Archive | 2017/10/10

Michał Sobelman: Babcia była antysemitką. Mówiła, że mój ojciec jest gburem, złym człowiekiem i Mośkiem

Michał Sobelman: Babcia była antysemitką. Mówiła, że mój ojciec jest gburem, złym człowiekiem i Mośkiem

Krystyna Naszkowska


Józef Sobelman (Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta)

Z Michałem Józefem Sobelmanem, rzecznikiem ambasady Izraela w Polsce, rozmawia Krystyna Naszkowska.

Strzelałeś?
– Nie do ludzi, nie brałem udziału w bezpośrednich starciach. Pierwsze wspomnienie to z 1969 roku. Toczyła się wojna na wycieńczenie. Po obu stronach Kanału Sueskiego stały dwie armie, izraelska i egipska, i ostrzeliwały się nawzajem. To była dziwna wojna, której w mieście się w ogóle nie odczuwało, ona była tylko na Synaju. We wrześniu 1971 byłem już w wojsku.

Możesz o tym mówić? O pobycie w wojsku?
– Pewnie, że mogę. W wojsku tak naprawdę stałem się Izraelczykiem. Tam zawarłem wspaniałe przyjaźnie, nawet postanowiłem zostać w zawodowej służbie po skończeniu trzyletniej służby zasadniczej. Wycofałem się dopiero wtedy, kiedy chcieli mnie wysłać na kurs do Ameryki. Wyszedłem i w wieku 24 lat zrobiłem maturę, rok później poszedłem na studia. Wojsko to jest nauka życia.

To czego cię nauczyło?
– Jak się żyje z ludźmi, jak można polegać na kimś. Pobyt w wojsku jest jedną z ważniejszych części mojego życia. I w gruncie rzeczy przez to, że byłem tyle lat w wojsku, chciałem z Izraela wyjechać.

Dlaczego?
– Wyszedłem z wojska, ożeniłem się, studiowałem, potem pracowałem, ale ciągle wojsko było przed wszystkim. W Izraelu się mówi, że każdy mężczyzna do pięćdziesiątego któregoś roku życia jest tylko żołnierzem na urlopie.

Ciągle cię wzywali?
– Każdego roku spędzałem mniej więcej 45 dni w wojsku. Raz chyba nawet dwa miesiące.

Na ćwiczeniach?
– Zazwyczaj to jest normalna służba. Byłem na Synaju również w okresie mojej służby rezerwowej. A kiedy Synaj oddaliśmy, byłem nad Morzem Martwym z rakietami, byłem na Wzgórzach Golan.

Miałeś tego dość, bo się obawiałeś o życie czy to ci rozwalało plany życiowe?
– To drugie. Masz pracę, prowadzisz jakiś prywatny interes, planujesz urlop, a tu nagle wszystko musisz rzucić. Jeśli masz jakiś zakład, to ci klientela ucieka przez ten czas, to są wymierne straty materialne. Oczywiście wojsko płaci za ten okres, ale to nie rekompensuje wszystkiego. Dla mnie to oznaczało przerwanie pracy naukowej. A powrót do nauki po niemal sześciu latach, które spędziłem w wojsku, był trudny. I każde wezwanie, każda przerwa dodatkowo mnie dotykały.

Kiedy po raz pierwszy od 1969 roku przyjechałeś do Polski?
– W 1983. Wcześniej próbowałem przyjeżdżać, ale za każdym razem natykałem się na odmowę.

Składałem wniosek i po miesiącu, dwóch przychodziła odpowiedź: „Prośba o przyznanie wizy została załatwiona odmownie, można złożyć odwołanie”. Odwołanie składałem i po kolejnych dwóch miesiącach przychodziła znowu odmowa. Bez wyjaśnień.

W latach 80. pojawiła się możliwość odwiedzenia Polski, ale można było pojechać wyłącznie na zorganizowaną wycieczkę. Z tej wycieczki można się było odłączyć już na lotnisku na Okęciu i dołączyć tuż przed powrotem, też na Okęciu. I ja z takiej możliwości skorzystałem w listopadzie 1983 roku. Byłem w Polsce tydzień.

Dokąd pojechałeś?
– Do Sosnowca oczywiście, ten tydzień spędziłem głównie w Sosnowcu.

Ktoś tam żył z twoich bliskich?
– Nie. Moja mama zmarła w 1960 roku, kiedy miałem siedem lat, jest tam pochowana. Ojciec zmarł w Izraelu w 1983 roku. Właściwie to ja rodziny nigdzie nie mam.

A jak zobaczyłeś Sosnowiec po tylu latach…
– Był taki sam. I to było niesamowite, że był dokładnie taki sam. Te same ulice, ci sami ludzie. Nie mówię o konkretnych ludziach, tylko o typach. Zamieszkałem u koleżanki ze szkoły.

Sosnowiec cię wzruszył?
– Wzruszył mnie, bo mogłem sobie wyobrazić, co by było, gdybym nie wyjeżdżał. Przyjaciele ze szkoły mieli swoje życie, pogadaliśmy przez godzinę, dwie i każdy poszedł w swoją stronę. Nic mnie z nimi nie łączyło. Wtedy uważałem, że na tym przyjeździe w listopadzie 1983 roku zakończyłem swoje związki z Polską.

