną liczbę osób na wagon, normy wyżywienia i opiekę sanitarną pozostawały na papierze. Warunki podróży to w większości przekazów jedno z najbardziej traumatycznych przeżyć wysiedlonych: głód, brud, zabijający w zimie mróz, a w lecie upał.

Jednak liczba zgonów podczas drogi była mniejsza, niż wynikałoby to z pamiętników. Według stosunkowo wiarygodnych radzieckich danych średnie straty nie przekraczały 1 proc. składu transportu (najczęściej małe dzieci i osoby starsze). Na rozmiar strat wpływ miała też struktura deportacji. W lutym 1940 r. wywieziono głównie mieszkańców wsi przyzwyczajonych do surowych warunków, często nieźle zaopatrzonych w odzież czy żywność. Podczas drugiej deportacji zdecydowaną większość stanowiły kobiety, dzieci i osoby starsze. Natomiast w czerwcu 1940 r. wśród bieżeńców przeważali dorośli mieszkańcy miast, w dużej mierze inteligenci.

Deportowani byli celowo rozpraszani, znaleźli się w 21 republikach autonomicznych, krajach i obwodach. Wywiezieni w lutym 1940 r., przeznaczeni głównie do prac leśnych i w kopalniach, skierowani zostali na Daleką Północ (autonomiczna republika Komi, obwód archangielski), na zachodnią i wschodnią Syberię. Zesłańcy z kwietnia 1940 r. pojechali głównie do północnego Kazachstanu. Najwięcej bieżeńców (czerwiec 1940 r.) znalazło się na północy (Komi) i na zachodniej Syberii. Ostatnia fala deportowanych (maj-czerwiec 1941 r.) została skierowana zarówno na Syberię, jak i do Kazachstanu.

Obywatele ostatniego sortu

Po dotarciu koleją do stacji węzłowych zesłańców rozdzielano do miejsc osiedlenia, odległych nieraz o wiele dni drogi ciężarówkami, transportem konnym, nieraz statkami. Na miejscu konwojenci przekazywali ich miejscowej jednostce NKWD, która wspólnie z lokalną administracją miała rozlokować przybyszów. I w tym przypadku przepisy pozostawały na papierze. Często zesłańcy sami musieli zbudować (lub wykopać) schronienie, brakowało żywności, odzieży, obuwia, opieki medycznej. Wynikało to nie tyle z niechęci czy zaniedbań administracji, co z niedoborów trapiących całe państwo i ścisłej centralizacji uniemożliwiającej podejmowanie niestandardowych decyzji. Ale często dramatyczna sytuacja deportowanych spowodowana była traktowaniem ich jako obywateli ostatniej kategorii.

Przeznaczonych do prac leśnych lokowano najczęściej w tzw. osiedlach specjalnych poddanych rygorystycznej kontroli NKWD. Zesłańców kwaterowano zazwyczaj w prymitywnych barakach mieszczących nieraz kilkanaście rodzin. Lepsze warunki mieli zesłani w kwietniu 1940, którym teoretycznie przysługiwała duża część uprawnień „wolnych” obywateli ZSRR. Nie byli izolowani na strzeżonych osiedlach, lecz mieszkali razem z miejscową ludnością. Ale były to przede wszystkim kobiety i dzieci, osoby starsze, w niemałej części, jako członkowie dawnej elity, nienawykłe do trudnych warunków pracy i bytu.

Jak przeżyć

Deportowani uczyli się strategii przetrwania – jak unikać pracy i ją markować, najkorzystniej obliczać jej normy, kraść. Poznawali miejscowe stosunki i zależności, co ułatwiało zdobycie lepszej pracy, mieszkania, większych przydziałów.

Często musieli pokonać bariery kulturowe i językowe, trudniejsze w republikach azjatyckich, a łatwiejsze na Syberii, gdzie np. nawyki żywieniowe lub sanitarne były zbliżone do polskich.

Nierzadko wiązali się z miejscowymi kobietami lub mężczyznami.

