Archive | 2018/07/21

Historia polsko–żydowska

Monolog polsko-żydowski

Henryk Grynberg


Zbiór eseistyki Henryka Grynberga, na który składają się następujące teksty:Historia polsko–żydowska – Polska ekskluzywna – Trójkąt polsko–żydowsko–ukraiński – Dziedzictwo duchowe – Przymieszka krwi – Żyd, który udawał Polaka, który udawał Żyda – My, Żydzi z Dobrego – Obowiązek – Palestyna, Palestyna… – Winię Europę – Nad pięknym, modrym Wannsee – Imperatyw człowieczeństwa 

 

“Polska jest najbardziej uduchowionym krajem Europy” – przypochlebiał się Kosiński wiosną 1988, kiedy przyjmowali go z honorami reżymowcy, którzy w 1968 lżyli go jako żydowskiego zdrajcę. Każdy kraj się uważa za najbardziej uduchowiony, nawet Szwajcaria. Polska jest tylko gęściej zaludniona duchami – przeważnie żydowskimi. Tym razem naprawdę “przeludniona” Żydami. Których jednak usunąć się nie da.


Historia polsko-żydowska

Stosunki polsko-żydowskie określa się jako “trudne”. Trudniejsze od krwawych stosunków polsko-niemieckich, polsko-rosyjskich i polsko-ukraińskich.

Holokaust przeżyła tylko jedna dziesiąta polskich Żydów, z tego tylko jedna dziesiąta w Polsce. Po pogromie kieleckim i pierwszej masowej ucieczce znów została tylko jedna dziesiąta. Po powrocie Gomułki i spółki, kto mógł spakował walizki i znów została jedna dziesiąta. Po pogromie marcowym i z nich została tylko jedna dziesiąta. Na tym polega dosłowne “dziesiątkowanie”, a nie na “przerzedzaniu” i “przetrzebianiu” jak w słowniku.

Nigdy nie byłem w Kaliszu, rodzinnym mieście mojej byłej żony, w którym rozgrywa się główna akcja Życia codziennego i artystycznego, ale Towarzystwo Miłośników Ziemi Kaliskiej wzięło mnie za kaliszanina i poprosiło o coś do antologii. Napisałem więc wiersz o “rodzinnym mieście, w którym nigdy nie byłem” i w którym ani śladu “po starszych braciach w Piśmie i w Bogu/po sąsiadach w statutach i prawach”. Towarzystwo poprosiło o przypisy, bo wiersz wydawał im się trudny do zrozumienia. Podjechałem do biblioteki publicznej w pobliskim Arlingtonie, żeby sprawdzić pewne szczegóły, ale w żadnej encyklopedii nie było Kalisza. “Proszę szukać pod Statute of Kalisz” – poradziła mi bibliotekarka (wcale nie Żydówka) i znalazłem tam wszystko, co trzeba, bo nawet w Wirginii, nad Potomakiem, Statut Kaliski lepiej jest znany niż w Kaliszu nad Prosną.

Żydzi w historii Polski pojawiają się na specjalnych konferencjach naukowych (finansowanych głównie przez Żydów), w specjalnych publikacjach (czytanych głównie przez Żydów) i w uroczystych przemówieniach (na eksport, dla Żydów), ale nie ma ich ani u Bolesława Pobożnego, który Statut Kaliski wprowadził, ani u Kazimierza Wielkiego, który go ratyfikował, ani w rozdziałach o zakładaniu, rozwoju i upadku miast, ani na wiślanym szlaku zbożowym do Gdańska, z którego czerpała siły gospodarka I Rzeczypospolitej ( III Rzeczpospolita bez Żydów nie daje sobie rady z tłustymi zbiorami zboża jak Egipt bez Józefa ).

“Przez wieki korzystaliśmy z wkładu Żydów, którzy żyli w Polsce, wzbogacali naszą gospodarkę, naszą kulturę i nasze życie społeczne” – przyznaje polski minister w liście do Światowego Kongresu Żydów, ale nie polska historia. Do elementów napływowych zasłużonych dla gospodarki kraju zalicza się Niemców, Holendrów, Francuzów, nawet Szkotów, tylko nie Żydów. W oświadczeniach na eksport Żydzi wzbogacali Polskę, lecz w wypowiedziach na użytek wewnętrzny wzbogacali tylko siebie, jej kosztem, zubożali ją, wręcz okradali. Nawet ich działalność kulturalną uważano za szkodliwą, jeśli nie wręcz groźną.

O największej klęsce, jaka spotkała Żydów w Polsce i była największą klęską kultury, historia Polski wspomina na marginesie i od niechcenia (za moich szkolnych lat wcale nie wspominała). Pełno ich za to w prywatnych relacjach, w których występują nie jako ofiary, lecz oskarżeni. Przede wszystkim o aktywność gospodarczą – za którą innych się chwali. Nie tylko nie mają zasług, lecz przeciwnie, wszystkiemu są winni. W historii ich wcale nie ma, a w paszkwilach (tak ustnych, jak i pisemnych) są wszechobecni. Nie ma ich i są – równocześnie. Są obsesją, której skutki bywają katastrofalne i tylko na tym polega ich “wina”. W krytycznych latach 30., zamiast gotować się do obrony przed wrogiem rzeczywistym, koncentrowano się na “obronie” przed Żydami. Radzono, co z nami (bo od 1936 i ja byłem na tym świecie) zrobić. Może wysłać nas na Madagaskar? Ten polsko-francuski projekt podobał się początkowo i Hitlerowi, bo zabójczy klimat i ludzie tam padali jak muchy. Projekt miał wszelkie szanse, bo gdzie indziej odmawiano Żydom wiz. Żeby skłonić nas do wyjazdu, proponowano – za przykładem hitlerowskiej Rzeszy – zabronić uboju rytualnego, odebrać handel, pozbawić obywatelstwa. Jeszcze w 1939 zgłoszono projekt ustawy, która miała zakazać nam zmianę nazwisk. Nawet przechrztom, jeśli 11 listopada 1918 byli zapisani “jako wyznający religię mojżeszową”. Też za przykładem Hitlera, który znakował Żydów, wpisując im do dowodów osobistych dodatkowe imię: Israel lub Sara.

Wiktor Tomir Drymmer, ówczesny dyrektor Departamentu Konsularnego MSZ i główny autor projektu “Madagaskar”, wyjaśnia w swoim wspomnieniu pod tytułem Zagadnienie żydowskie w Polsce w latach 1935-39, że trzeba było coś z Żydami zrobić, bo “przeludniali” Polskę (po Rosji najrzadziej zaludniowy kraj Europy); bo przez nich za dużo było “zbędnych ludzi”; bo “wyobcowali się”; bo “odróżniali się od otoczenia (…) obcą dla ucha, smętną muzyką i pieśniami, obcą w smaku i zapachu kuchnią, złą mową polską, pobudzającą do żartów i kpin”; bo “byli do końca swego istnienia niezrozumiałą dla większości Polaków egzotyką”; bo “cechą żydowską, która drażniła Polaków, była ich tendencja do wyłączności i zatrzymywania opanowanych przez siebie gałęzi handlu, rzemiosła i pośrednictwa”; bo “bez pośrednictwa, które było w stu procentach w rękach Żydów, żaden producent, duży czy drobny, nie mógł zbyć swych płodów rolnych” (zupełnie jak dziś). Dyrektor Drymmer, jako “specjalista” od spraw żydowskich, twierdzi, że “w Polsce Żydzi przyjęli zgoła inną taktykę aniżeli w Niemczech i Rosji” (tam się przeważnie asymilowali, a w Polsce przeważnie nie).

Ostatnim zarzutem, jaki dyrektor Drymmer postawił nam, polskim Żydom, była nierówność społeczna w warszawskim getcie – dziesięć tysięcy bogatych na setki tysięcy głodujących, bo “jak widać, wojna i okupacja niczego nie nauczyły »górnej« warstwy”. Dyrektora Drymmera, który we wrześniu 1939 umknął mostem zaleszczyckim z górną (bez cudzysłowu) warstwą, która miała do dyspozycji państwowe samochody i państwową benzynę, raził “ordynarny egoizm specjalnej grupy ludzkiej” zamkniętej w warszawskim getcie. A głosił te wszystkie poglądy w pamiętnym roku 1968 w paryskich “Zeszytach Historycznych” (nr 13/1968). Moją ripostę (“Madagaskar, czyli sposób myślenia”) redaktor Giedroyć odrzucił, twierdząc, że nie rozumiem ówczesnych stosunków.