Ale znowu przyjechałeś.
– Okazja pojawiła się w 1987 roku. Byłem pierwszym Izraelczykiem, który dostał stypendium UNESCO w Polsce, wysłano mnie do Katowic w ramach mojej pracy doktorskiej. Jestem historykiem, pracowałem wtedy na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie, w 1986 roku zostały nawiązane pewne relacje, jeszcze nie dyplomatyczne, między Polską a Izraelem. Otworzono wtedy tzw. Biuro Interesów, bo oficjalne stosunki dyplomatyczne zerwane w 1967 roku nawiązano dopiero w lutym 1990.

Dostałem stypendium na rok, przyjechałem w maju 1987, ale wytrzymałem niecałe sześć miesięcy.

Bo?
– Bo wydawało mi się, że Polska nie jest krajem dla mnie. Z jednej strony Warszawa była wówczas fascynująca. Były spotkania opozycyjne, kościół na Żytniej, który był punktem spotkań, rozmów itd. Spotkałem mnóstwo fajnych ludzi. Wysłano mnie do Katowic, mieszkałem tam w akademiku. I w sumie to, co miałem zobaczyć w Katowicach, w moim rodzinnym Sosnowcu, zdążyłem zrobić w ciągu dwóch, trzech miesięcy. Potem przyjechała moja żona, od siedmiu pokoleń Izraelka, niemówiąca po polsku. Polska wydawała nam się krajem bardzo trudnym do życia, do mieszkania. Nadal obowiązywały kartki żywnościowe, czarny rynek, dolary sprzedawane cinkciarzom, łapówki na każdym kroku.

Konfrontacja obrazu, jaki wyniosłem z przeszłości,
z tą rzeczywistością, którą zastałem, wypadła fatalnie.
Pewnie teraz spytasz, dlaczego kolejny raz przyjechałem.

Pytam.
– Pracowałem równolegle w Yad Vashem w Jerozolimie. Przeprowadzałem wywiady z ludźmi, którzy przeżyli Zagładę. Po raz pierwszy zmierzyłem się wtedy z kwestią Zagłady.

To dziwne, ale ja mało z moim ojcem o tym rozmawiałem. Od dawna nie miałem z nim niemal żadnych kontaktów. Nie to, że nie chciałem ich mieć. Po prostu przez pobyt w wojsku moje relacje z ojcem bardzo się rozluźniły. W dodatku on zachorował na alzheimera, powoli tracił świadomość tego, kim jest. I kiedy zmarł, nagle zrozumiałem, jak niewiele wiem o jego życiu. Byłem już historykiem z własnymi publikacjami, a nie przeczytałem żadnej książki dotyczącej Zagłady. Podobnie jak wielu w moim pokoleniu, i w Polsce, i w Izraelu, od tego tematu uciekałem. Pewnego dnia, przeglądając papiery, które ojciec po sobie pozostawił, natknąłem się na jego zdjęcie z kobietą. Byli eleganccy, uśmiechali się. Zdjęcie miało datę: 24 czerwca 1943 rok.

To była twoja matka?
– Nie, to była kobieta, której nie znałem. Zdjęcie było portretowe i zrozumiałem, że to był ktoś bliski dla niego. Przypomniałem sobie wtedy, że ojciec kiedyś mówił o pierwszej żonie. Tak mówił i nie mówił. Uświadomiłem sobie, jak bardzo nie znam jego historii. Nie byłem pewny, ale miałem wrażenie, że getto w Będzinie zostało zlikwidowane w 1943 roku.

Wiedziałeś, że ojciec był w Będzinie?
– Mówił o tym. Najpierw był w Będzinie, potem w Zawierciu. W Izraelu istniało ziomkostwo Żydów zawierciańskich i tam było dwóch mężczyzn, którzy przez całą wojnę byli razem z moim ojcem. Już po jego śmierci spotykałem się z nimi i dużo mi o ojcu opowiedzieli. Okazuje się, o czym wówczas nie wiedziałem, że to getto w Zawierciu, mieście, w którym przed wojną mieszkało około siedmiu tysięcy Żydów, przeżyło zaledwie siedem osób. W sierpniu 1943 roku rozpoczęła się całkowita likwidacja wszystkich gett w Zagłębiu – najpierw w Będzinie i Sosnowcu, najpóźniej w Zawierciu. Te siedem osób przeżyło w mieście, bo pracowały w fabryce Luftwaffe, dla Niemców. I mój ojciec był jednym z nich.

Zmieniłem kierunek moich studiów, zacząłem się zajmować Zagładą, Polską i historią swojej rodziny.

Kiedy wyjeżdżaliśmy z ojcem z Polski w 1969 roku, w gruncie rzeczy nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Izrael był dla nas mniej więcej takim krajem jak Wietnam.

Gdzieś, coś, daleko?
– Daleko, nieinteresująco. Tam mieszkali jacyś dalecy wujkowie, których w życiu nie widziałem. Przysyłali raz na pięć lat pomarańcze.

Byłeś jedynakiem?
– Tak. Byłem późnym dzieckiem. Kiedy się urodziłem w 1953 roku, ojciec miał 50 lat, był zgorzkniały, miał pretensje do wszystkich.