W przetrwaniu pomagało utrzymywanie dawnych przyzwyczajeń i zachowań, np. praktyk religijnych. Z drugiej strony często odgradzało to od miejscowej ludności i stanowiło źródło nieporozumień. Przenoszono też na Syberię czy do Kazachstanu dawne uprzedzenia i konflikty – polsko-ukraińsko-żydowskie.

Wspólnym doświadczeniem deportowanych był głód. Niewielkie przydziały żywności przysługiwały wyłącznie pracującym, a zarobki nie pozwalały na zakup drogiej żywności na wolnym rynku. W lepszej sytuacji byli ci, którzy przywieźli trochę dobytku, wymieniając go, zwłaszcza odzież, na żywność. Pod względem aprowizacyjnym lepiej przystosowywali się osadnicy wojskowi, przyzwyczajeni do trudnych warunków i starający się o kawałek ziemi pod uprawę. Dawne klasy wyższe wstrzymywały się przed takimi krokami, nie tylko z powodu braku umiejętności, ale również licząc na uwolnienie dzięki decyzjom politycznym. Z drugiej strony inteligenci, lepiej władający językiem rosyjskim, łatwiej rozgryzali system radziecki, znajdując w nim luki i wykorzystując je.

Nie znamy rzeczywistych strat deportowanych, ale są one niższe od liczb do dziś pokutujących w pamięci zbiorowej (300, a nawet 900 tys.!). Można przyjąć, że do połowy 1941 r. zmarło z powodu chorób, głodu czy zimna ok. 15 tys. osób. Nie mniej ofiar odnotowano już po podpisaniu latem 1941 r. układu między polskim rządem emigracyjnym w Londynie a władzami radzieckimi, przewidującego amnestię dla polskich obywateli „pozbawionych swobody na terytorium ZSRR”.

Dotyczyło to deportowanych, osadzonych w więzieniach i obozach, jeńców wojennych czy przymusowo skierowanych do pracy w głąb ZSRR. Do końca września 1941 r. zwolnionych zostało ok. 265 tys. osób, z których wiele ruszyło na południe kraju, gdzie, jak sądziły, łatwiej będzie przeżyć i gdzie formowała się polska armia. Nie wszyscy przetrwali wielotygodniową podróż, na południu trudniej było może o szkorbut, ale łatwiej o śmiertelną malarię, zaś wojna radykalnie pogorszyła aprowizację i warunki pracy w całym ZSRR. W rezultacie tylko w Uzbekistanie, Kirgistanie i Kazachstanie zmarło do 1943 r. ok. 11,5 tys. obywateli polskich.

Ratunek od komunistów

Pomoc polskich instytucji była ograniczona, co skazywało cywilów na własną przemyślność bądź liczenie na wojskowy garnuszek. Jednak fatalne warunki nie omijały także organizowanej w Buzułuku polskiej armii, a brak zaopatrzenia był jednym z powodów ewakuacji w 1942 r. ok. 78 tys. żołnierzy i towarzyszących im 38 tys. cywilów do Iranu. Narastający konflikt między rządem emigracyjnym a Moskwą odbił się na pozostałych w ZSRR obywatelach polskich, powszechnie zmuszanych w ramach tzw. paszportyzacji do przyjęcia radzieckich dokumentów.

Paradoksalnie sytuacja poprawiła się po zerwaniu w kwietniu 1943 r. stosunków między rządem emigracyjnym a Moskwą, kiedy sekowane dotąd delegatury londyńskiej ambasady zastąpiły struktury Związku Patriotów Polskich. Pomijając polityczne konteksty, należy przyznać, że jego działania poprawiły los polskich obywateli. Formowane przez ZPP jednostki wojskowe do wiosny 1944 r. skupiły ok. 40 tys. żołnierzy, mężczyzn i kobiet uwolnionych z kołchozów, kopalń czy pracy przy wyrębie. Olbrzymie znaczenie miała działalność ZPP mająca na celu przetrwanie i powrót do kraju: zakładano kuchnie, domy opieki, sierocińce, biblioteki, szkoły.

