Archive | 2018/07/19

Beniamin Lewertow: Uratował mnie Geremek

Beniamin Lewertow: Uratował mnie Geremek

Aleksandra Klich


Zawichost, wzgórza nad Wisłą. Siedzi: Benek Lewertow, tutaj jest Bronkiem Wachlewskim. Za trzy lata jego matka wyjdzie za Stefana Geremka Stoją od lewej: Alicja, matka Bronisława, Genowefa Konieczna – sprzedawczyni w sklepie Stefana Geremka – i jego krewna Ludwisia (Fot. archiwum rodzinne)

Postawny mężczyzna wyjął broń, kiwał się na krześle i bawił pistoletem. Chłopiec nigdy w życiu tak się nie bał.

Na wyblakłych fotografiach kształty świata, sylwetki ludzi, rysy ich twarzy rozmywają się, maleją, znikają.

Bronek. Chude nogi wyzierają z nogawek szortów, chude ręce – z rękawów białej koszuli. Pani Alicja w białej sukience, chyba koronkowej, z dłuższymi rękawami. Koło czterdziestki, ale wciąż atrakcyjna. Nie piękna, raczej przystojna. Elegancka.

Jej znajomi twierdzą, że fotografia obchodziła się z nią okrutnie: – Była najpiękniejszą, najbardziej powabną, najbardziej zmysłową i uwodzicielską kobietą, jaką znałam. I najbardziej niefotogeniczną – mówi Zofia Żukowska, siostrzenica.

Na wyblakłych fotografiach zostają emocje. Kobieta i chłopiec nie przytulają się, nawet nie trzymają za ręce. Ale jest coś niezwykłego w ułożeniu ich ciał, w spojrzeniach. Nie ma wątpliwości: to matka z ukochanym, wypieszczonym, najzdolniejszym synkiem. Chłopiec ma pogodną, zaokrągloną buzię, radosne oczy.

Jest wiosna, może już nawet lato 1943 r. W Zawichoście, 20 km od Sandomierza, słońce chowa się za chmurami, ale jest na tyle mocne, że ludzie, których zapamiętała fotograficzna klisza, mrużą oczy. Z lewej strony wije się Wisła, z prawej – za Bronkiem i jego mamą – na oko dziesięcioletnia dziewczynka i wysoka, zgrabna panna w czarnej sukience.

Wiatr delikatnie tarmosi włosy. Coś ich rozbawiło, wszyscy oprócz skupionej dziewczynki się śmieją. Drugie z zachowanych zdjęć jest jeszcze weselsze, prześwietlone słońcem.

Bronek siedzi po turecku, ze skrzyżowanymi nogami. Kobiety stoją. Za nimi pocięty pagórkami krajobraz Sandomierszczyzny.

Są też kolejne fotografie. Panna kumpelskim gestem przyciąga Bronka do siebie. On trochę niepewny trzyma ręce splecione na brzuchu. Na następnej fotce, znacznie swobodniejszy, łobuzersko wygląda zza głów kobiet.

Krótko obcięte włosy – czarno-białe zdjęcia nie zachowały pamięci o ich kolorze, ale ludzie w Zawichoście zapamiętali, że były rudawe. – Taki Żydzik – kręcą głowami.

11-letni Bronek nie wie, o czym opowiadają ludzie w Zawichoście, więc na wszystkich zdjęciach się śmieje. Jest na najwspanialszych wakacjach w swoim krótkim życiu.

Daleko są mężczyźni w mundurach, psy ujadające za chudymi dziećmi, dziura w murze getta, jama w ziemi. Znikli w odmętach 1942 roku.

Bernard Wallenstein, sztukmistrz z Lublina

We wrześniu 1939 w Warszawie mieszka 380 tys. Żydów – prawie 30 proc. wszystkich mieszkańców stolicy.

Zofia Żukowska, kuzynka Bronisława Geremka, dziennikarka, działaczka stowarzyszenia Dzieci Holocaustu: – Cała nasza rodzina dzieli się na tych, którzy są dziadkowi – despotyczni i nie do zniesienia – i tych babciowych – kochanych, ciepłych.

Bernard Wallenstein pochodzi z Lublina, znajomi mówią na niego Berek. Bogaty, ma kilka kamienic w Warszawie, lasy w Józefowie. Te ostatnie, razem z jedną kamienicą, straci, gdy podżyruje wielki kredyt przyjacielowi, którego prześladuje biznesowy pech.

Nasz „sztukmistrz z Lublina” – mówią o Bernardzie dzieci, a potem wnuki. Wychowuje je na Polaków, świetnie mówią po polsku, znają polską literaturę. Ale muszą też znać żydowskie tradycje i religię.

Zofia Żukowska: – Mam wrażenie, że dziadek nie był zbyt religijny, ale bardzo przywiązany do obyczajów.

Jego żona Barbara, Beila, jest znacznie mniej religijna i bardziej zasymilowana. Pochodzi z Łodzi, gdzie Goldmanowie, jej rodzina, żyją z fabryczki włókienniczej.

Wallensteinowie kilka razy się przeprowadzają. Krucza, Tłomackie, Sapieżyńska – a to babci przeszkadza hałas, a to mieszkania już za duże na malejącą rodzinę.

Mają siedmioro dzieci. Pierwsze umiera w niemowlęctwie.

Najstarszego syna Rudolfa – zdolnego, obrotnego – Wallenstein posyła na studia inżynierskie za granicę. Wróci pewny siebie, z pomysłem na życie: dbać o pieniądze, by zapewnić szczęście i bezpieczeństwo rodzinie.

Młodszy Leon, choć dzieciak, nie chce jadać z bliskimi, woli ze służącymi; mówi, że wstydzi się bogactwa rodziny. Już w gimnazjum mówi, że jest komunistą. Wiąże się z dziewczyną z ubogiej, prostej, ba, prostackiej rodziny, razem roznoszą ulotki. Ojciec jest wściekły i z powodu narzeczonej syna, i jego zaangażowania.

Gdy Leon trafia do więzienia, wyciąga go siostra Alicja i ekspediuje najpierw do Niemiec, potem do Francji. Za nim wysyła narzeczoną.

Najmłodszy syn to Majorek.

Dziewczyny są cztery. Od najstarszej: Alicja, Ewa, Rózia i Gienia.

Jak chcą, mogą się uczyć. Korzysta Rózia. Aby uniknąć numerus clausus na Uniwersytecie Warszawskim, w 1936 r. jedzie do Paryża, żeby tam zrobić maturę i studiować.

Ewa wychodzi za mąż za Rosenberga, inżyniera z fabryki samolotów w Dęblinie, specjalistę od silników. Będą mieli córkę – to Zosia Żukowska.

Gienia się grzecznie uczy.

Tylko z Alą same kłopoty. Najstarsza córka z trudem dogaduje się z ojcem. Są zbyt podobni, oboje despotyczni, uwielbiają wsadzać nos w cudze sprawy, wszystko wiedzą najlepiej. Matka nie wstawi się za Alą, bo siedzi pod pantoflem autorytarnego męża.