Cała jego rodzina została wymordowana. Zginęła w Oświęcimiu w sierpniu 1943 roku. Oprócz niego przetrwał tylko jego siostrzeniec, który urodził się w 1924 roku. Mój ojciec w jakiś sposób go adoptował, tak to chyba trzeba nazwać. Był taki krótki okres w Polsce, kiedy ojciec był kapitalistą, miał rozlewnię piwa, wytwórnię wody sodowej. Ja tego nie pamiętam, bo zamknęli ją, zanim się urodziłem. Miał w każdym razie pieniądze i umożliwił temu siostrzeńcowi studia i lepsze życie przez kilka lat.

Z jakiej rodziny pochodził?
– Dziadek, ojciec ojca, był prezesem gminy żydowskiej w Zawierciu, dyrektorem banku. Pierwsza żona mojego ojca, ta, która zginęła w Auschwitz, też pochodziła z bogatej rodziny, jej wujek był jednym z najbogatszych ludzi w Będzinie, miał również prywatną szkołę. Ojciec w niej pracował. Ta szkoła zresztą istnieje po dzień dzisiejszy. Po wojnie ojciec skończył jakieś kursy na inżyniera budownictwa i w tym zawodzie pracował aż do wyjazdu z Polski.

A mama?
– Ojciec mojej matki zmarł młodo przed wojną. Siostra mamy umarła w wieku 22 lat, a mama – 36 lat. Nazywała się z domu Rubik, co wskazuje na żydowskie pochodzenie dziadka. Ale babcia była antysemitką.

Mieszkała z wami?
– To myśmy mieszkali u niej. To był duży dom, dwupiętrowy, nie willa, bardziej kamienica. Po wojnie zamieszkało tam chyba 15 lokatorów. Myśmy zajmowali tylko małe mieszkanie, pokój z kuchnią, bez łazienki, woda była na korytarzu. Tam się urodziłem.

Archiwum Michała Sobelmana, reprodukcja Albert Zawada / Agencja Gazeta

Kiedy byłem małym dzieckiem, rodzice się rozstali. Ojciec się wyprowadził, wynajmował na mieście pokój sublokatorski, ja zostałem z babcią i mamą. Mama codziennie nosiła mu obiady.

Po tym rozwodzie?
– To nie był formalny rozwód. Jeździła tramwajem i w takich bańkach woziła mu te obiady. Potem dostał służbowe mieszkanie, pokój z kuchnią.

Wiesz, dlaczego się rozstali?
– Babcia mówiła, że mój ojciec był gburem, złym człowiekiem i był Mośkiem, a Mośki to sam wiesz. Tak mówiła dziecku, które miało pięć lat.

Mama umarła w 1960, a rok później babcia. Sprowadziłem się do ojca dopiero po śmierci babci, bo nie chciałem mieszkać u niego, kiedy mama zmarła. Miałem osiem lat.

Bo Mosiek?
– Również dlatego. W dużej mierze był dla mnie człowiekiem obcym. Ojciec miał dwóch przyjaciół, jeszcze sprzed wojny, którzy przeżyli getto i Auschwitz, do jednego z nich jeździł do Zawiercia prawie co niedzielę. Jeździłem z nim. Często jeździliśmy również do Oświęcimia.

Bo?
– Traktował Oświęcim jako miejsce śmierci swoich bliskich. To zaledwie 30 kilometrów, ale droga była trudna i skomplikowana. Najpierw jechaliśmy tramwajem, potem pociągiem, potem szliśmy pieszo ze trzy kilometry.

Coś ci opowiadał o obozie?
– Nie. Wiedziałem, że to miejsce jest potwornie dla niego ważne, tym bardziej że jeździliśmy tam we Wszystkich Świętych. Pamiętam, że zazdrościłem kolegom, którzy tego dnia na cmentarzu spotykali dalszą rodzinę, potem szli na wspólny obiad. Myślałem sobie: kurczę, to jest fajny dzień, taki radosny w gruncie rzeczy, płoną te świece i znicze, coś się dzieje. Mnie 1 listopada kojarzy się z ponuractwem.

My też szliśmy na cmentarz, na grób mojej matki, ale to się załatwiało dosłownie w ciągu godziny, a potem od razu biegiem do tramwaju, potem pociągu itd. Myślę, że ojciec miał wyrzuty sumienia, że przeżył, tak to dzisiaj widzę, cała jego rodzina tam zginęła. Myślę też, że podczas tych wyjazdów stał dużo bliżej swojej pierwszej żony niż mojej matki. To było wyczuwalne.

I były takie rozmowy półgębkiem z tymi dwoma jego przyjaciółmi, którzy byli więźniami Auschwitz, jakieś wspominki wojenne. Ale ze mną na ten temat nie rozmawiał. To były czasy, kiedy w Polsce na ten temat za wiele nie mówiono. Myśmy tam kiedyś pojechali ze szkołą podstawową i to była wyprawa „śladami Józefa Cyrankiewicza”, który był ówczesnym Pileckim. Ale głównie mówiło się o ludziach, którzy uciekali z tego obozu, a nie o Żydach, którzy tam masowo ginęli.

Powiedziałeś, że ojciec właściwie nie chciał, żebyś był Żydem.
– Właśnie tak. Mam wrażenie, że będąc już człowiekiem dorosłym, doświadczonym, starym, dużo starszym, niż był w rzeczywistości, wyciągnął z przeszłości jedną lekcję: nie wolno być Żydem w Polsce! Ja chodziłem na przykład na religię. On nigdy nie protestował.