Drymmer – w swoim czasie piłsudczyk i legionista – nie wspomniał w owym wspomnieniu, że to on w 1936 (a więc wkrótce po śmierci Marszałka) zainicjował ustawę, której celem było – jak wyjaśnił w maju 1938 na konferencji konsulów w Berlinie – “podniesienie godności obywatela polskiego przez wykluczenie wszystkich tych, którzy nie są godni (…), a zwłaszcza Żydów, jako elementu destrukcyjnego”. Na skutek tej ustawy tysiące deportowanych z Niemiec polskich Żydów trzymano w listopadzie 1938 na ziemi niczyjej pod gołym niebem, aż zdesperowany młody człowiek, którego rodzice tam się znajdowali, strzelił w Paryżu do hitlerowskiego dyplomaty, a hitlerowcy urządzili za to Noc Kryształową Żydom w całej Rzeszy. W sześćdziesiąt lat po tej uwerturze do Holokaustu, w Warszawie wydano całą księgę wspomnień Drymmera pod znamiennym tytułem W służbie Polsce (“Gryf” i Instytut Historii PAN, 1998).

C o ciekawsze, jego argumenty niemal dosłownie powtórzył Mieczysław Pszon – były endek – w swoim wspomnieniu na temat tejże “specjalnie trudnej kwestii żydowskiej” (“Jasne wybory i ciemne racje”, “Tygodnik Powszechny” 43/1995). Pisze on, że walka w Polsce międzywojennej między koncepcją państwa narodowego i państwa narodowościowego “skończyła się zwycięstwem koncepcji narodowej (…), bowiem państwo narodowościowe, czyli w konsekwencji federalne, rozleciałoby się, między innymi dlatego, że jednym z najbardziej destrukcyjnych elementów – poza mniejszościami terytorialnymi – byli Żydzi”. Zwłaszcza na kresach “to był całkiem obcy element, inny naród, coś zupełnie innego” – twierdzi kategorycznie Pszon (wbrew naocznym świadkom jak Mickiewicz, Orzeszkowa, Vincenz, Miłosz i takiemu dowodowi rzeczowemu jak Bruno Schulz, jeden z filarów polskiej prozy). Jeszcze raz określa on Żydów jako “dziesięć procent ludności całkowicie obcej – obcej nie tylko językowo, ale i obyczajem, wiarą czy strojem” i dodaje, że “te dziesięć procent ludzi odgrywało nieporównanie wielką rolę”, zwłaszcza “w niektórych działach gospodarki, gdzie pewne sektory były w stu procentach prowadzone przez Żydów (…) głównie handel i pośrednictwo (np. handel zbożem)”. Z jednej strony (w przeciwieństwie do Kazimierza Wielkiego) traktuje on żydowski handel jako zjawisko negatywne, a z drugiej narzeka, że “minimalny procent Żydów zajmował się produkcją”. Czyżby endecja wolała, żeby prowadzili produkcję? A jeśli tak nieznośne (żeby nie powiedzieć “destrukcyjne”) były ich obyczaje, strój, język i wiara, to dlaczego jeszcze większą histerię wywoływali, kiedy mówili, ubierali się i zachowywali jak Polacy, a największą, kiedy przyjmowali polskie imię, nazwisko i wiarę? Na takie pytania nie ma odpowiedzi u Pszona.

Skarży się on równocześnie na to, że “próby asymilacji polskich Żydów skończyły się fiaskiem” i na to, że w Krakowie “na 800 adwokatów było tylko 60 Polaków” i “podobnie było z lekarzami”. Na ewentualne pytanie, komu szkodzili ci całkiem przecież zasymilowani adwokaci i lekarze, odpowiada porównaniem: “Co szkodziło Murzynom w RPA przed zniesieniem apartheidu, że wszyscy adwokaci byli biali? A jednak coś szkodziło…”. Zatem nie o asymilację chodziło, tylko o rasę. I w dodatku jest to rasizm bardziej irracjonalny od południowoafrykańskiego, gdyż oparty na przeświadczeniu, że Żydzi byli rasą dominującą, a Polacy dyskryminowaną. “Chłopak ze wsi, z największym trudem przebijający się przez studia prawnicze (…) napotykał tu na zwarty mur” – argumentuje Pszon, nie wspominając o nieobecności Żydów wśród (administracyjnie nominowanych) sędziów i prokuratorów ani o tym, że i żydowscy adwokaci – których z tegoż powodu naprawdę było za dużo – napotykali na “mur” konkurencji (fakt, że istnieje konkurencja pomiędzy Żydami, z reguły przekraczał endecką wyobraźnię). Praktyka lekarska lub adwokacka była prawie jedynym ujściem dla kształcących się zasymilowanych Żydów, których nie dopuszczano do administracji państwowej, wojska, policji. Pod koniec antysemickich lat 30. zamykano przed nimi także medycynę i prawo. Stopień cywilizacji na wsi rzeczywiście przypominał Afrykę, ale nie “chłopak ze wsi” był Murzynem, tylko Żyd. 

Pszon pisze, że “nieżyczliwe Polsce lobby żydowskie (…) wymusiło w Traktacie Wersalskim narzucenie Polsce traktatu mniejszościowego”, który “naruszał naszą suwerenność” (Hitler uważał cały Traktat Wersalski za spisek żydowski przeciwko Niemcom). Wilsonowski Traktat w sprawie Ochrony Mniejszości został “narzucony” nie tylko Polsce, lecz wszystkim nowo wykreowanym państwom, którym powierzono wieloetniczne terytoria. Miał on zapewnić mniejszościom “zupełną i całkowitą ochronę życia i wolności”, o co rzeczywiście zabiegali przedstawiciele amerykańskich organizacji żydowskich na wieść o pogromach, w których brało udział polskie wojsko: 21-23 listopada 1918 we Lwowie (150 zabitych, 50 domów spalonych, przeszło 500 zrabowanych sklepów), zimą 1919 w miastach rzeszowszczyzny, 22 kwietnia 1919 w Warszawie, 5 maja 1919 w Pińsku, 27 maja 1919 w Częstochowie. Żydzi nie byli w stanie niczego w Wersalu “wymusić”, a ochrona podstawowych praw człowieka powinna chyba cieszyć praworządnego obywatela, a nie martwić. Zawarty w 1975 Układ Helsiński, który bronił analogicznych praw, został naprawdę wymuszony na Moskwie i jej satelitach, którzy też uważali to za “naruszenie suwerenności”.

Mniejszościami w jawnym lub skrytym konflikcie z międzywojennym państwem polskim byli Ukraińcy, Litwini i Niemcy (co Polacy mieli wkrótce bardzo boleśnie odczuć), ale pole widzenia przesłaniała “specjalnie trudna kwestia żydowska”. Zaślepienie to wywoływało rozłam i waśń w społeczeństwie, i odciągało uwagę od istotnych problemów, jak bezrobocie, niezbędna reforma rolna, odgórna alienacja mniejszości etnicznych, które stanowiły jedną trzecią ludności, i śmiertelna groźba z zewnętrz. To zaślepienie najbardziej się przyczyniło do klęski wrześniowej.

Pszon zarzuca przedwojennym Żydom, że “nie interesowali się istnieniem państwa”. Powojennym – zwłaszcza w 1968 – zarzucano, że zanadto się interesowali. A byli to Żydzi tak zasymilowani, że nieraz tylko tajna policja znała ich pochodzenie. I podobnie jak w Niemczech i Rosji, “taktyka” asymilacji niewiele im się przydała. Państwo narodowe, którego koncepcja zwyciężyła zarówno w latach 30., jak i 60., w obu wypadkach rozleciało się w kompromitujący sposób, a nieustające, okrutne wojny etniczne ciągle przypominają, jak “nietrudne” było współżycie z “obcymi” Żydami. Samemu Pszonowi się zresztą wymsknęło, że “kwestia żydowska propagandowo była znakomitym tematem dla wielu polityków i była szczególnie łatwa do wygrania”. Była i jest, dlatego się ją ciągle na nowo wymyśla. Innymi słowy, to nie Żydzi byli “jednym z najbardziej destrukcyjnych elementów” w Polsce, lecz antysemici. Byli i są.