Jak wrócić do Polski?

Nieraz też łatwiej było przetrwać, niż wrócić. Dla większości możliwy był powrót do Polski, ale już nie na ziemię ojców. Dopiero 6 lipca 1945 r. zawarto polsko-radziecką umowę umożliwiającą Polakom i Żydom – o ile byli obywatelami polskimi przed 17 września 1939 r. – repatriację. Utrudniały ją jednak problemy z wykazaniem obywatelstwa, niechęć biurokracji, rozproszenie na olbrzymich obszarach ZSRR i trudności komunikacyjne.

Pierwszy transport wyruszył z Kijowa 29 stycznia 1946 r. i do końca kwietnia 1949 r., kiedy akcję uznano za zakończoną, oficjalnie opuściło ZSRR ok. 268 tys. Polaków i Żydów. Nie wiemy, ile osób wyjechało samodzielnie (tylko w 1945 r. blisko 22 tys.), ile zaś pozostało. Pamiętajmy też, że w latach 1944-45 z Kresów i Polski w obecnych granicach wywieziono do ZSRR kilkadziesiąt tysięcy osób. Część zwolniono szybko, inni – jeżeli przeżyli – powrócili podczas tzw. drugiej repatriacji z lat 1955-59.

Różne były wygnańcze doświadczenia, odmienna była też pamięć o nich. Mieszkający w Polsce ponad 40 lat musieli ją głęboko ukrywać. Dla tych, którzy w 1942 r. wyszli z armią Andersa i w dużej części pozostali na emigracji, stała się ona miejscem podwójnego wygnania, z ziem rodzinnych i ojczystego kraju. Obie sytuacje były pożywką dla uproszczeń, mitów i stereotypów, że jeszcze dziś nierzadkie są głosy o „milionach” zesłańców, zazwyczaj wyłącznie polskich. Tymczasem wspomnienia wywiezionego z Kresów Żyda mogły być krańcowo różne. Mimo że także głodował i pracował, to pobyt na Syberii czy w Kazachstanie dawał mu więcej szans na przetrwanie niż pod okupacją niemiecką. Większość ocalonych z Zagłady przeżyła właśnie w ZSRR. O ile też czci się żołnierzy spod Monte Cassino, o tyle ci, którzy nie zdążyli do Andersa i walczyli pod Lenino czy Kołobrzegiem, są kombatantami gorszego sortu. Piszący na nowo historię powinni o tym pamiętać.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


A Jew Is a Jew Is a Jew

A Jew Is a Jew Is a Jew

HOWARD JACOBSON


Novelist and critic Clive James and theater director Jonathan Miller, who died within days of each other this fall, shared breadth of passions and influential cultural positions. One was Jewish. The other was not—but he understood Jews better.

Jonathan Miller, circa 1975RADIO TIMES/GETTY IMAGES

An Ultra-Orthodox Jew, a Liberal Jew, a Rootless-Cosmopolitan Jew, and a Zionist Jew, walk into a bar. Half an hour later they walk out again. None has had a drink.


On Nov. 24, 2019, Clive James, the Australian writer, critic, poet, and novelist, died aged 80. Three days later, Sir Jonathan Miller, theater and opera director, doctor, comedian, sculptor, and much else besides, died aged 85. To my generation this was like an evisceration of our culture in a single week. Because both brought their genius to television they were better known and therefore more influential than most writers and intellectuals of their standing. Both were inexhaustibly curious and lavishly talented. Both were accused of spreading those talents too thinly. One seemed to possess the gift of happiness, one didn’t. One was a friend of the Jews, one wasn’t. Miller was Jewish—ish being the operative word. “I’m not really a Jew; just Jew-ish,” he famously declared in the 1960s revue, Beyond the Fringe. James wasn’t. James was the one who liked Jews.