Czyli ty jesteś ochrzczony?
– Tak.

Co się wydarzyło, że wyjechaliście?
– Pamiętam, kiedy wybuchła wojna sześciodniowa w czerwcu 1967 roku – akurat kończyłem podstawówkę i po raz pierwszy w życiu poszedłem na wagary. W Sosnowcu przy Stadionie Ludowym było kąpielisko miejskie, chyba jeszcze sprzed wojny. Staw, wokół mnóstwo piasku. To był 5 albo 6 czerwca, dzień był bardzo upalny. Na tej plaży byli górnicy i jeden z nich miał takie przenośne radio Szarotka. Wokół niego wszyscy się zgromadzili, kilkadziesiąt osób. I słyszałem, jak komentują usłyszane wiadomości, coś takiego: „Ach, Żydki idą na Kair”. Potem pamiętam libacje u mojego ojca, jego koledzy z pracy przychodzili.

Cieszyli się?
– Tak. Ojciec coś mówił o wujku, który mieszka w Tel Awiwie, nie do końca wiedziałem, kto to. Od września poszedłem do liceum. A wiosną 1968 były dla mnie dwa znaczące wydarzenia. Pierwszym, w lutym, był mecz Górnik Zabrze – Manchester United na Stadionie Śląskim, Jan Ciszewski był naszym sąsiadem i komentował ten mecz. A potem 19 marca było przemówienie Gomułki w Sali Kongresowej w Warszawie.

Dlaczego 15-latka poruszyło przemówienie Gomułki?
– Samo przemówienie może nie. Ale parę dni potem zaczęli przychodzić do nas obcy ludzie. Rozmawiali z moim ojcem, co będzie, jak będzie, nagle przechodzili na jidysz. W radiu mówiono o młodzieży bananowej. W szkole były jakieś zebrania dla uczniów starszych klas.

Od kiedy miałeś świadomość, że jesteś Żydem?
– Nigdy nie miałem.

Jako dziecko ciągle słyszałem o wrednych Żydach, którzy są w partii, którzy handlują, przez których nie ma mięsa w sklepach, którzy nas otaczają ze wszystkich stron. Słyszałem, że oni są brzydcy, źle pachną. Był facet, który naprawiał pralki i nazywał się Kramer. Te pralki ciągle się psuły, więc często szedłem do niego o siódmej rano, by go złapać, zanim wyjdzie do pracy. On mówił z charakterystycznym akcentem i zdawało mi się, że cuchnie czosnkiem i cebulą.

Sugestia?
– Ależ oczywiście! Drugi sprzedawał alkohol młodym ludziom. Wiadomo było, że tego robić nie wolno. Mówiło się, że on sprzeda wódkę, bo to Żyd. Taka była atmosfera tamtych dni.

Nagle ten siostrzeniec ojca, czyli mój brat cioteczny, lekarz, postanowił wyjechać z Polski do Australii. Wtedy ojciec uświadomił sobie, że już w Polsce nie ma nikogo. „Jak mnie się coś stanie – mówił do mnie – to kto się tobą zajmie? Ty tu nie masz nikogo”.

Wybrał Izrael. Był człowiekiem starym, schorowanym, a Izrael był jedynym krajem, który gwarantował nam pobyt. Złożyliśmy papiery w listopadzie 1968 roku, dostaliśmy odpowiedź w maju 1969, że w ciągu 45 dni musimy opuścić Polskę. To była dla mnie tragedia. Miałem opuścić jedyne miejsce, które znałem. Kochałem się w jakiejś dziewczynie, miałem przyjaciół. Chciałem wyjechać, żeby zobaczyć świat, ale nie na stałe. A miałem świadomość, że nie wrócę.

Ojca nie wyrzucili z pracy?
– Nie. Przeszedł na emeryturę, dostał nawet jakiś zegarek. Mówił mi, jak w Izraelu jest cudownie, jaka pogoda, jacy ludzie itp. Podejrzewam, że po prostu się bał.

Czego?
– Jak to czego? To było dwadzieścia parę lat po wojnie!

Pogromu?
– Ojciec ciągle gdzieś chodził, przychodzili do nas jego koledzy i rozmawiali. Jeden powiedział: „W Warszawie mówią, że mają założyć obozy koncentracyjne na Mazurach i tych, którzy nie wyjadą, tam chcą zamknąć”.

To się nam dziś może wydawać absurdalne, ale wtedy ludzie się wszystkiego bali. Przychodził do nas milicjant, dzielnicowy, i pytał: „A pan, panie Sobelman, ma rodzinę w tym Izraelu?”.

Ja chodziłem do szkoły, gdzie większość nauczycieli, którzy jeszcze uczyli przed wojną, to byli wyznawcy Piłsudskiego, ale w gruncie rzeczy antysemici. Pamiętam, jak profesor geografii zwracał się do mnie: „No, Józiu – to moje pierwsze imię, którego właściwie nie używam – to co będzie, jak cię do tej Palestyny wyślą?”.

Ja do ostatniej chwili w to nie wierzyłem. I nagle ta informacja, że mamy 45 dni, musimy opuścić mieszkanie i wyjechać. Oczywiście trzeba było mieszkanie odmalować, meble sprzedać, kupić coś na wyjazd. Pieniędzy nie można było wywozić.