Zanim wszystko diabli wzięli

Alicja wychodzi za mąż, by się wyrwać spod ojcowskiej kurateli i… zobaczyć Palestynę. Pada na chłopaka z rodziny łódzkich chasydów, bo sympatyczny, mądry i ma palestyńską wizę.

Boruch Lewertow, z wykształcenia nauczyciele, syjonista, podobnie jak ukochana marzy o wyjeździe do kolebki narodu żydowskiego i – jak obiecują Brytyjczycy – przyszłej siedziby żyjącego w diasporze narodu.

W Palestynie w 1926 r. Ala rodzi pierwszego syna.

Lewertowowie dają mu na imię Izrael – „walczący z Bogiem”. Tak jak w tradycji biblijnej mówiono również na patriarchę Jakuba, syna Izaaka i Rebeki, brata Ezawa i ojca 12 synów, którzy dali początek 12 plemionom izraelskim.

Imię to nosił również ojciec Borucha, znany rabin. W rodzinie przetrwała legenda, że dziadek był magidem – kaznodzieją biegłym w interpretacji Tory, trochę wizjonerem, trochę prorokiem. – Rodzina ojca była religijna, bardzo ortodoksyjna – zapamięta Izrael.

Ale Lewertowom nie udało się osiąść w Palestynie na stałe. Jak wielu spośród setek tysięcy Żydów migrujących do Ziemi Obiecanej, są rozczarowani. Ciężkie życie, niechęć Arabów, kibuce i tęsknota za Polską – tego wszystkiego za dużo.

Małżeństwo od początku nie wygląda na udane. Ona – energiczna, szalona, skłonna do zabaw, ale twardo stąpająca po ziemi. On – intelektualista, raczej samotnik, z głową w chmurach, siedzi w książkach. Idealista w XIX-wiecznym stylu.

Po powrocie do Warszawy Ala rodzi drugiego syna. Daje mu na imię Beniamin, czyli „najmłodszy”. Jak ostatnie dziecko Jakuba i Racheli.

Po kilku latach się okaże, że pierworodny, zwany Iziem, jest piękny jak młody bóg, drugi, Benek – genialny.

Zofia Żukowska: – Śmialiśmy się w rodzinie, że Izio, piekielnie nordycki, z prostymi blond włosami, wziął całą urodę przeznaczoną dla nas wszystkich, a Bronek – inteligencję.

Mławska, przy której mieszkają Lewertowowie, to ulica z zaledwie siedmioma adresami, własność niejakich Landauów. Każdy dom należy do innego dziecka Leiby Preli Landau. Każdy tętni życiem.

Cztery to okazałe kamienice. Trójka, jak piątka, ma trzy piętra, z elewacjami zdobionymi ryzalitami. Tu mieszkają zamożniejsi ludzie, których stać na wyższy czynsz.

Zosia, która zamieszka z rodziną cioci Ali na początku wojny, pamięta mieszkanie na Mławskiej z perspektywy podłóg – ona, czteroletnia, okrągła dziewczynka z burzą kręconych włosów, siedzi na szczotce do froterowania, którą pcha ośmioletni Benek.

Rozkazy wydaje ciocia Ala. Byłaby w wojsku pysznym generałem. Podłoga jest ogromna, pokoi dużo, elegancka, przestronna łazienka.

Z okien widać drugą, parzystą, stronę ulicy. A na niej inny świat: gęsto zabudowane rudery zamieszkane przez żydowską biedotę. Klitki są pełne agrafek, tasiemek, guzików, haftek, szpilek, parasolek – to one przynoszą nędzny dochód rodzinom.

Tam Ala nigdy by nie zamieszkała; chce być daleko od despotycznego ojca, ale zrobi wszystko, by mieszkali wygodnie.

A Boruch nie potrafi ani zarabiać pieniędzy, ani zapanować nad rodziną.

Wszystkie obowiązki spadają na Alę. – Była osobą nieprawdopodobnie stanowczą, morderczo pracowitą – wspomina Zofia Żukowska.

Baba z piekła rodem, z temperamentem i ciętym językiem. Żukowska: – Jak kochała, to namiętnie i do końca, jak nienawidziła, to na całego. Miałam to szczęście, że mnie pokochała.
Bronisław Geremek zapamięta: – Ojciec imał się najróżniejszych prac, ale nie udało mu się zatrudnić w zawodzie.

Boruch pracuje raz jako komiwojażer, kiedy indziej jako robotnik. Zarabia niewiele. Ala dorabia jako urzędniczka, wynajmuje się do drobnych prac biurowych. Doprowadzona do ostateczności zakłada małą firmę, w której kilku pracowników szyje futra. Mąż ma jeździć po klientach i załatwiać kontrakty. Najczęściej na Śląsk – tam Lewertowowie mają najwięcej klientów.

Alicja wychowuje synów. Uczy ich samodzielności, zaradności, liczenia na siebie.

Kupuje dwa różne ciastka. Tylko dla chłopców, bo sama się odchudza, a mąż się nie liczy. Gdy i Izio, i Benek rzucają się na to samo ciastko, wzrusza ramionami: „Dogadajcie się”. Nie dogadują się, więc na oczach dzieci zjada oba ciastka. „Gdzie dwóch się bije, trzeci korzysta, uczcie się” – mówi.

W wolnych chwilach podrzuca dzieci do matki lub siostry i idzie w miasto. Teatry, opera, operetka, kawiarnie. Z taką samą pasją, jak pracuje i wychowuje dzieci, bawi się i flirtuje.

Alicja uwielbia, gdy ludzie ją mylą z Tolą Mankiewiczówną, aktorką i śpiewaczką. Są bardzo podobne. Piękne, zgrabne blondynki o regularnych rysach twarzy. – Pani Tolu, czy mogę prosić o autograf – słyszy Ala na Krakowskim Przedmieściu i zanosi się śmiechem.

Jerry Lewert – tak nazywał się Izrael Lewertow, brat Bronisława Geremka po wyjeździe do Ameryki – opowiedział tuż przed śmiercią polonijnemu dziennikarzowi, że jego dzieciństwo było szczęśliwe i beztroskie, dom – bezpieczny i zamożny.

A potem wszystko diabli wzięli.

Korczak: Czy będziesz umiał zrozumieć świat?

Tuż po wojnie Ewa, matka Zofii, będzie opowiadać krewnym z Francji, że jej siostrzeniec Bronek przewidział getto i obozy koncentracyjne. Te historie przetrwały w rodzinnej legendzie.

Miał mieć zaledwie cztery lata, gdy nauczył się czytać sklepowe szyldy, a sześć, gdy zaczął pochłaniać gazety. Wszystko go interesuje, szybko zapamiętuje nazwiska i daty.

Gdy ciotka go zaczepia, co tak czyta, przecież w gazetach same nudy, odpowiada: „Jak się wie, co się czyta, to nie są nudy”. Ciotka się śmieje: „To co tam wyczytałeś?”. Beniamin odparowuje: „Że część naszych polityków jest strasznie głupia, bo nie rozumieją, że Hitler się do nas zbliża i nas zje”.