Redaktor Jerzy Turowicz lojalnie zamieścił moją odpowiedź Pszonowi (“O destrukcyjnych elementach w Polsce”, “Tygodnik Powszechny” nr 51 z 17 grudnia 1995), a nawet wyjaśnił mi w liście, że nie czytał jego tekstu przed drukiem, inaczej by go nie puścił. A wkrótce potem Wydawnictwo “Znak” samorzutnie mi przysłało książkę pod tytułem Polacy i Niemcy pół wieku później, która jest zbiorem artykułów i wspomnień zadedykowanym Mieczysławowi Pszonowi jako jednemu z pionierów pojednania polsko-niemieckiego z trzema rozdziałami jego własnych wspomnień, włącznie z tym z “Tygodnika”, tylko pod mocniejszym niż przedtem tytułem: “Żydzi”. Książka ta – z przedmową Turowicza – wyszła równocześnie po niemiecku. A więc rezultat dialogu taki jak z Drymmerem.

“Inny staje się obcy, wrogi. Zamiast być źródłem tego, co nowe, co może być lepsze, mądrzejsze, co może warto przyswoić, a na pewno warto uszanować, inne zaczyna być traktowane jako to, co grozi, co może być niebezpieczne. Zamknięcie w sobie łatwo idzie w parze z nienawiścią do tych, co mówią innym językiem, inaczej myślą, inne mają tradycje i obyczaje”. To najlepszy komentarz do poglądów takich ludzi jak Drymmer i Pszon. Znalazłem go w wykładzie Barbary Skargi wygłoszonym w Paryżu i zaadresowanym do całej Europy (patrz “Tygodnik Powszechny” nr 33 z 18 sierpnia 2002). Profesor Skarga ostrzega również, że tego rodzaju ksenofobia potrafi “wyrzucić do wrogiej sfery nie tylko inne rasy, inne narody, ale nawet tych, co należą do własnego narodu, ale inaczej myślą, nie według reguł, jakie dana grupa uznała za jedynie prawdziwe” i w konsekwencji “zaczyna się dzielić nawet własny naród na tych »właściwych«jego przedstawicieli i niewłaściwych”. Ten głos w dyskusji wskazuje, że dialog polsko-żydowski nie zawsze dzieli nas na dwie przeciwne strony, co już jest jego niewątpliwą wartością.

Od września 1939 oskarża się Żydów o nielojalność wobec kraju, w którym przedtem traktowano ich jako element obcy lub wręcz destrukcyjny, i państwa, które chciało się ich pozbyć. “Witali entuzjastycznie wojska sowieckie”; “tłumnie wstępowali do milicji i na urzędy”; widziano ich “na wszystkich szczeblach administracji i partii”. Krystyna Kersten pisze, że “ponad 10 tysięcy opisów z poszczególnych miejscowości umożliwia w przybliżeniu zdanie sobie sprawy z rozmiarów i charakteru zjawisk, które stanowiły tworzywo mitu i służyły racjonalizacji antysemityzmu” (Polacy – Żydzi – komunizm: anatomia półprawd 1939-68, Warszawa 1992). I w notatkach generała Andersa można znaleźć “obsadę przez Żydów wszystkich ważniejszych stanowisk”. I niemal to samo w Innym świecie Herlinga-Grudzińskiego, który z sześciu naczelników łagru zapamiętał przede wszystkim Żyda. Profesor Kersten podkreśla, że “mamy tu do czynienia z nagminnie stosowanym zabiegiem obronnym”, choć Herlinga-Grudzińskiego jest to raczej ciężki kompleks (i jeszcze jeden przykład, że podział na strony nie zawsze jest wyraźny w tym dialogu). Najjaskrawszym przykładem zabiegu obronnego jest (przytoczona w książce Kersten) depesza generała Sikorskiego, który w odpowiedzi na zarzuty o dyskryminacji Żydów przez polskie władze wojskowe w Rosji domagał się potępienia “jawnej zdrady i innych zbrodni, jakich się wobec Polski i polskich obywateli dopuszczali przez cały czas okupacji sowieckiej…”.

Relacje te są często niespójne logicznie i uczuciowo. “Ból był tym większy, że część tak głęboko wrośniętej w historię Lwowa ludności żydowskiej witała Armię Czerwoną okrzykami radości, rzucając na maszerujących żołnierzy kwiaty” – skarży się ojciec dominikanin w “Tygodniku Powszechnym” z 23 września 1990 i dodaje, że Żydzi “swoją postawą wobec Rosjan zrazili do siebie ogromną część polskiego społeczeństwa”. Jakby nie było do nich “zrażone’ już w listopadzie 1918… Pogrom w Radziłowie też usprawiedliwia się prosowiecką postawą ludności żydowskiej – jakby nie było tam pogromu w 1933. Jakby historia zaczęła się w 1939. Autor z dumą podkreśla, że pomimo to “po zajęciu przez hitlerowców Małopolski Wschodniej”, kiedy “rozpoczął się dla Żydów okres więcej niż tragiczny (…), znaleźli się w klasztorze ojcowie, którym tragedia tego narodu szczególnie nie dawała spokoju”, ponieważ “w cudzym nieszczęściu nie wolno pamiętać nawet największych krzywd’. A zatem już nie “część ludności żydowskiej’, tylko Żydzi wyrządzili społeczeństwu polskiemu krzywdę, i to rzędu “największych”, której ojcowie zakonni w swojej wielkoduszności nie chcieli pamiętać. Z drugiej strony zwrot “znaleźli się” wskazuje, że nie wszystkim z nich tragedia Żydów “nie dawała spokoju”, a samo to wspomnienie świadczy, że i jego autor nie należy do tych, co tej krzywdy nie pamiętają.

“Materiały te wskazują przede wszystkim na wybiórcze postrzeganie rzeczywistości” – stwierdza profesor Kersten. Ale w nie mniejszej mierze przejawiają szok kulturowy. Nawet tak obiektywnego obserwatora jak Leopold Buczkowski szokował “nagan na zadku jakiegoś jewrejczyka” (Pamiętnik wojenny, Olsztyn 2001). Polacy, którzy nigdy przedtem nie doświadczyli emancypacji Żydów, nie byli na taki wstrząs przygotowani. Podobnie reagowali w PRL w latach 1944-55 – jedynym w historii Polski okresie pełnego równouprawnienia Żydów – na Żydów w wojsku, UB i KC. Ten sam szok przeżywają pokolenia polskich imigrantów w Ameryce (nigdzie nie ma więcej polskiego antysemityzmu na kilometr kwadratowy niż w Chicago i Nowym Jorku na Greenpoincie).

Profesor Kersten usprawiedliwia młodych Żydów, którym odbierano “prawo traktowania Polski jako Ojczyzny”; “dla których w Polsce nie było miejsca”; “którzy poniżani na każdym kroku (…) poczuli się równouprawnieni, zyskiwali poczucie własnej wartości”. Jednakże większość Żydów na wschodzie cieszyła się nie z tego, że armia, która weszła, była czerwona, tylko z tego, że nie była brunatna. Dla Polaków to było wszystko jedno, ale nie dla Żydów. Ja bym się cieszył do dziś, gdyby czołgi sowieckie doszły wtedy do Dobrego, bo przynajmniej jakaś część mojej rodziny by ocalała.

W sowieckiej strefie okupacyjnej i w głębi imperium Żydzi byli nie mniej niż Polacy prześladowani, więzieni i zsyłani do wszystkich kręgów Gułagu. Zostało to udokumentowane w setkach protokołów spisanych przez przedstawicieli polskiego rządu emigracyjnego (na których oparta jest moja opowieść dokumentalna Dzieci Syjonu). Natomiast po amnestii dla obywateli polskich Żydzi byli dyskryminowani w Związku Sowieckim przez polskie instytucje cywilne i wojskowe w Rosji bardziej niż w przedwojennej Polsce, a bezstronna książka Krystyny Kersten to całkowicie potwierdza. Żydzi, którzy stanowili co najmniej jedną trzecią, a według niektórych źródeł blisko połowę polskich uchodźców i zesłańców, usiłowali jak Polacy wydostać się z sowieckiego domu niewoli, ale Anders stosował numerus clausus i na 70 tysięcy żołnierzy i cywilów wyprowadził tylko 3 tysiące Żydów.