Pojechaliśmy pociągiem do Katowic, tam wsiedliśmy do tego, którym Żydzi wyjeżdżali z Warszawy z Dworca Gdańskiego. Do Katowic przyszło się ze mną pożegnać pół mojej klasy, albo i więcej. O szóstej rano następnego dnia dojechaliśmy do Wiednia, tam czekali na nas ludzie z dwóch organizacji żydowskich – Agencji Żydowskiej, która przekonywała, by jechać do Izraela, i Jointu, który namawiał, by jechać do Ameryki.

Na Izrael od razu zdecydowało się razem z nami cztery czy pięć osób. Zawieźli nas busem pod Wiedeń do takiego obozu dla emigrantów w Schönau. Po raz pierwszy widziałem Zachód, był cudowny. Malownicze sklepy, samochody, skutery, ludzie inaczej ubrani, to robiło wrażenie, przykrywało szok po wyjeździe. W Schönau już na dobre szła propaganda, od rana do wieczora puszczali nam filmy propagandowe o wojnie sześciodniowej. Potem zaczęła się nauka języka hebrajskiego.

Archiwum Michała Sobelmana, reprodukcja Albert Zawada / Agencja Gazeta

Ile tam byliście?
– Trzy albo cztery dni. Było badanie lekarskie, podczas którego się wydało, że nie jestem obrzezany. I facet mówi: „No to mamy problem, ale tu jest wielu takich, to się w Izraelu szybko załatwi”. Ja w ogóle nie wiedziałem, o czym on mówi.

W Izraelu wylądowaliśmy chyba o trzeciej nad ranem. W pół godziny wszystkie formalności zostały załatwione. Nagle słyszymy po polsku: „Panie Sobelman, gdzie pan chce mieszkać? Ma pan do wyboru mieszkanie w Nazarecie albo w Akce”.

Ja o Nazarecie słyszałem, bo to Matka Boska, mówię: jedźmy do Nazaretu. A kuzyni ojca, którzy przyjechali na lotnisko i stali za barierką, krzyczeli, by wziąć w Akce, bo to blisko Hajfy, w której mieszkali. I ojciec wybrał Akkę.

Wsadzili nas do taksówki i zawieźli prosto do tego mieszkania, kierowca miał adres. Mieszkanie było nowe, trzypokojowe z balkonem, niedaleko od morza. Nastał świt, zobaczyłem jakichś czarnoskórych kręcących się w galabijach, sutannach, jak mi się wówczas wydawało, pomyślałem, że jesteśmy na pustyni. O ósmej rano przyszedł urzędnik Agencji Żydowskiej, dał nam pieniądze na urządzenie się.

W tym mieszkaniu nic nie było?
– Nic z wyjątkiem dwóch żelaznych łóżek i jakiegoś stolika. A wieczorem pojechaliśmy do Hajfy, gdzie mój ojciec miał tych kuzynów. To było jakieś 20 kilometrów, autobusem godzinę niecałą. Mieszkali w bardzo pięknym miejscu, na górze Karmel. Nowe domy, biały marmur, przepiękne mieszkanie, widać morze. Byłem tam u nich dwa i pół tygodnia, potem wysłano mnie do kibucu.

Pracowałeś w polu, doiłeś krowy?
– Również. To był cudowny okres. Było nas około 40 rówieśników, z czego z Polski dziewięć osób. Byli Włosi, Hindusi, młodzież z Maroka, Turcji, Iranu, grupa z Argentyny, z którą się zaprzyjaźniłem, był chłopak, który przeszedł przez granicę z Syrii itd.

To wszystko byli Żydzi?
– Tak, oczywiście. Pierwsze dni były straszne. Bo nie znasz języka, jesteś w obcym świecie, gdzie ludzie, którzy mówią po polsku, bardzo krytykują Polskę. Ale po pierwszym szoku w ciągu kilku dni poczułem się jak w domu.

A ojciec?
– Załatwił sobie kurs językowy w Jerozolimie i potem zaczął tam pracować. Pracował siedem lat w firmie, która budowała domy dla nowych emigrantów, przyjęli go, mimo że miał już 67 lat. Był tam inspektorem budowlanym.

Dobrze się czuł w Izraelu?
– Nie. Pracę miał, materialnie pewnie było mu lepiej niż w Polsce. Kupił mieszkanie w Jerozolimie, więc mieliśmy przez lata dwa mieszkania, bo cały czas trzymaliśmy to pierwsze w Akce. Ale był potwornie samotny i z tym całym swoim życiem i czasem nie bardzo wiedział, co zrobić.

Czy kiedykolwiek rozmawiałeś z nim o sensie wyjazdu z Polski?
– Nie. Ojciec w Izraelu był jedną żywą raną, chodzącym nieszczęściem, biednym, starym, samotnym człowiekiem, który każdego dnia żałował, że jeszcze żyje. Jemu się wydawało, że w Izraelu zacznie wszystkim opowiadać o swoich przeżyciach wojennych. Ale problem był taki, że nie wszyscy chcieli słuchać.

Jak długo byłeś w kibucu?
– 14 miesięcy. Pracowaliśmy, uczyliśmy się języka, potem matematyki. Matematyki uczył nas student i strasznie się złościł, bo ciągle ktoś się spóźniał na lekcje. Krzyczał na nas: „Co wyście zrobili dla państwa?”. Krzyczał to po hebrajsku, a myśmy już rozumieli, że on ma do nas pretensje, bo on był w wojsku, walczył w jakiejś wojnie i ciągle coś w nim robi jako rezerwa, a my nic, my jesteśmy darmozjadami i jeszcze się spóźniamy na zajęcia.