Ojciec Boruch kręci z niedowierzaniem głową: „Niemcy nie mają żadnego interesu, by niszczyć świat”. „Wojna i tak będzie” – mówi chłopiec.

Pierwsze mocne wrażenie ze spaceru z nianią po warszawskiej Starówce: głowa Murzyna nad wejściem do muzeum miejskiego.

Pierwsze wspomnienie polityczne: manifestacja przed ambasadą, podczas której warszawiacy dziękują Wielkiej Brytanii za przystąpienie do wojny.

Pierwszy polityczny okrzyk: „Niech żyje Wielka Brytania!”.

Pierwsze słowa pierwszego „literackiego dziełka”: „Brytyjski lew staje w obronie Polski”.

(To jedno z nielicznych wspomnień z dzieciństwa, jakie dziennikarzom – w tym przypadku hiszpańskiemu – udało się wycisnąć z Geremka).

Beniaminowi się wierzy. Niezwykłe dziecko – ma o nim mówić pisarz i wychowawca dzieci Janusz Korczak. Spotkali się tuż przed wojną. Beniamin chłonie wszystkie książki Korczaka i opowiada, że zostanie pisarzem. Jak jego mistrz.

Ktoś – Zofia Żukowska nie wie, kto – zabiera Beniamina do sierocińca, który prowadził Korczak. Sześciolatek ściska kartki ze swoimi literackimi próbami. Rozmawiają na korytarzu, potem Korczak zaprasza chłopca do swojego gabinetu. To niezwykłe wyróżnienie dla brzdąca.

– Korczak rozmawiał ze mną jak z dorosłym, traktował całkowicie serio. Pytał, czy dobrze przemyślałem swój wybór. Tłumaczył, że pisarz musi być bardzo mądrym człowiekiem i samemu bardzo dużo czytać po to, by dobrze pisać. I jeszcze, że musi rozumieć świat, nawet jeśli byłby to świat zbrodniczy, zły czy niesprawiedliwy. „Czy będziesz umiał zrozumieć świat?” – pytał mnie – wspominał Geremek.

– Gadał o tym Korczaku jak nakręcony. Jeszcze długo po wojnie – mówi Żukowska.

Beniamin nie zostanie pisarzem. Bo nie zrozumie śmierci, głodu i ludzkiej rozpaczy. Nie zrozumie koszmaru, który go otoczył w warszawskim getcie.

Przyszedł na nas koniec

Koszmar zaczyna się w połowie listopada.

Marek Edelman, lekarz, działacz Bundu, jeden z przywódców powstania w getcie, opisze je w broszurce „Getto walczy”. Zofia Nałkowska nazwie ją nie tylko „protokołem zbiorowego męczeństwa”, ale też „dokumentem zbiorowej mocy ducha”:

„Jedne za drugimi, sypią się zakazy i ograniczenia: nie wolno pracować w wielkim przemyśle, nie wolno pracować w instytucjach publicznych i państwowych, nie wolno wypiekać pieczywa, nie wolno zarabiać 500 zł miesięcznie, nie wolno sprzedawać ani kupować u Aryjczyków, nie wolno leczyć się u aryjskich lekarzy, nie wolno leczyć aryjskich chorych, nie wolno jeździć pociągami, tramwajami, nie wolno opuszczać granic miasta bez specjalnego zezwolenia, nie wolno posiadać złota, biżuterii. Od 12 listopada każdy Żyd od 12 lat musi nosić na prawym ramieniu białą opaskę z niebieską gwiazdą Dawida”.

Dziadek Wallenstein stwierdza: „Przyszedł na nas koniec”. I umiera. Ludzie mówią, że pękło mu serce. Dziś powiedzielibyśmy: zawał.

Grzebią dziadka na cmentarzu przy Okopowej. Nie ma już żadnych materiałów budowlanych, więc za macewę musi starczyć blat stolika, przy którym Bernard grał w brydża.

Babcia mówi: „Pamiętajcie, mamy obowiązek przeżyć”.

Boruch wraca z Rosji, dokąd uciekł z Izim tuż po rozpoczęciu wojny. Z żoną i synami wyprowadzają się z Mławskiej. Trafiają do getta, do mieszkania przy ul. Nowolipie.

IPN przechowuje odpis życiorysu, który miał własnoręcznie sporządzić Bronisław Geremek w latach 50. Wynika z niego, że Lewertowowie w getcie pracowali w szopie Karla Georga Schultza, gdzie naprawiano i szyto futra dla niemieckich żołnierzy. Szopy – zakłady produkujące dla Niemców – były, przynajmniej na chwilę, ocaleniem dla pracujących w nich ludzi.

Tramwaj

W getcie najtłoczniej jest wiosną 1941 r. Na trzystu hektarach żyje 450 tys. ludzi. Do połowy 1942 r. umiera 100 tys., czyli co czwarty. Z głodu, na tyfus, rozstrzelani lub zakatowani przez Niemców.

– Powiadają, że im bardziej człowiek się starzeje, tym bardziej wraca do dzieciństwa, tym silniej odczuwa tę najwcześniejszą formację i pierwsze doświadczenia. Ja tego jeszcze nie odczuwam – mówił Geremek Jackowi Żakowskiemu w 1990 r.

Kilkanaście lat później zaczął się starzeć. Podczas kolacji u Jolanty i Jarosława Kurskich przywołał kilka impresji z getta. Kurski zapisał je tuż po śmierci profesora. Dzięki temu udało się ocalić od zapomnienia kilka chwil.

„W getcie panował głód. Pamiętam koleżankę, moją dziesięcioletnią rówieśniczkę, która bez ruchu leżała na chodniku. Też byłem wycieńczony, ale widać musiałem jeść więcej, skoro nadal trzymałem się na nogach. Pamiętam swoją rozpacz, bo widziałem, że ona umiera, a nie miałem nic, co mógłbym dać jej do jedzenia. Patrzyłem z bezsilnością, gdy przy mnie odchodziła”.

Z getta zachowało się trochę zdjęć dzieci. Twarze blade albo rozpalone, opuchnięte, łyse. Dzieci w jakichś szmatach, odwracające wzrok lub patrzące nieufnie, z zaciśniętymi ustami. Na jednym ze zdjęć na chodniku leży zmarły (zastrzelony?) chłopiec. Bose nogi, czapka, biała koszula. Obok biegną ludzie zafrapowani swoimi sprawami.

Jest też zdjęcie dwóch dziewczynek idących ulicą. To pewnie aryjska strona, bo ludzie, którzy idą za dziewczynkami, są dobrze ubrani, w garniturach i płaszczach. Dziewczynki wtulają się w siebie jak przestraszone ptaki. W ich oczach: bezsilność, rozpacz, strach.

Beniamin, choć wycieńczony, na pewno nie żebrze, nie żyje na ulicy, nie przenosi ziemniaków przez dziurę w murze. Nie jest dzieckiem ulicy, o którym pisze kolejny przejmujący reportaż dziennikarz Perec Opoczyński. Rodzice chronią jego i brata, wydają ostatnie dolary chowane na czarną godzinę. Dopiero wtedy, gdy się rozchoruje, wysyłają Benka na aryjską stronę pod czyjąś troskliwą opiekę.