Nie przyjmowano ich do wojska, a jeśli przyjęto, usiłowano się pozbyć. Jeden z byłych żołnierzy napisał mi czterdzieści lat później z Australii, że w listopadzie 1941 przeprowadzono w Tocku selekcję i sformowano osobny batalion żydowski – 550 żołnierzy – do którego skierowano również wszystkich żydowskich oficerów, podchorążych i podoficerów. Zerwano ich ze snu na godzinę przed pobudką i bez śniadania ani dziennej racji chleba kazano odmaszerować na stację. “Głodowaliśmy wtedy już od półtora do dwóch lat, w zależności od daty aresztowania, każdy stracony posiłek był mocno odczuwany”. Siedem godzin czekali na pociąg. Dojechali do Kotłubanki, a stamtąd brnęli wiele kilometrów przez zaspy do sosnowego lasu, gdzie czekał na nich major Gaładyk, za jakąś karę wyznaczony na dowódcę żydowskiego batalionu. “Jedliście śniadanie? – spytał. – Nie, panie majorze. – A to skurwysyny! – Dostaliście chleb? – Nie, panie majorze. – A to skurwysyny! – Macie z sobą namioty? – Nie, panie majorze. – A to skurwysyny!”.

Całą noc łamali gałęzie na stosy i palili, ale dwóch ludzi zamarzło. Rano jeden z podporuczników poszedł z powrotem na stację, wynajął od kogoś sanie i dojechał do najbliższego sowieckiego kwatermistrzostwa, gdzie przedstawił imienny spis batalionu i wyasygnowano im chleb, kaszę, namioty, piły i siekiery. W rezultacie mieli lepiej niż w Tocku, bo dostawali te same przydziały, a mieli zawsze pod dostatkiem drzewa na opał, które w Tocku trzeba było taszczyć kilometrami, i wbrew oczekiwaniom dowództwa nikt nie zdezerterował. Potem stacjonowali w Guzar, przy afganistańskiej granicy, gdzie rekrutowano do podchorążówki. Zgłosiło się 242 Polaków i 34 Żydów. Przyjęto 242 Polaków i czterech Żydów. Pułkownik Koc (brat założyciela OZN), który był dowódcą zgrupowania, nie ukrywał swoich uczuć do Żydów. W kwietniu 1943 byli w północnym Iraku, kiedy doszły do nich wieści o tym, co się stało z Żydami w Polsce. “Równie przerażającą była radość okazywana przez niektórych Polaków z przyszłej »Polski bez Żydów« – z niektórymi z nich dzieliliśmy pryczę w baraku łagiernym i namiot w wojsku” – wspomina mój korespondent. “Bez wątpienia antysemityzm w wojsku jest” – przyznał Anders na odprawie redaktorów prasy wojskowej. “Powstał on przede wszystkim na skutek ogromnej ilości, niewspółmiernej, Żydów w Polsce. Myślę, że żaden naród nie potrafi przetrwać takiego olbrzymiego procentu Żydów, przy zdolności tego narodu do handlu, a zatem przy wyrugowaniu z tych dziedzin elementu polskiego” – wyjaśniał generał. A było to 18 kwietnia 1944 – równo rok po tamtych wieściach z Polski. Antysemityzm przycichł podczas kampanii włoskiej, ale wzrósł ponownie, “kiedy do wojska napłynęli akowcy z niemieckich obozów jenieckich i folksdojcze z byłej armii niemieckiej (…) 25 tysięcy, prawie sami Ślązacy” – wspomina żydowski weteran.

W Prawdzie nieartystycznej pisałem, że pod okupacją hitlerowską Polacy zachowali się lepiej, niż można było oczekiwać po kampanii antysemickiej z lat 30. Nie wiedziałem wtedy o Jedwabnem, Radziłowie, Szczuczynie, Wąsoszu, Wiznie i dwudziestu innych miejscowościach łomżyńskiego i białostocczyzny, gdzie polscy sąsiedzi latem 1941 mordowali swoich żydowskich sąsiadów (patrz Wokół Jedwabnego, Instytut Pamięci Narodowej 2002). I wierzyłem powszechnej opinii, że szmalcownicy byli marginesem, a tymczasem Joanna Tokarska-Bakir przytacza dokumenty, według których AK miała na liście 60 tysięcy szmalcowników w samej Małopolsce (“Obsesja niewinności”, “Gazeta Wyborcza” z 13-14 stycznia 2001).

W zestawieniu z tą liczbą dosyć żałośnie wygląda 11 wyroków wydanych przez Kierownictwo Walki Cywilnej, które otrzymało za to medal Yad Vaszem. A nikt przecież nie policzył (i nie policzy) bezinteresownych i bezimiennych donosicieli, jak “ten nieznajomy, który spełnił cichy, »patriotyczny« czyn”, wydając ojca Calela Perechodnika (Czy ja jestem mordercą?, Warszawa 1995, s. 258). To przez nich w Polsce było najniebezpieczniej pomagać Żydom i przez nich wyginęła większość Żydów na aryjskiej stronie. W świętym gaju Yad Vaszem jest najwięcej polskich drzewek, ale w stosunku do liczby Żydów powinno ich być nie kilka tysięcy, lecz kilkadziesiąt tysięcy. I byłoby, gdyby nie szmalcownicy i inni donosiciele. Profesor Kersten twierdzi, że “postawa niemałej przecież części polskiego społeczeństwa wobec dokonywanej przez Niemców zagłady była całkowicie niepojęta”. Z tym się nie można zgodzić. Byłaby ona niepojęta, gdyby nie nagonka z lat 30. Bo na antysemitów z tamtych lat spada odpowiedzialność za plagę szmalcowników i “patriotycznych” donosicieli, a także za rzezie w Jedwabnem i innych miejscowościach województwa łomżyńskiego (gdzie dominowała endecja i które przodowało w przedwojennych ekscesach antyżydowskich).

Zrozumiałe są również, niestety, próby kamuflowania prawdy. W Słowniku współczesnego języka polskiego (Warszawa 1996) szmalcownik to “w okresie II wojny światowej ten, kto wyłudzał (podkr. – H.G.) od Żydów pieniądze lub kosztowności, grożąc zadenuncjowaniem w razie nieotrzymania zapłaty”, gdy prawdziwy szmalcownik wymuszał od Żydów okup i wydawał ich, jeśli go nie otrzymał. W Słowniku języka polskiego (Warszawa 1981) szmalcowników w ogóle nie ma. Ksiądz pyta retorycznie: “Co powiedzieć tam, gdzie do kościoła przychodzą dzieci i wnuki skazanych (podkr. – H.G.) za szmalcownictwo?” (“Tygodnik Powszechny” z 30 października 2002). Ilu zostało skazanych? Z wyroku KWC 11. Z wyroku UB może stu, może dwustu – ci, co mogliby skarżyć, nie żyli. Ksiądz powinien więc się zastawiać, co powiedzieć tam, gdzie do kościoła przychodzą dzieci i wnuki dziesiątków tysięcy szmalcowników i “patriotycznych” donosicieli. I pytać te dzieci i wnuki na spowiedzi, czego je ci rodzice i dziadkowie uczyli. Adres i budynek był po wojnie bardzo często ten sam.

Zamieścił ją redaktor Michał Chmielowiec na pierwszej stronicy londyńskich “Wiadomości” nr 43 z 27 października 1968.