W jaki sposób stamtąd wyszedłeś?
– To była normalna droga. Nie było mowy, bym poszedł do normalnego liceum, bo tam był inny tryb nauki, trzeba było znać Biblię, język i literaturę hebrajską, angielski, no ja tego nie umiałem. A zanim bym się nauczył, to minąłby kolejny rok. A za rok musiałem iść do wojska.

Ale wojsko proponowało też zdobycie zawodu na poziomie technika. Poszedłem do technikum elektronicznego w Jerozolimie, gdzie w ciągu roku zrobiliśmy wszystko, co inni robią w ciągu trzech lat. Jednak uczyliśmy się wyłącznie matematyki, fizyki, elektroniki, rzeczy, które będą potrzebne w zawodzie. I w ciągu 10 miesięcy, nawet nie roku, stałem się technikiem elektronikiem. Nigdy tego zawodu nie polubiłem, nie miałem do tego zdolności, ale jakoś to skończyłem. Potem była szkoła wojskowa, gdzie był kurs rekrucki i uczyli nas tego, co było potrzebne w armii. Ja skończyłem kurs rakiet typu Hawk. W maju 1972 roku poszedłem na Synaj do bazy wojskowej, do baterii przeciwlotniczej.

A po dziewięciu latach w wojsku zacząłem się znowu uczyć, studiować itd.

Więc co sprawiło, że kolejny, trzeci raz przyjechałeś do Polski?
– Robiąc wywiady dla Yad Vashem, natknąłem się na człowieka, który nazywał się Szymon Frost, był profesorem pedagogiki. Przyjechał ze Stanów Zjednoczonych, pochodził z Będzina. Zaprzyjaźniliśmy się. On miał dobry kontakt z Jointem i Agencją Żydowską. I w 1989 roku Agencja Żydowska zaproponowała mi pracę letnią w charakterze instruktora czy opiekuna grupy młodzieży żydowskiej, która przyjechała z Polski. Miałem ją zapoznać z Izraelem, z tradycją żydowską. A w 1992 roku zaproponowano mi przyjazd do Polski na siedem miesięcy. Miałem tu otworzyć centrum kultury żydowskiej.

Ale po miesiącu mojego pobytu ambasadorem Izraela w Polsce został mój dobry kolega z Jerozolimy Gerszon Zohar. Był ambasadorem do 1997 roku. Zaproponował mi, bym został rzecznikiem prasowym ambasady. To był początek nowych stosunków między Izraelem a Polską. I od tamtej pory jestem. Ty mnie się pytasz, czy wróciłem? Nie, nie wróciłem. Dostałem od prezydenta Kwaśniewskiego na nowo polskie obywatelstwo. Robię mnóstwo rzeczy związanych z językiem hebrajskim, tłumaczę, piszę. W gruncie rzeczy pracuję w Izraelu, a mieszkam w Polsce. Tu również płacę podatki od 15 lat.

Ale nie wróciłem.

To jak cię zwolnią z ambasady i pójdziesz na emeryturę, wrócisz do Izraela?
– Nie wiem.

No to dlaczego mówisz: „Nie wróciłem”?
– Bo wyjechałem w 1969 roku z innej Polski niż ta, w której teraz jestem. Wtedy Polska była krajem zamkniętym, nieliczni z niej wyjeżdżali. Powiem ci anegdotę, która dziś jest trudna do zrozumienia. Otóż mieszkałem w Sosnowcu niedaleko domu partii, na ulicy Czerwonego Zagłębia, która obecnie nazywa się 3 Maja, obok kościoła, dworca kolejowego. Sosnowiec wówczas liczył 150 tysięcy mieszkańców. Potem zaczęli budować Hutę Katowice i podwoili liczbę mieszkańców. Było tam kilku znaczących ludzi. Najbardziej znany był Edward Gierek, który wówczas był pierwszym sekretarzem komitetu wojewódzkiego partii w Katowicach. Była drużyna piłki nożnej, był Kiepura, który – jak się potem okazało – był Żydem, zresztą miasto miało bogatą historię żydowską, o której w latach 60. niewiele się wiedziało, i w gruncie rzeczy to była kompletna prowincja. Bawiliśmy się na podwórku w powstanie warszawskie, w wojnę i w Krzyżaków. I pewnego razu ktoś krzyknął: „Chłopaki, na dworcu jest Murzyn!”. Wszyscy się tam rzuciliśmy. Od mojego domu do dworca było około 300 metrów. Razem z nami biegli tam wszyscy mieszkańcy śródmieścia, starzy, młodzi, i pytali się: „Widzieliście?! Widzieliście?!”. W końcu nie zobaczyłem tego Murzyna, ale historia o nim była opowiadana przez kolejne tygodnie, że podobno poszedł na ulicę Modrzejowską, że gdzieś zabłądził, a w ogóle to pojechał do Katowic itp. To wówczas było znaczące wydarzenie dla nas.