Geremek opowiadał Kurskim: „W getcie nie miałem szans na przeżycie, choćby dlatego, że nie było żadnych potrzebnych lekarstw. Jedynym ratunkiem było przejść na aryjską stronę. Mama pomyślała o wszystkim. Wyposażono mnie w dokładne instrukcje. Ktoś przeprowadził mnie przez dziurę w murze”.

(To była dziura przy Świętojerskiej – zapamiętał Marek Edelman z jakiegoś lakonicznego wspomnienia Geremka).

Ala ma ściśnięte gardło. Wie, że żandarmi strzelają do dzieci przechodzących przez dziury w murze jak do wróbli. Czasem ustrzelą za jednym razem, jednym nabojem, dwójkę lub trójkę maluchów.

„Tak jak kazała mi mama, wsiadłem do tramwaju na wysokości dzisiejszego placu Bankowego, a wysiadłem gdzieś przy Wilczej, gdzie udałem się do polskich przyjaciół moich rodziców, którzy się mną zaopiekowali. Nie zapomnę jednak tej kilkuprzystankowej podróży. Wszyscy pasażerowie polskiej części tramwaju spoglądali na mnie wymownie. Widzieli zabiedzone, dygoczące z zimna dziecko. Był sierpniowy upał, a ja miałem na sobie cztery swetry. Nie było żadnych wątpliwości, że jestem z getta. Nikt mnie jednak nie zadenuncjował. Przeciwnie, wtedy – ten jeden raz – towarzyszyło mi uczucie solidarności. Dostrzegłem przyjazne spojrzenia. Ktoś powiedział, bym uważał na Niemca siedzącego w części wagonu »Nur für Deutsche«. Czułem się bezpiecznie. Po kilku tygodniach kuracji wróciłem zdrowy i odżywiony do getta”.

Ci polscy przyjaciele rodziców to byli pan Zielnik i młodszy Stefan Geremek – z Wielkopolski, wojna ich zagnała do stolicy. Pierwszy – dyrektor banku w Lesznie. Zofia Żukowska: – Wytworny, przystojny, o takich mawiano, że nikt nawet nie śmiałby pomyśleć, że nie jest Polakiem. Drugi – urzędnik tamtejszego magistratu. Ludowcy spod znaku PSL Witosa.

Jama w ziemi

Rok 1942. Cała rodzina Lewertowów – Ala, Boruch, Izio i Benek – trafia na Umschlagplatz, skąd Niemcy wywożą ludzi do Treblinki.

Boruch widzi na placu znajomego Niemca. Znają się z Katowic jeszcze sprzed wojny, gdy robili razem interesy. Ma pieniądze, odda wszystkie, byle wyciągnął jego rodzinę.

Najpierw ucieka z placu Benek – zapamięta Jerry Lewert – potem reszta.

Ale już wiedzą, że jeśli mają przeżyć, nie mogą zostać w getcie. Trzeba przejść na aryjską stronę i tam szukać schronienia. Oddzielnie, tak bezpieczniej. Boruch zabiera Izia. Ala – Benka.

Zofia Żukowska: – Ciocia zawsze bardziej kochała młodszego syna, nie rozstałaby się z nim za żadne skarby.

Znowu pierwszy ucieka Benek. Profesor opowiadał Kurskim:

„Mury wokół getta były coraz dokładniej strzeżone przez niemiecką żandarmerię. Najdogodniejszym sposobem była ucieczka przez cmentarz żydowski, który znajdował się poza murami getta, ale nadal służył za miejsce pochówku. Trzeba było tylko dołączyć do pochodu żałobnego, który szedł pod eskortą żandarmów. Ci jednak nie zawsze byli w stanie wszystkich dopilnować. Bywało, że nagle kondukt rozpierzchał się na wszystkie strony, żandarmi strzelali, a ludzie uciekali na aryjską stronę. W ten sposób uciekłem z getta”.

Zielnik i Geremek przez miesiąc ukrywają chłopca po aryjskiej stronie. W jamie wykopanej w ziemi.

Gdy z getta wychodzi Ala, Geremek mówi do Borucha, że dla jego żony i młodszego syna Warszawa jest zbyt niebezpieczna. Wywiezie ich poza miasto. Ala będzie prowadzić sklep.

Boruch się zgadza. Razem i tak by nie przetrwali.

Hotel Polski

Izio, już jako Amerykanin Jerry Lewert, napisał w życiorysie sporządzonym w 2005 r. i dołączonym do oświadczenia w konsulacie polskim w Nowym Jorku: „W 1942 roku udało mi się uciec z Getta”.

Ucieczkę organizuje siostra Ewa. W ostatniej chwili: Izio jest wycieńczony, zawszony. Ewa jest zaradną i dzielną, drobną blondynką. Nie przypomina Żydówki. Po kursach pielęgniarskich chodzi na akcje Armii Krajowej.

Zamieszkują razem: Izio, Ewa, jej córka Zosia i babcia Barbara. Mają mocne aryjskie papiery.

Izia, przystojnego blondyna, zaczepiają czasem niemieccy żołnierze, pytając, czy jest w Hitlerjugend.

Kilka razy tracą mieszkanie. Zawsze z tego samego powodu: gdy odwiedzają ich żydowscy krewni z semickimi rysami i kręconymi czarnymi włosami. Jak żona i dzieci wuja Rudolfa.

Gospodarze rozkładają ręce: – Was byśmy trzymali, ale tych Żydów – nie ma mowy.

W końcu wuj Rudolf znajduje rozwiązanie: kupuje dla najbliższej rodziny paszporty południowoamerykańskie. Wierzy, że Niemcy dotrzymają obietnicy i wypuszczą z Polski Żydów, obywateli państw, z którymi Rzesza nie jest w stanie wojny. Będą mieszkać w Hotelu Polskim i czekać na transport do Danii. Tam zaczną nowe życie.

Jerry Lewert opowiadał polonijnemu dziennikarzowi:

– Żydowska organizacja ze Szwajcarii wpadła na pomysł, że można wydostawać Żydów z okupowanej Polski, organizując im paszporty południowoamerykańskie. Chodziło o to, że obywatele krajów, z którymi Niemcy nie prowadziły wojny, nawet Żydzi, byli traktowani inaczej. Czasami udawało im się wyjechać za granicę, czasem wymieniano ich na niemieckich jeńców. Organizacji ze Szwajcarii udało się zdobyć paszporty m.in. Boliwii, Ekwadoru, Gwatemali, Hondurasu, Panamy, Paragwaju, Peru, Urugwaju, Wenezueli i paru innych państw. Te paszporty były przerzucane do Warszawy. Wystawiano je na Żydów. Oni zgłaszali się z nimi do Hotelu Polskiego i czekali na cud. Na wyjazd z Polski.

Ewa nie wierzy i pyta brata: – Sądzisz, że Niemcy, którzy tak bardzo się starają, żeby nas unicestwić, tak łatwo nas wypuszczą?