Profesor Kersten słusznie zwraca uwagę na “przyjęte przez polskie społeczeństwo i polskie władze w kraju i na uchodźstwie wyobcowanie martyrologii Żydów”. To wyobcowanie trwa. W pół wieku po zagładzie Dobrego ujrzałem tam pomnik poległych w wojnie 1918-20, a sto metrów dalej, gdzie zabijano i zasypywano Żydów schwytanych na gorącym uczynku życia, nie było nic. W Olkuszu jest ulica Dwudziestu Straconych, która, według lokalnej gazety, upamiętnia “najtragiczniejsze dla olkuszan krwawe epizody okupacji hitlerowskiej”, ale niczym nie upamiętniono tragedii tamtejszych Żydów. “Dwudziestu straconych Polaków jest w Olkuszu większą tragedią niż zamordowanie ponad trzech tysięcy Żydów” – konkluduje młody olkuszanin w liście do krakowskiego “Tygodnika Powszechnego” (nr 42 z 21 października 2001), którego olkuska gazeta mu nie zamieściła. Sąd w Jerozolimie nie zdołał udowodnić Iwanowi Demianiukowi, że był “Iwanem Groźnym” w Treblince, gdzie zamordowano 800 tysięcy polskich Żydów, ale nie ma wątpliwości, że był Iwanem Demianiukiem w Sobiborze, gdzie zamordowano 250 tysięcy. Dlaczego Polska się po niego nie zgłasza? Jak długo zastanawiałaby się Polska (komunistyczna, postkomunistyczna czy antykomunistyczna), gdyby w Sobiborze mordowano nie Żydów, lecz “stuprocentowych” Polaków? Z taką samą obojętnością spotykała się zbrodnia, kiedy ją popełniano (dla niepoznaki zażądano ekstradycji Aloisa Brunnera, do którego ma prawo Austria, Francja i Słowacja, ale nie Polska).

Obojętność tę widać z bliska w dokumencie Claude’a Lanzmanna Shoah. Reżyser przystawiał kamerę do twarzy, zaglądał w duszę, zadawał pytania i otrzymywał odpowiedzi, jakich mało kto się spodziewał. Film jednomyślnie potępiono w mediach zarówno reżymowych, jak i polonijnych (tylko w podziemnej prasie spotykał się ze zrozumieniem). Komitet Wykonawczy Kongresu Polonii Amerykańskiej opublikował specjalne oświadczenie, w którym zarzucił Lanzmannowi “natarczywe i tendencyjne przesłuchiwanie świadków”, “dowolne tłumaczenia słów polskich rozmówców” i “przeinaczanie historycznych faktów”.

Żydowskich świadków, którzy uprzątali ciała zagazowanych, i fryzjera, który strzygł wchodzących do komory gazowej, oskarżono w polonijnej gazecie, że “przetrwali wojnę w obozach koncentracyjnych za cenę współpracy z oprawcami przy zagładzie własnych współbraci”, choć było oczywiste, że uszli z życiem nie “za cenę współpracy”, lecz wbrew intencjom oprawców (jak trzynastoletni Szymon Srebnik, którego rozstrzelano wraz z innymi “współpracownikami”, lecz kula go nie zabiła i wydobył się nocą spośród trupów).

Natomiast tłumaczenie z polskiego rzeczywiście nie zawsze jest wierne. Oto Lanzmann pyta starego człowieka, co czuł, widząc, jak Niemcy wywożą Żydów z miasteczka, a rozmówca nie wie, co odpowiedzieć. “To był raczej smutny widok?…” – podpowiada mu polska tłumaczka. Tego pomocniczego pytania nie przetłumaczono wcale. Inny świadek wspomina, że leśniczy, który widział, jak wywróciła się ciężarówka “duszogubka” z nie całkiem jeszcze uduszonymi Żydami, powiedział mu: “Szkoda, że cię nie było pół godziny temu, zobaczyłbyś, jak to wszystko na czworakach łaziło”. Zaambarasowana tłumaczka nie przetłumaczyła Lanzmannowi tych słów leśniczego i nie ma ich ani po angielsku, ani po francusku na ekranie. Fakty historyczne też nie Lanzmann przeinacza, tylko KW KPA, pisząc w swoim oświadczeniu, że “trzy miliony Polaków, nie-Żydów zginęło brutalnie zgładzonych w ulicznych egzekucjach, w nazistowskich kaźniach i więzieniach, w obozach koncentracyjnych” i że “zostali tak samo zamordowani jak sześć milionów europejskich Żydów”, podczas gdy już nawet w szkołach wiadomo, że trzy miliony Polaków zginęło na frontach wojny, w bombardowaniach, obozach niemieckich i sowieckich oraz niemieckich i sowieckich egzekucjach – a więc na całkiem innej zasadzie niż na przykład półtora miliona żydowskich dzieci. Byłem wtedy zarówno Żydem skazanym na śmierć, jak i Polakiem z aryjskimi papierami i dobrze zapamiętałem tę różnicę, dzięki której żyję.

W marcu 1996 byłem z odczytem polsko-żydowskim w Chicago. Pokazano mi zalecany przez tamtejszy School Board program nauczania o bohaterstwie i poświęceniu Polaków, którzy ratowali Żydów – na przykładach Janusza Korczaka, “majora Wojska Polskiego, który nie chciał opuścić żydowskich sierot i poszedł z nimi na śmierć”, i Maksymiliana Kolbego, który “w Oświęcimiu oddał życie za Żyda”. Znałem i w Polsce ludzi, którym w szkole nie mówiono, że Korczak był Żydem. Sam ukończyłem Uniwersytet Warszawski i seminarium z literatury powszechnej, nie wiedząc, że Żydami byli Franz Kafka i Bruno Schulz. Ale chyba tylko w Chicago można ukryć, że Franciszek Gajowniczek, którego uratował Maksymilian Kolbe – nie był. To na marginesie przeinaczania faktów historycznych.

W swych zabiegach obronnych kierownictwo Polonii posunęło się do zarzutu, że “o wymiarze tragedii Żydów przesądziła niezdolność przywódców społeczności żydowskiej najpierw do uwierzenia w posępną prawdę, co oznacza dla nich »Ostateczne rozwiązanie«, a dalej ich praktyczna (sic) bierność i wręcz fatalistyczne poddanie się hitlerowskiemu terrorowi”. Znowu wbrew sfilmowanym relacjom ofiar, świadków postronnych i sprawców, że o tym, co oznacza “ostateczne rozwiązanie”, przekonywano się naprawdę dopiero w komorze gazowej. Nawet w pięćdziesiątą rocznicę powstania w getcie warszawskim czołowa gazeta polonijna nie mogła się powstrzymać od przytyku: “Bierna postawa wywoływała wśród niektórych Żydów ostrą krytykę. Wśród Polaków pogardę.

Żydów można oskarżać o naiwność i niewybaczalne zaufanie do europejskiej kultury, a w konsekwencji bezradność wobec zorganizowanego mordu na niespotykaną przedtem skalę, ale nie o bierność. Zorganizowana społeczność gett ratowała się, jak mogła, zarówno od śmierci fizycznej, jak i moralnej. Świadczą o tym nadludzkie wysiłki cywilne Korczaka, Gepnera, Czerniakowa, a nawet kontrowersyjnego Rumkowskiego; rozpaczliwe zrywy zbrojne w getcie warszawskim i białostockim, opór w Będzinie, Częstochowie, Tarnowie, Krakowie, Brodach; w małych gettach, jak Kleck (21 lipca 1942), Nieśwież (22 lipca 1942), Tuczyn (22 lipca 1942), Krzemieniec (9 sierpnia 1942), Łachwa (3 września 1942), Lachowicze (19 października 1942); bunty w ośrodkach zagłady: Chełmno (18 stycznia 1943), Treblinka (21 sierpnia 1943), Sobibór (14 października 1943), Oświęcim (7 października 1944). Zbiegowie z gett tworzyli grupy partyzanckie lub wstępowali do partyzantki sowieckiej, rzadziej do polskiej, gdzie ich przeważnie nie chciano. Kalendarz Żydowski (Warszawa 1985) podaje, że w oddziałach GL, AL i BCh służyło 5 tysięcy Żydów, a w sowieckich 25 tysięcy. Liczba Żydów w AK nie jest znana, bo ukrywali się (i ginęli) pod aryjskimi papierami.

“Fatalistyczne poddanie się” można przypisać obszernie cytowanemu w Shoah rabinowi Grabowa, który w beznadziejnej sytuacji powierzył się wraz ze swoją gminą Bogu – zupełnie jak to czynią chrześcijańscy kapłani i pastorzy – lecz to nie postawa rabina przesądziła o męczeńskim losie jego owczarni. I wreszcie jeśli “o wymiarze tragedii Żydów przesądziła niezdolność [ich] przywódców”, to i o wymiarze tragedii Polaków przesądziła niezdolność przywódcy polskich, a najmniej winy ponoszą przywódcy niemieccy… Dlaczego bezradność osaczonych Żydów nazywa się “biernością” i robi z niej ciężki zarzut? Ażeby zrzucić na nich winę za ich własny los, a równocześnie oczyścić psychicznie siebie. I całkowicie się to udało.