Dwa razy pojechałem nad morze do Świnoujścia, w Warszawie nie byłem, nawet z wycieczką szkolną. Polska była krajem zamkniętym, ale była moją ojczyzną, jedynym krajem, z którym się identyfikowałem. Byłem polskim patriotą.

A dzisiaj, jak mówisz…
– Kim jestem?

Nie. Jaka dzisiaj jest Polska?
– Jestem w Europie i to jest ta wielka zmiana. Kiedy w 1992 roku znalazłem się w Polsce, znalazłem się również w Europie. Można samochodem pojechać do Niemiec, Francji, Czech. Poznałem nowych ludzi i wydaje mi się, że ci, którzy stali się moimi przyjaciółmi, są może najbardziej mi bliscy obecnie. Zresztą moja druga żona jest Polką. Moja pierwsza żona, ta od siedmiu pokoleń Izraelka, która tu ze mną przyjechała, mieszka w Polsce, jest profesorem hebraistyki na Uniwersytecie Warszawskim, powtórnie wyszła za mąż, za Polaka. Przyjaźnimy się.

Polska jest krajem, gdzie czasami jest fajnie i miło, a czasami jest po prostu źle. Izrael jest krajem, do którego przybyli ludzie z wielu państw, z innymi kulturami, innymi zwyczajami… Ale czasami wydaje mi się, że między jednym Izraelczykiem, powiedzmy: lewicowcem, a drugim, prawicowcem, jest dużo silniejsza więź niż w Polsce pomiędzy jednym człowiekiem a drugim mieszkającym na tej samej ulicy. Bo zaczynasz mówić o polityce, historii, Żydach, Kościele i nagle widzisz, że jesteś w obcym świecie, że tu nie ma żadnej szansy, by się porozumieć, jesteś po prostu odrzucony. W Polsce nadal nie lubi się obcych.

rekomendował: Leon Rozenbaum

I cały czas to czujesz?
– Tak. Kiedy widzę tak zwanych patriotów, kiedy widzę na sklepie napis: odzież patriotyczna… Staram się zrozumieć, ale nie jestem w stanie. W gruncie rzeczy moja rodzina zrobiła przez wieki dla Polski nie mniej niż większość tych, którzy dziś krzyczą o polskim patriotyzmie. Ale mimo to w 1969 roku powiedziano takim jak my, że nie jesteśmy Polakami. To nie partia, nie rząd ówczesny, to powiedziało społeczeństwo polskie, przynajmniej jego część. I takich rzeczy się nie zapomina.


twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com

 


Aleksander Edelman: Słowo ojczyzna niedużo dla mnie znaczy

Aleksander Edelman: Słowo ojczyzna niedużo dla mnie znaczy

Katarzyna Markusz


Aleksander Edelman podczas spotkania wokół książki “Nieznane zapiski o getcie warszawskim” autorstwa Marka Edelmana, 2.10.2017 Centrum Kultury Jidysz w Warszawie

9 PAŹDZIERNIKA 2017

„Nieznane zapiski o getcie warszawskim” to książka Marka Edelmana, która na swoje pierwsze wydanie czekała kilkadziesiąt lat. O książce, która ukazuje się osiem lat po śmierci autora, oraz o polskiej współczesności rozmawiamy z synem Marka, Aleksandrem Edelmanem.

Pan nie mieszka w Polsce?

Nie.

A jak często Pan tu bywa?

Powiedzmy, że cztery razy do roku.

Czym dla Pana jest Polska?

Też ma Pani pytania… Tutaj się urodziłem, więc jest to kraj, do którego wracam, ale nie można powiedzieć, że to jest ojczyzna. Dzisiaj to nic nie znaczy. A jeśli znaczy, to coś dwuznacznego, instrument manipulacji. Mam tu przyjaciół. Wracam głównie do nich. Współpracuję też z polskimi naukowcami. Polska to przyjaciele no i… albo najpierw, przede wszystkim dramat, który tutaj się rozegrał. Chyba głównie dlatego tu przyjeżdżam. Uważam, że w tej chwili ludzie przyjeżdżają tutaj, lądują na lotnisku, wsiadają w autobus albo taksówkę, przyjeżdżają do muzeum Polin, jadą na cmentarz żydowski, jadą do Oświęcimia i wyjeżdżają. Ja nie uważam, że tak wyraża się pamięć. To jakaś zła turystyka Zagłady. Więc może ktoś musi jeździć normalnie i rzeczywiście myśleć na ten temat.

Co to znaczy jeździć normalnie? Czyli jak?

Przyjeżdżać, nie spiesząc się. Przyjeżdżać w pewnym sensie do siebie.

Powiedział Pan, że nie ojczyzna, bo ojczyzna prowadzi do…

… nacjonalizmu, do niechęci, do nienawiści do drugiego człowieka. Słowo ojczyzna nic dobrego dla mnie nie znaczy.

W Polsce jest teraz niebezpiecznie?

Niebezpiecznie pod jakim względem?

Czy myśli Pan, że ruchy nacjonalistyczne są coraz silniejsze i zagrażają bezpieczeństwu?