– Zależy im na pieniądzach.

Boruch Lewertow spotyka na ulicy znajomego sprzed wojny: – Bierz, ile chcesz. Masz tysiąc dolarów. Zabili mi całą rodzinę, nic już nie potrzebuję.

Boruch namawia Izraela, by poszedł z nim do Hotelu Polskiego.

Ale Ewa boi się o siostrzeńca, zamyka na klucz jego pokój, chowa buty. Izrael ucieka do ojca przez okno na sznurze z prześcieradeł. Boso.

Jerry Lewert: „Taki paszport i pobyt w Hotelu Polskim to było oczywiście coś lepszego niż kryjówka po aryjskiej stronie”.

W życiorysie napisał: „W maju lub czerwcu 1943 roku, przechodząc obok Hotelu Polskiego, zatrzymałem się, by porozmawiać z kilkoma przypadkowo spotkanymi znajomymi Żydami. Poradzili mi, bym przyprowadził mojego ojca do Hotelu Polskiego, gdy powiedziałem im, iż nadal ukrywa się przed Niemcami. Tak też uczyniłem. Mój ojciec otrzymał tam nową tożsamość i dokumenty. Ja nadal używałem mojego prawdziwego imienia Izio Lewertow, gdyż ze względu na miejsce urodzenia – Tel Aviv – Niemcy mogli mnie wymienić na obywatela niemieckiego przetrzymywanego w Palestynie”.

To on kupuje paszporty za pieniądze od ojca: „Ekwadorskie – dla ojca. Dla siebie palestyńskie. Uważałem, że tak będzie lepiej, bo tam się urodziłem. Nadzieję budził fakt, że zaczęły przychodzić listy od ludzi z Hotelu Polskiego, Niemcy ich gdzieś wywieźli, ale w końcu wydostali się z okupowanej Europy”.

Ewa się łamie: – Skoro wszyscy uważają, że ten Hotel Polski to dobre rozwiązanie, to my też pójdziemy.

Pakuje rzeczy swoje, matki i córki Zosi. Prosi Rudolfa: – Zapłać za nas.

Brat odmawia: – Teraz są takie czasy, że każdy musi dbać o swoją najbliższą rodzinę.

Pieniądze zamienia na brylanty. Brylanty pakuje w kiszkę stolcową. W dniu wyjazdu dostaje biegunki. Traci kosztowności w przydrożnej latrynie.

Zawichost, 1943. Na murku siedzą: Genowefa Konieczna, sprzedawczyni w sklepie Stefana Geremka i Alicja, matka Bronisława Geremka. Za nią syn, po lewej Ludwisia, krewna Stefana Fot. archiwum rodzinne

Tak dużo ich było?

Bronisław Geremek zamknął w sobie Beniamina Lewertowa w Zawichoście pod Sandomierzem – miasteczku rozłożonym na łagodnych pagórkach nad Wisłą.

Przez stulecia sukcesy przeplatały się tutaj z klęskami. Zawichost niszczony przez Litwinów, Tatarów, Szwedów, pożary i powodzie podupadł pod koniec XIX w. Dopiero w latach 20. wysiłkiem mieszkańców, Polaków i Żydów, odzyskał prawa miejskie.

II wojna światowa przyniosła katastrofę: zagładę żydowskiej połowie mieszkańców, cierpienia – polskiej i kompletną ruinę – miastu.

Niemcy likwidują getto w Zawichoście latem 1942 r. o świcie, w dzień targowy. W nocy podchodzą pod domy, otaczają je, kopią w drzwi, krzyczą: – Weg!.

Genowefa Konieczna, panna, lat 18, córka masarza wysiedlona ze Złoczewa pod Wrześnią, stoi za firanką w sklepie koleżanki. Na ulicy żywego ducha. Wszyscy przyczajeni w domach.

Pierwszy idzie doktor Weiss.

– Dobry lekarz, Polacy go chcieli uchować, ale on powiedział: „Nie, idę ze swoimi”. Taki był honorowy – wspomina Konieczna.

Z Weissem ładna młoda kobieta z plecakiem. Potem tłum. Na końcu dwóch staruszków. Niscy, krępi. Z trudem nadążają, opóźniają marsz. Ludzie zza firanek widzą, jak podchodzi do nich dwóch niemieckich żołnierzy. Jeden z lewej, drugi z prawej. Trącają jednego i drugiego, mężczyźni przewracają się na siebie.

Skąd panna Genowefa wie, co będzie dalej? Odwraca w panice wzrok, słyszy: bach, bach i krzyk narzeczonego koleżanki: – Wyskoczę, zabiję tych skurwysynów.

Nie wyskoczył i nie zabił. Genowefa nie wyjrzała więcej przez okno.

Jesienią 1942 r. po Żydach zostały już tylko ślady pamięci. Opowieści o Abramie, który ocalony podczas likwidacji getta bezskutecznie chodził od gospodarstwa do gospodarstwa prosić o przechowanie (w końcu ktoś się zgodził, wziął pieniądze i szybko doniósł żandarmom), i o rodzinie ukrywającej się w ziemiance udającej śmietnik. Może by przetrwali, gdyby nie wysłali chłopca po wodę do studni. Zauważyli go przypadkowo niemieccy żołnierze. Rozstrzelali wszystkich: babcię, mamę, dzieci.

Ludzie gadają, że 5 tys. Żydów z Zawichostu trafiło do obozu w Bełżcu. – Tak dużo ich było? – kręcą głowami zdziwieni.

Zachował się literacki obraz likwidacji getta w Zawichoście. Ferdynand Goetel zanotował w latach 50. na emigracji w Londynie: „Długotrwały dramat ich odrębności w polskim środowisku spowodował, iż w chwili katastrofy znaleźli się bez zaplecza. Objawiło mi się nagłe tragiczne fatum narodu, który wygnany ze swej ojczyzny nigdy nie umiał się zrosnąć z inną”.

Czy pani oficerowa farbuje włosy?

Zanim jesienią w Zawichoście pojawi się dziesięcioletni Bronek z mamą, przyjeżdża Stefan Geremek. Konkretny, stanowczy, poważny. Bardzo wysoki, bardzo szczupły. Wąsik, włosy zaczesane na bok – takiego go zapamiętała Genowefa Konieczna.

Proponuje pannie Gieni pracę ekspedientki w swoim sklepie bławatnym. Będzie sprzedawała nici, apaszki, kapelusze, guziki. Wszystko, co Geremkowi uda się zdobyć w stolicy.

Budynek – dawniej własność żydowskiego kupca, którego nazwisko znikło w odmętach niepamięci – stoi prostopadle do ulicy. Jest długi i wąski. Sklep, kuchnia, przedpokój, dwa pokoje od ogrodu. I strych.

Kilka dni później mężczyzna przywozi kobietę z chłopcem. Mówi, że to jego kuzynka Alicja Wachlewska, wdowa po polskim oficerze, który zginął na froncie. Chłopiec to jej syn.

Gdy kilka miesięcy później pan Geremek przywiezie następną kobietę – wysoką, szczupłą blondynkę – powie, że ma na imię Prakseda i jest jego siostrą.