Żydów tak zakompleksiono, że od lat jak papugi powtarzają (za antysemitami), że powstanie w getcie warszawskim ratowało ich “honor”. Dlaczego nie kwestionuje się jednak honoru innych, którzy ginęli i giną bezbronni i bezradni? Przeciwnie, wynosi się ich na ołtarze jako męczenników, ofiarne baranki Boże. Natomiast o pobożnych Żydach z Grabowa powie się, co “poszli jak barany na rzeź”. Ich śmierć była rzeczywiście nieludzka i zadawali ją osobnicy wyzbyci ludzkich odruchów, ale umierali ludzie, a nie barany, i hańba nie na nich spada, lecz na zbrodniarzy, i nie na nich, lecz na obojętnych świadków spada wstyd. Dlaczego to nie jest oczywiste? Jak w ogóle można mówić o “niegodnej śmierci” milionów bezbronnych Żydów? Dlaczego w ogóle dopuszcza się taką myśl? Bo świadomie lub nieświadomie odmawia im się prawa do wszelkiej godności.

Naprawdę wyjątkowa jest polsko-żydowska historia PRL. Najpierw Gomułka i jego stuprocentowi towarzysze starali się wytowarzyszyć mniej procentowych. Udało im się z Nowotką i Finderem, bo pod niemiecką okupacją łatwo było pozbyć się Żyda. Natomiast pod sowiecką było trudniej i z Bermanem to się nie udało. Przeciwnie, niepełnej krwi towarzysze, co “wrócili w szarych szynelach”, wytowarzyszyli pełnokrwistych. W kilka lat później, w zamieszaniu, jakie zostawił po sobie Stalin, Gomułka i spółka wrócili jako bohaterowie narodowi. Czy dlatego, że chcieli się uwolnić od Moskwy? Dlatego, że chcieli się uwolnić od Żydów.

Czy stalinizm w Polsce byłby łagodniejszy, gdyby wszyscy stalinowcy mieli w żyłach czysto polską krew? To, co się działo w Bułgarii i Albanii, gdzie nie było Żydów u władzy, wskazuje, że przeciwnie, a najdłużej stalinizm trwał w NRD, gdzie ich prawie nie było, i w Czechosłowacji, gdzie wytowarzyszono ich już w 1952. Komuna w Polsce nie była żydowska, nawet gdy maczali w niej palce czerwoni Żydzi w “szarych szynelach”, a od 1968 była czysto narodowa i otwarcie antyżydowska. Aparat przemocy, korupcji i deprawacji był zawsze w ogromnej większości “aryjski”, lecz czerwoni antysemici wciąż przypominają Bermana, Minca i Różańskiego, ażeby zapomniano, kto rządził najdłużej; biało-czerwoni winią żydowskich komunistów za stalinizm, jakby bez nich Polska mogła go była uniknąć; umiarkowani są oburzeni na żydowskich reżymowców i oportunistów, że śmieli korzystać z przywilejów, jakby należały się one tylko czysto polskim reżymowcom i oportunistom; zaś liberalni esteci krzywią się na Żydów, co ‘wrócili w szarych szynelach”, jakby o kolor szyneli chodziło, a nie o to, że wrócili (czemu tak bardzo usiłował zapobiec Anders). Tylko przez dziesięć lat – w całej historii Polski – Żydzi mieli naprawdę równe prawa z Polakami, ale w świadomości większości Polaków równość z Żydami oznacza, że “Żydzi rządzą”. To prawda, że Żydzi byli nadreprezentowani w ruchu komunistycznym (i socjalistycznym, i wszędzie, gdzie ich traktowano jak ludzi), ale tylko w okresie, kiedy to się nie opłacało. Natomiast gdy się zaczęło opłacać, nadreprezentowani byli antysemici. Profesor Kersten pisze, że zdeformowany obraz sowieckiej okupacji 1939-41 “służył rozgrzeszeniu postępowania wobec Żydów”. Temu samemu służy deformacja obrazu pierwszych dziesięciu lat PRL.

Dlaczego Polska obojętna na to, co robił Demianiuk w Sobiborze, domaga się ekstradycji Samuela Morela, oskarżonego o to, że w powojennym obozie mordował byłych hitlerowców i kolaborantów, i Heleny Wolińskiej, która będąc prokuratorem, podpisała nakaz aresztowania generała AK? Morel nie działał w obozie sam, ale ściga się tylko jego. W sądowym mordzie politycznym na generale Emilu Fieldorfie uczestniczyło wiele osób, a Wolińska nawet nie oskarżała w procesie, lecz nikogo innego nie ścigano i sięgnięto do skomplikowanej procedury ekstradycyjnej, choć w kraju było pod ręką ze 2 tysiące innych stalinowskich sędziów i prokuratorów (którym dopiero po dziewięciu latach praworządności wstrzymano wypłatę emerytur). Kierując uwagę na resztkę żydowskich strzępów starego reżymu, próbuje się raz jeszcze umyć własne ręce i zrzucić całą odpowiedzialność za stalinizm na Żydów.

W Zwycięstwie jest scena z 1945 roku, gdzie przechodnie kamienują wyciągniętego z kryjówki Niemca, po czym dzieci za ich przykładem biją chłopca, którego biorą za Niemca. Dziewięcioletni żydowski narrator wyciąga z tego wniosek, że lepiej być Żydem niż Niemcem. Ale nie powie już tego rok później, po pogromie kieleckim, gdy znajdzie się w żydowskim domu dziecka chronionym przez wysoki parkan i straż. Historycy spierali się o to, kto zainicjował pogrom kielecki: reżymowcy czy antyreżymowcy, UB czy KGB? Żydzi zawsze wiedzieli, że antysemici. Po pogromie marcowym Uniwersytet Warszawski wymówił pracę trzem młodym matematykom, lecz gdy okazało się, że nazwisko jednego z nich jest “czysto” niemieckie, omyłkę tę szybko naprawiono (patrz Memorbuch). W III Rzeczypospolitej “oskarża” się oponenta politycznego, że ukrył żydowskie imię lub nazwisko dziadka lub babki, “prawdziwie” niemieckie nazwisko nikomu nie przeszkadza. To dobrze, że akceptuje się Niemców, ale dlaczego Żydów nie? Czy aż tyle większe zadali Polsce straty?

Holokaust przeżyła tylko jedna dziesiąta polskich Żydów, z tego tylko jedna dziesiąta w Polsce. Po pogromie kieleckim i pierwszej masowej ucieczce znów została tylko jedna dziesiąta (komuniści, poloniści, Żydzi na aryjskich papierach i tacy, co nie całkiem wiedzieli, kim są). Po powrocie Gomułki i spółki, kto mógł spakował walizki (i skrzynie, bo pozwalano jechać z meblami) i znów została jedna dziesiąta. Po pogromie marcowym i z nich została tylko jedna dziesiąta. Na tym polega dosłowne “dziesiątkowanie”, a nie na “przerzedzaniu” i “przetrzebianiu” jak w słowniku.

Aryjskie papiery wyrabiano w Polsce nie tylko w czasie okupacji. Po Kielcach ich cena poszła w górę. W pożydowskim pałacu, które przemieniono w Muzeum Historii Miasta Łodzi, wystawione są pamiątki po najsłynniejszych łódzkich Żydach: Rubinsteinie, Tuwimie, Tansmannie i Kosińskim, choć według metryki wydanej “na podstawie zeznań świadków” w Jeleniej Górze 27 listopadzie 1947 “Jerzy Nikodem Kosiński, syn Mieczysława i Elżbiety Linieckiej, urodził się [nie w Łodzi, lecz] w Łucku dnia 14 czerwca 1933 roku”. Metrykę podpisał ksiądz Jan Ruler (?) – podpis nie całkiem czytelny. Obok metryki położono życiorys, który Kosiński musiał własnoręcznie napisać jako kandydat na studia. W przeciwieństwie do każdego innego życiorysu, który zaczyna się od daty i miejsca urodzenia, u Kosińskiego pierwsze zdanie brzmi: “Do 1939 roku mieszkałem wraz z rodzicami w Łodzi”. Co oczywiście było zgodne z prawdą. W przeciwieństwie do aryjskich papierów z czasów okupacji, te powojenne nikomu w końcu nie pomogły.