I called myself a friend of Clive James though I never belonged to his circle of intimates. Jonathan Miller I met only a couple of times, not all that long ago. The former made me smile, the latter—on those two occasions—made me tremble. In all the time I knew Clive James—a period spanning more than 30 years—I don’t think I ever heard him bad-mouth anyone or even swear. Stories of Jonathan Miller publicly aspersing enemies or rivals with profanities were legion. Just tittle-tattle, I thought, until I heard him at a literary festival in Charleston, near Brighton, scattering expletives for no discernible reason. He was the doctor and so would know whether bile can accumulate to such a degree that the only way the body—or do I mean the soul?—can dispel it is to say “fuck” at inappropriate times and in inappropriate places. He seemed to be gagging on something, anyway.

His own too-muchness, was it? If being Jew-ish meant being only half a Jew, was that all he felt he had room for in himself?

I first saw him talk 25 years ago or more at a conference at the Tate Gallery in London. He arrived on the platform late and in stylized disarray. He was breathless, having just flown in from a German city—it must have been Salzburg—to which he had not long before that flown from an American city—it must have been New York—in the course of directing Shakespeare and Mozart and Verdi and no doubt delivering innumerable lectures such as this one. The impression he gave was of a man too busy to enjoy his life fully, and possibly too embittered to enjoy it at all. Despite being in demand everywhere, he complained of being disrespected and discounted. The fluency of his peevishness was at once mesmeric and pitiable. The greater the man, the greater the preposterousness of which he will be capable. But preposterousness is allowable if it’s owned. Clive James wrote a witty, self-knowing poem about the pleasure it gave him to see a book by his enemy remaindered. We owe our fragile egos a laugh. Miller’s seemed worn to shreds with self-pity.

I am not about to argue that Miller would have been happy had he made peace with his Jewishness. Being a Jew isn’t a panacea for anything. But his vexed relations with his Jewishness strike me as of a kind with the discordancy of his emotions in general. He seemed unable to like anything unreservedly or to connect the pieces of his own nature, especially, by his own admission, the Jewish pieces. “Although my family were Jewish and I am genetically Jewish, I have absolutely no subscription to the creed, and no interest in the race,” he told Dick Cavett in 1980. “I don’t believe in race and I find racial notions so objectionable that I can’t think of myself as being Jewish in that way. I’m Jewish for the purpose of admitting it to anti-Semites. … I’m not prepared to be Jewish in the face of other Jews.”

Clive James, 1981MIKE MALONEY/MIRRORPIX/GETTY IMAGES

The interview was embarrassing to watch. Miller was by then too old to be showing off. And too old not to have a better idea of how modern Jews—ish or otherwise—negotiated their beliefs. How many would have found the concept of “race” essential to the way they lived their lives or practiced their religion? Or would have described themselves as subscribing to a “creed”? Some, maybe, but the way of it for most Jews over the last century has been to dodge and feint when in the ring with their religion, rolling with the punches and at times delivering a few fair or low blows of their own. It is ironic that all or nothing should be the catchphrase of the ultra-Orthodox and the ultra-irreligious alike.

“I’m Jewish for the purpose of admitting it to anti-Semites. … I’m not prepared to be Jewish in the face of other Jews.”

Quite what Miller supposed he achieved by refusing his Jewishness in “the face of other Jews,” or in what spirit he affirmed it only to those who hated it, is hard to fathom. But in both instances he stripped Jewishness of its amity, making it a thing of hostility and even confrontation. Wouldn’t it have been easier just to say he was a nonpracticing Jew?

Well, not if you were Alec Berman, the hero of Betty Miller’s novel Farewell Leicester Square, whose Jewishness lay like a curse on him and those who loved him. A thing “he never forgets for one moment … it’s always there, at the back of his mind, whatever he does and wherever he is. It haunts him …” Betty Miller was Jonathan Miller’s mother. Farewell Leicester Square was written, remarkably, when she was only 22 and described the agitations of a young Jewish filmmaker in 1930s London. The London Jonathan Miller had to make his way in, 20 years later, was less hostile to Jews and so less likely to induce such paranoia as Betty Miller described. But it’s a reasonable assumption that her son read his mother’s novel at an impressionable age. He grew up in an upper-tier intellectual milieu, bristling with discomfort in the matter of being alien. Not for him, one might imagine him deciding, the enervating Jewish self-consciousness of Alec Berman.