Potem przywozi dziewczynkę, Ludwisię, i mówi, że to córka Praksedy. W przypływie dobrego humoru Stefan Geremek będzie się śmiał: – Mam swój harem.

Gienia na drutach robi pani Wachlewskiej sukienkę, ona rewanżuje się szydełkowanym żakietem. Wspólnie szyją sukienkę, w której panna Gienia idzie na wesele koleżanki. Materiał przywozi pani Wachlewska z Warszawy. Gęsty, jak na firankę, w niebieskie koła. Sukienka jest bardzo ładna, skromniutka, krótki rękaw, rozporeczek, niebieska aksamitka.

Gienia obraca się, sukienka faluje, pani Alicja klaszcze zachwycona. – Pięknie! – woła.

Zofia Żukowska: – Ciocia kochała stroje. Moja mama mówiła, że cierpi na erotomanię tekstylną. Wyobrażam sobie, jak perfekcyjnie musiała robić w tym Zawichoście za wielką damę, wdowę po polskim oficerze.

Pani Alicja chętnie i dużo opowiada Gieni o rodzinie: że jej ojciec był bogaty, mąż zginął, że ma jeszcze jednego syna i siostrę, bardzo do siebie podobną. Wszystko się zgadza.

Ktoś zaczepił Genowefę pewnego dnia i zapytał, czy ta pani Wachlewska to przypadkiem nie farbuje włosów. Genowefa Konieczna pamięta swoją odpowiedź: – Włosów? W życiu! Ona jest naturalną blondynką. Czerni sobie tylko brwi.

Przez chwilę będzie się zastanawiać, o co chodzi pytającemu, ale szybko zapomni. O tym, że pani Wachlewska uciekła z getta, usłyszy już po wojnie od przyjaciółki z Zawichostu. Nigdy jej jednak nie powie, że WIE.

Pani Genowefa sama nie spyta, bo ludziom, którym się coś zawdzięcza, nie robi się przykrości. Tajemnica to tajemnica. Nie wolno łamać sekretów.

W latach 80. podczas pielgrzymki do Rzymu zwierzy się towarzyszom podróży, że zna Bronisława Geremka. Jeden z nich, historyk z Łodzi, zapyta nagle zaciekawiony: – A to prawda, że on jest Żydem? Tak wygląda.

– Pan też wygląda na Żyda – wypala.

– Ja na Żyda? – denerwuje się historyk.

Genowefa Konieczna zamyśla się: – Jakie ma znaczenie, czy ktoś jest Polakiem, Żydem czy prawosławnym? Tylko wojny dzielą ludzi – wzrusza ramionami.

Zawichost, lato 43. Od lewej stoją: Alicja, matka Bronisława Geremka, Prakseda i Ludwisia – siostra i krewna Stefana Geremka. Siedzi: Genowefa Konieczna Fot. archiwum rodzinne

Rzeka

Pamięć Genowefy Koniecznej o Bronku przetrwała w obrazach. Figlarz i żartowniś. Gdy podczas zabawy w chowanego Gienia kryje się na sklepowej wystawie, chłopak ściąga żaluzje, tak że z zewnątrz widać tylko łydki dziewczyny. Woła: – Nóżki pani Gieni na sprzedaż, nóżki pani Gieni niedrogo!

Pracuś. Pochylony nad książką rozłożoną na stoliku tuż obok sklepowej wystawy. Nie podnosi głowy znad lektury nawet wtedy, gdy wchodzą klienci wybierający się na lekcje historii do profesora Dębickiego. Pewnego dnia profesor Dębicki przychodzi do sklepu i mówi: „Pani Gieniu, z tego Bronka to będzie kiedyś jakiś mądry człowiek, on jest taki zrównoważony”.

I jeszcze jedna scena. Do Gieni przychodzi młodszy brat. Namawia Bronka, by poszedł z nim nad Wisłę. Mamy nie ma w domu, Gienia nie widzi w tym nic złego. Młodzi chłopcy, niech tam sobie połobuziakują.

Mama wraca. Słyszy, że chłopcy poszli się wykąpać, serce skacze jej do gardła, nie panuje nad sobą, krzyczy, że to nieodpowiedzialne, że na pewno coś się stanie, że Bronek w niebezpieczeństwie. Biegnie nad rzekę. Chłopcy wracają do domu jak zbite psiaki.

Brat Gieni nigdy już nie przyjdzie się pobawić z Bronkiem.

Bronek już nigdy nie pójdzie nad rzekę. Za towarzystwo muszą mu wystarczyć Ludwisia i Gienia, a za plac zabaw – ogród za domem. Mama nie spuszcza go z oka, a on jest posłuszny.

Takiego właśnie Bronka – spokojnego samotnika trzymającego się z dala od zabaw chłopców – zapamiętał Czesław Michałowski, dziś emerytowany profesor Akademii Rolniczej w Lublinie, a w czasie wojny jego kolega ze szkoły podstawowej w Zawichoście.

Michałowski, sierota po leśniczym rozstrzelanym przez Niemców za współpracę z Hubalem, mieszka u babci. Z Bronkiem wymieniają się książkami. W lokalnej gazecie wspominał:

„Był bardzo tajemniczy i nigdy nie opowiadał o rodzicach, a o sobie rzadko i skąpo. Był zawsze starannie ubrany, latem chodził w pantofelkach, gdy ja boso. Wziął urodę po matce. Był szczupły, ale nie chudy, o twarzy jasnej, lekko piegowatej i blond włosach o nieco rudawym odcieniu. Taki cherubinek. Chodził do miejscowej szkoły powszechnej do jednej klasy z moją koleżanką Zosią Oskrobą, a ja o rok wyżej. Uczył się dobrze, a dodatkowo brał lekcje języka francuskiego u nauczyciela Szkoły Rzemiosł Stefana Żuchowskiego (w tej szkole mieściła się także konspiracyjna podchorążówka wojsk pancernych, do której uczęszczał mój stryjeczny brat Mietek ps. »Rajmund«, żołnierz Armii Krajowej)”.

Michałowski pamięta też, że podrzucał koledze przedwojenny komiks Zane’a Greya „Sierżant King z Królewskiej Konnej”. Że opowiadał o łobuzowaniu z kolegami.

Bronek słucha i czyta chętnie o przygodach, ale nie da się wyciągnąć na budowanie szałasów nad Wisłą ani tym bardziej – na nocowanie tam. Nie mogło być mowy ani o łowieniu ryb, ani o pływaniu łódką: – Bronek był daleki od tych szaleństw. W końcu doszedłem do przekonania, że marny byłby z niego żołnierz i towarzysz chłopięcych przygód – wspominał Michałowski.