W 1968 stuprocentowi komuniści zrealizowali antyżydowski program stuprocentowych antykomunistów z 1938. Tradycyjnie europejskim sposobem: poniżenie – obezwładnienie – ograbienie – wygnanie plus norymberskie kryterium: pochodzenie – choćby jednego dziadka lub jednej babki. Na mniejszą skalę, bo po Holokauście, lecz haniebniej, bo po Holokauście. Był to “jeden z najhaniebniejszych okresów w naszej historii; powtarzam: w naszej, a nie tylko w historii PRL (…). Nie próbujmy się z niej rozgrzeszać, zwalając winę na »ideologów« spod znaku Kliszki, Gomułki i Moczara. Stare antypatie wypłynęły wówczas na powierzchnię, jak zdechłe ryby, by szukać zemsty nad niedobitkami z krematoriów i łagrów” – pisał Tadeusz Chrzanowski (jako Tymoteusz Klempski, “Kultura”, Paryż, 3/1981). Marzec był bękartem hitlerowskim, ale na szczęście spóźnionym. Żydzi mieli już bowiem mały, ale skuteczny azyl na Południu i furtkę na Zachód, bo po bezwstydnym zamordowaniu kilku milionów bezbronnych ludzi w środku europejskiego salonu nie wypadało odmówić kilku tysięcy wiz.

Marzec był “suchym pogromem”, jak go trafnie określił Michnik. Trafnie, bo uszedł on sprawcom na sucho. Dziesiątki ofiar śmiertelnych (samobójstwa, zawały, udary), tysiące ciężkich ran, które nigdy się nie zagoiły, lecz nikogo nie ukarano. Nikogo nawet nie próbowano pociągnąć do odpowiedzialności za najgorsze prześladowania rasowe od hitlerowskiej Rzeszy, za największy polski pogrom, w którym uczestniczyły niemal wszystkie instytucje państwowe i społeczne, zakłady pracy, szkoły, wyższe uczelnie. Trzydzieści lat później prezydent przeprosił za winę, ale o karze nawet nie wspomniał. Upraworządnione państwo wypłaciło odszkodowania obywatelom, których prześladowało za działalność opozycyjną, ale nie tym, których prześladowało za nic; których pozbawiało pracy, mieszkań i mienia, usuwało z uczelni, których zniesławiało publicznie w mediach; bezprawnie więziło i zmuszało do ucieczki z kraju, w którym zainwestowali swoje życie.

Sejm ogólnikowo potępił władze komunistyczne, lecz nikogo imiennie. Wygnańcy marcowi, w przeciwieństwie do patriotów byłej opozycji, nie zażądali żadnej rekompensaty, ale gest karny jest konieczny. Nie tylko dla przyzwoitości. Jest on konieczny w państwie praworządnym, ażeby usunąć precedens. Który jest groźny dla wszystkich.

 Marzec “wręcz skazano na zapomnienie” – pisał w trzydziestą rocznicę łódzki “Tygiel Kultury”. Zapomnienie zaś ułatwiła czystka, która “nie ominęła Instytutu Historii”. Miesięcznik wyjaśnia, że “wykonawcom i beneficjantom ówczesnej nagonki, którzy zdominowali władze instytutu, musiało zależeć na utopieniu śladów swych poczynań w pomroce dziejów”. Niczego nie odebrano beneficjantom, którzy rzucali się na pożydowskie fotele i wszystko, co pożydowskie. Nie zakwestionowano tytułu nikomu z tak zwanych docentów marcowych. W trzydziestą rocznicę pogromu prezydent przepraszał, ale zachował wśród swoich przybocznych człowieka, który brał w nim udział, a inna uczestniczka o mało nie została ministrem kultury. Zapomnienie pogłębił biuletyn ambasady polskiej w Waszyngtonie (“News from Poland”, kwiecień 1998), tłumacząc amerykańskiej opinii publicznej, że “w 1968 od dziesięciu do dwudziestu tysięcy Żydów opuściło Polskę w rezultacie kampanii antysemickiej i czystki w armii, Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, aparacie partii komunistycznej, uniwersytetach i mediach”, a więc sugerując, że z wyjątkiem wyższych uczelni, Żydów odsuwano jedynie od władzy i właściwie nie ma kogo ani czego żałować, gdy faktycznie usuwano ich zewsząd (nawet z żydowskich spółdzielni rzemieślniczych, założonych przez Żydów za żydowskie pieniądze z zagranicy), jak w Niemczech po wprowadzeniu ustaw norymberskich – z tą różnicą, że tam pod pozorem prawa, a tu bez żadnych pozorów. W trzydzieści lat po Marcu publicystka, specjalistka od komunistycznej przeszłości, nie uwierzyła mi, że od zmuszanych do emigracji Żydów wymagano retroaktywnej zapłaty za bezpłatne studia, do których mieli konstytucyjne prawo i za które cały czas płacili ukrytymi podatkami i ukrytym produktem dodatkowym. Jeszcze jeden skutek wybiórczego zapomnienia, kamuflażu, zbiorowej sklerozy.

System się zmienił, ale nie ludzie. “Precz a Żydami” – wołają robotnicy przed praworządnym Sejmem, Urzędem Rady Ministrów i Belwederem. Jak w 1968 “precz z syjonistami”. Różnica tylko ta, że teraz wyłącznie z własnej i nieprzymuszonej woli. Trzydzieści lat po Marcu pobito ciężko na ulicy czternastoletniego chłopca za to, że jest Żydem. Policjanci pobili młodego kierowcę, którego nazwisko było im znane jako żydowskie. Twardy Izraelczyk uparł się, że przejdzie przez Polskę z wyszytą na koszuli gwiazdą Dawida, ale po dwóch dniach się wycofał z trasy.

“Jestem antysemitą” – przyznaje się ksiądz-katecheta na lekcji religii. “Atak na WTC to wina Żydów, którzy w nim siedzieli” – tłumaczy swoim uczniom (list licealistki ze Szczawna-Zdroju, “Tygodnik Powszechny” nr 41 z 14 października 2001). Nasuwają się stare żydowskie wątpliwości: Czy księdzem zostaje się z miłości do Boga, czy z nienawiści do Żydów (nigdzie nie ma tak dogodnych warunków dla tego zboczenia jak w Kościele)? I czy to dobrze, że tylu naszych sąsiadów chodzi do kościoła, czy źle? I czy naprawdę dobrze, że jest wolność słowa? Odpowiedź jest w kazaniach wygłaszanych od blisko 2 tysięcy lat, od starożytnej Aleksandrii do współczesnego Gdańska – szkoda, że nie zostały spisane. Dzięki wolności słowa wiemy od razu, z kim mamy do czynienia. Ale jeśli po Holokauście ksiądz może być antysemitą, dzieci w szkole uczą się antysemityzmu i nikt tego nie zabrania, to co warta ta kultura, ta szkoła, ta wolność?

Handel nareszcie jest w rękach Polaków, ale wciąż trwają targi z Żydami. Nawet z umarłymi. O każdą piędź cmentarzyska, każdą garść popiołu. “Dlaczego na polskiej ziemi nie miałoby być miejsca dla krzyża?” – dziwi się retorycznie sekretarz Episkopatu (“Tygodnik Powszechny” nr 29/1996). Jakby rzeczywiście brakło go poza Brzezinką-Birkenau, największym stosem w żydowskiej historii. Komitet Episkopatu do spraw Dialogu z Judaizmem w specjalnym oświadczeniu tłumaczy Żydom jak dzieciom, że krzyż jest “znakiem zbawienia i miłości”. Jakby nikt nie pamiętał krzyżowców, krzyżaków, inkwizytorów, konkwistadorów i pogromów pod tymże znakiem. Wprawdzie wyciągnięto w końcu te krzyże z żydowskich popiołów, ale poważany publicysta katolicki nie stracił nadziei, że “zapewne za dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści lat sytuacja się zmieni”, że potrzeba tylko “cierpliwej pracy i czasu”.