Nothing unusual or reprehensible in that. You have to get yourself up off the canvas. But Miller continued uncomfortable and sneering. Israel displeased him in the usual, unthinking ways. To the question where else Jews could look to for refuge come the next catastrophe, he posited a sort of Darwinism of destruction: The time might have come, he said, for Judaism to die out.

Clive James sometimes gave the impression that he’d have liked to be a Jew. That’s a luxury, of course, that only a non-Jew can afford. And, unlike Miller, he was a schmoozer. I knew him well enough to benefit from his schmoozing but not so well as to get beyond it. His curiosity, though, was always genuine, as was his disappointment when he learnt I hadn’t made myself a Talmudic scholar, hadn’t learnt Yiddish, and couldn’t read more than a few words of Hebrew. He learnt Russian in order the better to read Tolstoy and would certainly not have written a novel about Jews without mastering both their ancient and their modern languages. I don’t think it was his intention to make me feel I’d failed his expectations, but I did. He was a staunch supporter of Israel and saw through the fashionable denunciations of Zionism made by people “dedicated to knowing as little as possible about the history of the conflict between the Israelis and the Palestinians.” If there was one thing that tried his magnanimity it was partisanship built on ignorance. His own knowledge was formidable and principled, as witness Cultural Amnesia, his extraordinary 800-page tribute to 20th-century art and thought—not a feat anyone could have pulled off had they not liked keeping company with the imaginations of Jews. Maybe Jonathan Miller possessed as wide a store of knowledge but, if he did, he didn’t employ it to such generous purpose.

In a review of Philip Roth’s The Plot Against America published in The Atlantic in 2004, James put his mind to the great novelist’s achievements and dilemmas over half a century. “To the blessed denizen of WASP Heaven, or Lindbergh Land, the noisy passions of his (Roth’s) childhood will always look like a joke. The only possible defense mechanism of the Jewish comic writer is to get in with the joke first, and time it better; it was Woody Allen, not a Jew-baiter, who stuck himself with a rabbi’s beard in Annie Hall. But to the mind in which it is operating, the defense mechanism must inevitably seem a form of concession—especially when the mind belongs to a man who has taken comic writing to the highest levels of philosophy, politics, and social analysis. Roth emerged from his borough as a full-blown sophisticate, and it is hard for the sophisticate to look back on his origins without looking down.”

Maybe James was able to enter into the dilemmas and paradoxes of a sophisticated Jewish artist from a modest background because he understood them as a half-orphaned, suburban Australian. Like Roth, he was accused again and again by those he left behind of belittling and even betraying his origins. However one accounts for it, the above passage is remarkably inward. In many ways it could be Jonathan Miller he is writing about, with this difference: Roth (“to the point of self-laceration,” in James’ phrase) went on making art out of “the anguish of an insoluble paradox,” whereas Miller—now with a bitter jest, now with a jeer—offered to have put all that behind him. That he didn’t, that he failed to lighten any burden, that he went on being intellectually and spiritually muscle-bound was, I think, evident in the unhappiness of the deracinated figure he cut in both the worlds—the cosmopolitan and the provincial—from which he increasingly felt himself to be alienated. What James, the non-Jew, seems to have understood is that unhappiness of that kind could be the only outcome of the project Miller set himself to jettison the Jew in him.


Howard Jacobson is a novelist and critic in London. He is the author of, among other titles, J (shortlisted for the 2014 Booker Prize), Shylock Is My Name, Pussy, Live a Little, and The Finkler Question, which won the 2010 Man Booker Prize.

Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


News from Israel – Dec. 10, 2020

News from Israel – Dec. 10, 2020

ILTV Israel News


Make sure you are staying home for Hanukkah this year. Because if you don’t, you could be hit with a hefty fine.

How do you keep students honest while remote learning? One Israeli start up has the artificial intelligence answer.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com