Dziś profesor tak tłumaczy sobie dystans kolegi: „Bronek mieszkał ok. 200 m od posterunku żandarmerii, której dowódcą był niejaki Edzio, ponoć były obywatel polski rodem z Sandomierza, znany z nienawiści do Polaków i Żydów, mający na sumieniu wiele zbrodni. Geremkowie musieli o nim słyszeć, pewnie spotykali go na ulicy. Wiedzieli, że nawet najmniejsze podejrzenie grozi im śmiercią”.
Bronek z Genowefą. Obok nich Ludwisia Fot. archiwum rodzinne

To ranny, nie myśl o nim

W listopadzie 1943 r. na murach Zawichostu zawisa ogłoszenie. Szef Policji Bezpieczeństwa Dystryktu Radomskiego informuje, że na rynku w Sandomierzu wykonano karę śmierci na ośmiu Polakach – „członkach grupy terrorystycznej”, „biorących udział w napadach” albo „uczestnikach w zabronionych organizacjach”.

Wśród tych ostatnich jest Tadeusz Czaja – chirurg, rocznik 1910, rodem z wielkopolskiego Śremu. W pamięci Gieni doktor Czaja przetrwał jako inteligentny, dowcipny czterdziestolatek. Przechodzi przez kuchnię do pokojów i znika na długie pogawędki z Geremkiem i Alicją Wachlewską.

Alicja wychyla się zza uchylonych drzwi i przyjaźnie macha ręką w stronę Gieni. – A niech już pani idzie do domu, zamykamy sklepik. I tak nie ma klientów.

„Wyrok na wyżej wymienionych został dnia 19 listopada wykonany, bo w Sandomierzu został w dniu 15 listopada jeden żołnierz Armii Niemieckiej i w dniu 16 listopada jeden urzędnik policji polskiej przez nieznanych bandytów napadnięty i z broni palnej postrzelony”.

Niemcy są wściekli, bo zaledwie trzy miesiące wcześniej żołnierze Tomasza Wójcika „Tarzana” zabili pod Ożarowem gen. Kurta Rennera. Akcja jest spektakularna – oprócz wysokiego rangą niemieckiego generała ginie siedmiu jego sztabowców. Wójcik i jego ludzie byli partyzantami Narodowych Sił Zbrojnych.

W partyzantce, głównie AK i NSZ, jest większość chłopaków z Zawichostu.

Michałowski pamięta, jak opowiadali sobie o „partyzanckich tajemnicach” jego krewni.

Czaja w 1974 r. dostał krzyż partyzancki na wniosek oddziału ZBoWiD-u w Sandomierzu. We wniosku o odznaczenie, w miejscu, gdzie powinna być przynależność partyjna, jest kreska, nie ma też informacji o przynależności do jakiegokolwiek oddziału partyzanckiego.

Z głębin pamięci Genowefa Konieczna wydobywa jeszcze jedną scenę: 19-latka zerka do pokoju Stefana Geremka (z ciekawości? czy Alicja mogła ją tam po coś posłać?). Na łóżku młody mężczyzna. Skulony, odwrócony plecami do drzwi.

– Poznała go pani, Gieniu? – dopada ją przerażona Alicja.

– Nie – wzrusza ramionami Gienia.

– To ranny, nie myśl o tym.

Profesor opowie Kurskim, że po ucieczce z getta trafił do „polskiej patriotycznej rodziny, która miała liczne kontakty z podziemiem”: – Pewnego dnia, gdy nikogo nie było w domu, zastukał do drzwi postawny mężczyzna, który – jak twierdził – był kuzynem gospodarzy. Nie wiem, czy wcześniej wiedział o moim istnieniu. Należał do Narodowych Sił Zbrojnych. Rozmawiałem z nim przez pół godziny, dopóki nie zjawił się ktoś z domowników. Wyjął broń, kiwał się na krześle i bawił się pistoletem. Wypytywał, skąd jestem i co tu robię. Nigdy przedtem i nigdy potem tak się nie bałem o swoje życie jak wówczas. Przychodził potem jeszcze nieraz, ale nigdy mnie nie wydał.

W połowie 1944 r. podnosi się wrzawa, że idzie front. Raz atakują Ruscy, raz Niemcy. Pod kulami z moździerzy i armat znikają domy, topole, kościół, sklepy. Każdy ucieka, gdzie może.

Następnym razem spotkali się już po wojnie. W mieszkaniu Geremków przy Dworcu Wschodnim Gienia z mężem gawędzą z gospodarzami.

Wspominają okupację: – A pani wiedziała, że na strychu była amunicja? – zwraca się Stefan do Gieni. Nie wiedziała. – A to bardzo dobrze – mówi Geremek.

Genowefa Konieczna: – Mnie, młodej, głupiej, nie chcieli narażać, więc nie wtajemniczali. Bardzo jestem im za to wdzięczna. Gdybym wiedziała, kto to był, a Niemcy by mnie złapali i dali w tyłek, to jeszcze bym coś powiedziała. Pan Geremek straszliwie ryzykował, przechowując panią Alicję i Bronka. Musiał być bardzo odważny, skoro jeszcze pomagał partyzantom, przechowując amunicję i rannych. A jakaż odważna musiała być pani Alicja?! Sama narażona w każdej chwili na śmierć pomagała partyzantom.

Po wojnie Michałowski spotkał znajomego, który podczas wojny był w Zawichoście jednocześnie listonoszem i wywiadowcą Armii Krajowej. Przechwytywał listy z donosami do żandarmerii. Nigdy nie natrafił na donos na Stefana Geremka i jego rodzinę.

W latach 90. Michałowski spotkał Geremka w Lublinie. Zaproponował wspólny wyjazd do Zawichostu: – Panie profesorze, chętnie bym tam pojechał, tylko rozumie pan, czasu, czasu brak – wykręcił się Geremek.

Straty

Po wojnie spotkają się w Warszawie i podliczają straty.

Nie ma obrotnego blondyna Rudolfa ani jego ciemnookiej i kruczoczarnej rodziny: żony i trojga dzieci. Z Hotelu Polskiego trafili do obozu koncentracyjnego.

Ciocia Gienia, najmłodsza Wallensteinówna, zginęła na oczach siostry Ewy. Zastrzelił ją niemiecki żołnierz, gdy próbowała się dostać na ciężarówkę, do której podczas łapanki zgarnięto jej chłopaka. – Biegła za tym samochodem i wydzierała się jak opętana – opowiadała Ewa.

1948. Alicja Lewertow, matka Bronisława Geremka i jej drugi mąż Stefan Geremek. Ślub wzięli po wojnie Fot. archiwum rodzinne

W Majdanku zginął najmłodszy syn Wallensteinów – Major zwany Majorkiem.

Ocaleli ci, którzy mieszkali we Francji: Leon (dzielnie walczył pod de Gaulle’em) i Rózia. Ewa z Zosią i babcią Barbarą.

Dowódca oddziału AK, z którym współpracowała Ewa, załatwił dla Zosi miejsce w klasztorze na praskim Kamionku.

Ewa uratowała też własną matkę. Pod koniec wojny mieszkały u prostytutki. Gdy przyjmowała klientów, zamykały się w szafie.

Ocaleli Ala z Beniaminem.