Pierwsza Rzeczpospolita tolerowała Żydów bardziej niż reszta Europy. Druga już nie bardziej. Trzecia bardziej niż reszta Europy toleruje hitlerowców. Jedwabne pokazało, co antysemityzm robi z ludzi, ale polscy hitlerowcy bezkarnie maszerują z pochodniami, wygrażają i wzywają do “wojny polsko-żydowskiej”, bo według prokuratorów, nie wymaga to sankcji ze względu na “małą szkodliwość społeczną”. Etyka żydowska uczy, że za każdą zbrodnię jest kara – przynajmniej moralna – którą trzeba przyjąć. Etyka chrześcijańska dodaje, że karę trzeba przyjąć z pokorą. Karą jest przeproszenie – w wypadku Jedwabnego jedyną, jaka jeszcze pozostała, ale połowa Polski nie chce przeprosić i nie szuka leku na antysemityzm, tylko alibi. Słusznie więc powiedział Konstanty Gebert w amerykańskiej telewizji (Sixty Minutes), że Jedwabne to wcale nie przeszłość. Potwierdziły to również antysemickie stronice polskiego pochodzenia w Internecie – po angielsku, ażeby cały świat wiedział – i transparenty w środku Nowego Jorku, które podczas targów o Jedwabne krzyczały: GET YOUR ASHES OUT OF POLAND (zabierajcie z Polski swoje popioły); HOLOCAUST MYTHS HIDE JEWISH CRIMES (mity o Holokauście kryją żydowskie zbrodnie); JEWS KILLED MILLIONS POLES (Żydzi zabili miliony Polaków); ZIONIST BEASTS HANDS OFF POLAND (bestie syjonistyczne – ręce precz od Polski). Jakby nic się nie zmieniło od marca 1968.

Druga połowa Polski mówi o pojednaniu. Jak z Niemcami, Rosjanami i Ukraińcami. Nawet się podaje to samo: “Przebaczamy i prosimy o przebaczenie”. Jakby naprawdę była jakaś wojna polsko-żydowska. Tylko co właściwie trzeba Żydom wybaczyć? Że kolaborowali z reżymem i służyli mu jak inni? Czy tylko to, że są Żydami? A co mają wybaczyć Żydzi? Antysemityzm, który był? Czy antysemityzm, który jest? My przeprosimy za Jedwabne, jak wy przeprosicie za UB – proponuje pojednawczo ksiądz. My przeprosimy za UB, jak wy przeprosicie za UB – odpowiada rezolutnie rabin.

Stosunki polsko-żydowskie określa się jako “trudne”. Trudniejsze od krwawych stosunków polsko-niemieckich, polsko-rosyjskich i polsko-ukraińskich. Dlaczego? Bo tamtą nienawiść łatwo zrozumieć, a tę trudno. Dlaczego wszystkim się wybacza, a Żydom nie? Trudno wyjaśnić. Dlatego nasze stosunki są “trudne” dla Polaków. A dlaczego dla Żydów, bo trudno im się przejmować losem robotników, którzy żądając pracy i chleba, wołają “Precz z Żydami!”. W Polsce, gdzie życzenie to bardzo jednoznacznie spełniono, takie hasło oznacza pochwałę morderstwa. W takich okolicznościach te trudne stosunki stają się wręcz niemożliwe.

“Polska jest najbardziej uduchowionym krajem Europy” – przypochlebiał się Kosiński wiosną 1988, kiedy przyjmowali go z honorami reżymowcy, którzy w 1968 lżyli go jako żydowskiego zdrajcę. Każdy kraj się uważa za najbardziej uduchowiony, nawet Szwajcaria. Polska jest tylko gęściej zaludniona duchami – przeważnie żydowskimi. Tym razem naprawdę “przeludniona” Żydami. Których jednak usunąć się nie da. Wiele z tego powodu zamieszania w historii. W Ameryce powstanie warszawskie oznacza powstanie w getcie. Tak właśnie napisano o nim w programie polskiego requiem Pendereckiego na światowej prapremierze w grudniu 1986 w Waszyngtonie, a kompozytor nawet nie próbował sprostować. Polska to Auschwitz, Bełżec, Treblinka i warszawskie getto, a dopiero potem Warszawa, Kraków i Gdańsk. Patriotyczny polski pisarz nie mógłby dziś zatytułować swojej powieści Popioły, a tym bardziej Popiół i diament. Może więc krzyk get your ashes out of Poland! wyraża coś więcej niż ordynarny antysemityzm? Przed wojną antysemici (i nie tylko antysemici) byli przekonani, że Żydzi zagrażają polskiej tożsamości. I pod tym względem mało się zmieniło.

Większość Żydów na tym świecie jest przekonana, że w Polsce nie ma miejsca dla Żydów. Utwierdzali ich w tym antysemici lat 30., szmalcownicy i donosiciele lat 40., “antysyjoniści” lat 60., demonstranci lat 90. i nowego stulecia. Ale popiołów zabrać nie mogą. Ani z gleby, ani z psychiki, ani z historii.


Henryk Grynberg – prozaik, poeta, eseista i dramaturg. Jego ostatnia książka Memorbuch została nominowana do nagrody Nike 2001.

 

 

 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


THE TWIN JEWISH BELLY DANCERS WHO TOOK CAIRO, AND THE WORLD, BY STORM

THE TWIN JEWISH BELLY DANCERS WHO TOOK CAIRO, AND THE WORLD, BY STORM

HAGAY HACOHEN


The Jamal sisters (Helena and Bertha Fishel). (photo credit: NATIONAL LIBRARY OF ISRAEL)

Egypt once boasted a lively and fairly open society in which Muslims co-existed with Italian and Greek Christians, as well as the ancient community of the Copts and Jews.

However, despite this, it was not publicly known that the Jamal twins, adored by King Farouk himself, were daughters of Jewish musicians Fishel and Jini Alpert.

Fishel, who was originally from Chernowitz (today Chernivtsi, Ukraine) arrived to Egypt in the 1920’s and secured work in an orchestra, and Jini was an opera singer.

One of the Jamal sisters (Helena or Bertha Fishel) / NATIONAL LIBRARY OF ISRAEL

They sent their daughters to music and dance teachers from a young age and it was revealed the twins had an amazing talent for oriental dancing. Offers to perform in public soon followed, and, out of concern for her daughters, Jini decided to attend each concert they performed in – a decision she followed even years later when her young girls were adult women.

read more: THE TWIN JEWISH BELLY DANCERS…


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


5 Musicians Who Refused to Boycott Israel

5 Musicians Who Refused to Boycott Israel

Elton John

Elton John played a show in the Holy Land in 2010, despite pressure from pro-Palestinian activists and fellow artists to boycott Israel. While performing in Tel Aviv, the British icon informed the crowd “No one could have stopped us from coming to perform in Israel.” John also had a message to those who attempted to stop his visit, saying “We’re spreading peace and love on this stage and we’re happy to be here. ” He added that as a musician, his job was to spread love and peace, and that “we don’t cherry-pick our conscience,” a line for which he received extended applause.



Alicia Keys refuses to boycott israel

Alicia Keys

The initial call for Keys to boycott Israel came from the anti-Israel author Alice Walker, who is knownfor refusing to allow “The Color Purple” to be translated into Hebrew. Walker wrote to Keys a letter saying that “a cultural boycott of Israel and Israeli institutions (not individuals) is the only option left to artists who cannot bear the unconscionable harm Israel inflicts every day on the people of Palestine, whose major ‘crime’ is that they exist in their own land, land that Israel wants to control as its own.This is actually a wonderful opportunity for you to learn about something sorrowful, and amazing: that our government (Obama in particular) supports a system that is cruel, unjust, and unbelievably evil.”

Other groups and artists (Roger Waters in particular) joined in, urging Keys to cancer her show in the Holy Land. While Keys did not make an official reply to these groups, she told the New York Times, “I look forward to my first visit to Israel. Music is a universal language that is meant to unify audiences in peace and love, and that is the spirit of our show.”

Alicia Keys refuses to boycott israel

Madonna

While Madonna’s love for all things Jewish, Kabbalah, and the land of Israel is pretty common knowledge, the icon still faced some harsh condemnation from anti-Israel groups when she decided to launch her world tour in Tel Aviv.

Madonna told the audience that she had chosen the Holy Land as her opening venue in order to emphasize the need for peace. “I chose to start my world tour in Israel for a very specific and important reason. As you know, the Middle East and all the conflicts that occur here and that have been occurring for thousands of years, they have to stop. You can’t be a fan of mine and not want peace in the world.”

 

Read more about 5 Musicians Who Refused to Boycott Israel


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com