Izia odnalazła Alicja po czterech latach, w 1949 r., w Izraelu. Wtedy się dowiedziała, jak zginął Boruch: z Hotelu Polskiego razem z synem trafił do obozu Bergen-Belsen. Tam po dwóch miesiącach Niemcy ich rozdzielili. Ojciec pojechał z transportem do Auschwitz.

„Widziałem go wtedy po raz ostatni. Chyba wiedział, że jedzie na śmierć. Z jakichś powodów Niemcy zostawili tych z papierami palestyńskimi i z jakichś dwóch państw latynoskich” – wspominał Jerry.

Izrael również trafił do Auschwitz, ale dopiero jesienią 1944 r. – Ojciec nie żyje, zagazowany natychmiast po przyjeździe – dowiedział się.

W styczniu 1945 r. resztki więźniów, wśród których był Izrael, Niemcy załadowali na pociąg do Theresienstadt. Tam wyzwolili ich Amerykanie.

Niechaj trawa ślad nasz pozarasta

Alicja wyszła za mąż za Stefana Geremka w 1947 roku. Kochał ją bardzo.

Zofia Żukowska wielokrotnie pyta: – Bronek, co się z wami działo, gdy znikliśmy sobie z oczu?

Odpowiadało jej zawsze milczenie.

Najbardziej intymne wyznanie publiczne Bronisław Geremek czyni 28 stycznia 2002 r. Przemawia w niemieckim Bundestagu z okazji Dnia Pamięci Ofiar Narodowego Socjalizmu.

Mówi, że przez całe dorosłe życie uciekał przed pytaniem: dlaczego przeżyłem? I nadal ucieka.

Cytuje Miłosza z tomu „Ocalenie” (1945):

Kiedyśmy z płonącego uchodzili miasta,
Na pierwszej drodze polnej wstecz zwracając oczy,
Mówiłem: „Niechaj trawa ślad nasz pozarasta,
Niechaj w ogniu umilkną wrzeszczący prorocy,
Niech umarli umarłym mówią, co się stało”.

Opowiada o Warszawie, Umschlagplatzu, Szmulu Zygielbojmie, który w czasie wojny popełnił samobójstwo w Londynie, żeby zwrócić uwagę świata na Holocaust. O Januszu Korczaku, który zdecydował, że pojedzie transportem śmierci razem z wychowankami z sierocińca, i o Janie Karskim opowiadającym światu o getcie i obozach koncentracyjnych. O Marku Edelmanie i powstaniu w warszawskim getcie.

Komentuje pięknie, charakterystycznymi dla siebie okrągłymi zdaniami:

„Z wydarzeń, o których dzisiaj mówimy, wynika nauka: niezbędne jest poczucie solidarności, ale też gotowość do walki. Świat nie powinien był przyglądać się bezradnie i bezsilnie, gdy w Niemczech palono książki na stosach lub gdy w Afganistanie burzono pomniki kultury. Zawsze po tym przychodzi kolej na ludzi. Naruszenie godności ludzkiej, naruszenie podstawowych zasad naszej cywilizacji, naruszenie praw człowieka przynosi wstyd wszystkim, którzy o tym wiedzą i nie sprzeciwiają się złu”.

O sobie cztery zdania:

„Od Starego Miasta aż do torów Dworca Gdańskiego i do ulicy łączącej Wolę z drugim brzegiem Wisły – co krok wracają wspomnienia. Czasami przechodzę tamtędy. Nie znajduję żadnego z domów mojego dzieciństwa, żadnego z miejsc, gdzie mieszkałem ja i moi bliscy. Tych miejsc już nie ma, nie ma śladów świadczących o istnieniu tych ludzi”.


Tekst jest fragmentem przygotowywanej książki. Nie powstałby, gdyby nie pomoc pań Zofii Żukowskiej i Genowefy Koniecznej. Bardzo dziękuję im za zaufanie.

Korzystałam z wywiadu Waldemara Piaseckiego z Jerrym Lewertem („Tygodnik Przegląd”, 2008). Wypowiedzi Geremka ze spotkania z Jolantą i Jarosławem Kurskim pochodzą z tekstu Włodzimierza Nowaka i Piotra Bojarskiego „Chudy chłopak w czterech swetrach” („Gazeta Wyborcza”, 2008).

Wszystkich, którzy spotkali w swoim życiu Bronisława Geremka i chcieliby o nim opowiedzieć, proszę o kontakt: aleksandra.klich@agora.pl. Jestem też na Facebooku


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


Swedish parliamentary candidate suggests deporting all Jews from Israel

Swedish parliamentary candidate suggests deporting all Jews from Israel

JTA


Oldoz Javidi subsequently retracts idea of transferring Jews to US, made in interview aboard ship sailing to break Gaza blockade

Swedish parliamentary candidate Oldoz Javidi aboard a boat attempting to break the Gaza blockade. (Screen capture: YouTube)

A candidate for the Swedish parliament suggested transferring Israeli Jews to the United States to achieve peace.

Oldoz Javid made the comment in an interview and subsequently asked that the line be retracted because the notion might be “misinterpreted.”

Javidi, an actor with Iranian roots who is a candidate with the Feminist Initiative party, said Tuesday that she had requested the retraction of the passage from an interview published Friday by the Feministiskt Perspektiv website.

“My unofficial opinion as an individual is a bit more fantasy based,” she said in the interview, which she gave while sailing with other pro-Palestinian activists in the direction of Gaza. She accused Israel of “stealing land” and livelihood from Palestinians and the United States of doing the same, presumably to Native Americans.

“So why not invite their friends over to their land and make room for them on the farm?” she wrote of Israeli Jews and Americans. “They seem to enjoy each other’s company. And the Palestinians can live in peace and again build up the country that once was theirs. I can allow myself at least get a dream about such a solution, right?”

But on Tuesday, Javidi wrote on Facebook: “I have asked FemPers to remove the last quote in the current article because it does not in any way express the policy of Feminist Initiative, nor was it a proposal for a political solution, but a fantasy that I now understand could be misinterpreted or misunderstood.”

Several Swedish Jews criticized her words as anti-Semitic.

“Moving Jews against their will to solve a problem? Sounds like a final solution to me. Solid feminist politics,” Annika Hernroth-Rothstein, a pro-Israel Swedish activist, wrote on Facebook.

The Ship to Gaza aboard which Javidi is sailing is an attempt to break Israel’s blockade of the Gaza Strip, which is run by the Hamas terrorist group. Dozens of activists are participating in the sail, which is expected to be intercepted and redirected in the coming weeks by the Israeli Navy if it approaches the blockaded area.

Israel maintains a security blockade on Gaza to prevent Hamas, the Islamist terror group which rules the Strip and seeks to destroy Israel, from importing weaponry.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


Nasz wróg jest tutaj!

Nasz wróg jest tutaj!

   Malgorzata Koraszewska



W opublikowanych w mediach społecznościowych wideo z protestów w Teheranie w dniu 25 czerwca 2018 widzimy demonstrantów skandujących “Nie dla Gazy, nie dla Libanu, oddam życie za Iran”, “Śmierć dyktatorowi”, “Nasz wróg jest tutaj, to kłamstwo, że Ameryka jest naszym wrogiem.”

 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com