Trzeba sprecyzować, o jakie bezpieczeństwo chodzi. Kiedy się państwo rozpada, gdy nie postępuje się według prawa, to mogą się stać rzeczy najgorsze. Czym jest to najgorsze, to ja nie wiem. Zaczyna się od tego, że nie ma wolności słowa, kończy się na tym, że się wsadza ludzi do więzienia, bije się ich na ulicach. Tegoroczna Nagroda Literacka Nike została przyznana książce o Grzesiu Przemyku. I nagle okazuje się, że myślało się, że to już nigdy nie wróci – tak samo jak myślało się, że nigdy nie będzie eksterminacji Żydów – a tu się już mówi, że może coś będzie. Nie chodzi o to, że jest już teraz niebezpiecznie – bywa, oczywiście, tylko jeszcze nie dla naszych bliskich – ale „ojczyzna” do tego prowadzi, że się zamykamy w sobie, nie chcemy innego, wrogo patrzymy na innego, inny nam zagraża, nawet, jeżeli nam nie zagraża.

Pan się czuje w Polsce dobrze?

Czuję się normalnie, tak jak Pani pewnie. Czuję się dobrze, kiedy jestem z przyjaciółmi. Nigdy – pomijając 1968 r. – nie doznałem żadnych antysemickich ataków.

Dlaczego Pański ojciec nie wyjechał z Polski do Izraela?

Do Izraela? Dlaczego miał wyjeżdżać do Izraela?

Wielu Żydom Izrael kojarzył się z tym miejscem, gdzie powinni być.

Ale dlaczego? Tam jest tak gorąco. Przed wojną działali syjoniści. Ich celem było zebrać Żydów i pojechać z nimi do Palestyny. Teraz jest Izrael i syjoniści już nie są potrzebni. Teraz są Izraelczycy. Jest ich mało i chcą, żeby wszyscy Żydzi jechali tam, ale niby dlaczego?

To nie jest dobry pomysł?

Nie, nie uważam, by to był dobry pomysł. Jeśli się ktoś dobrze tam czuje, lubi, żeby było ciepło, lubi mówić po hebrajsku, to to jest dobry pomysł. Ja na przykład wolę pojechać do Grecji. Chociaż dowiedziałem się, że to najbardziej antysemicki kraj w Europie.

Grecja?

Podobno. Im mniej Żydów tym większy antysemityzm.

Właśnie ukazała się książka zawierająca nieznane wspomnienia Pańskiego Ojca. Co jest w niej takiego wyjątkowego, czego nie ma w poprzednich opracowaniach? Co nowego ona wnosi do tej historii?

Przede wszystkim jest to jego pierwsze niefiltrowane przez dziennikarza świadectwo z getta warszawskiego; to, co on przeżył do Akcji, do powstania w getcie. Jest to cenny dokument także faktograficznie. Można powiedzieć, że jest źle napisany, że jest dobrze napisany, ale został napisany. Ojciec mówił w nim to, co chciał i co pamiętał po dwudziestu latach, co go najbardziej poruszyło. Raport „Getto walczy”, który napisał w 1945 r., był suchy, przeznaczony dla bundowców m.in. w Ameryce. Wydane właśnie wspomnienia są bardziej osobiste. Czuje się, że czasami on się boi, że inni się boją. Czasami ktoś płacze. Myślę, że takiego punktu widzenia z jego strony jeszcze nie było.

Co się stało, że tak późno wychodzi ta książka? Została spisana w latach 60.

To były trzy bloczki papieru. Myśmy je znaleźli w mamy dokumentach do wyrzucenia. To było pisane w 1967, 1968 r. Wiem, że wysłał dwa fragmenty do jednej z gazet w Krakowie. Odpisali mu, że to jest nieciekawe, że wszystko zostało już powiedziane na ten temat i w ogóle jest niebezpiecznie w tej chwili w Polsce to drukować. Pamiętam, gdy przyszła ta odpowiedź odmowna. Oboje rodzice się zdenerwowali. I pewnie wtedy zarzucił dalsze pisanie.

Nie wydaliśmy tego też od razu po Jego śmierci. To było ręcznie napisane. Trzeba było to przepisać i opracować. Ten tekst potrzebował not, odnośników, ponieważ opisywane tam zdarzenia były zbyt dawno. Nikt z czytelników by nie wiedział, o co chodzi. Martyna Rusiniak-Karwat zrobiła to bardzo dobrze. To wszystko trwało.

Gdyby Pański Ojciec dzisiaj żył, byłby zadowolony z Polski? Tego, jak ona wygląda? Czy miałby zastrzeżenia?

A jak Pani myśli?

Myślę, że miałby.

No właśnie. Myślę, że byłby bardzo rozczarowany. Można z nim tam porozmawiać. On przyjmuje telefony w sobotę, wtedy, kiedy wszyscy Żydzi się modlą.

Zadzwonię.


twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com

 


Palestyńczycy zamykają w więzieniu dziennikarzy za ujawnianie korupcji

Palestyńczycy zamykają w więzieniu dziennikarzy za ujawnianie korupcji

Khaled Abu Toameh tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


Jeśli Hadżer Harb, dziennikarka palestyńska, wróci po wyleczeniu choroby nowotworowej do Gazy, zostanie aresztowana i posłana do więzienia na sześć miesięcy za “przestępstwo” ujawnienia korupcji w systemie opieki zdrowotnej w Strefie Gazy. (Zrzut z ekranu Hager Press)

Hadżer Harb, dziennikarka palestyńska, została uznana za winną przez Hamas po ujawnieniu przez nią korupcji w systemie opieki zdrowotnej w Strefie Gazy. 13 września sąd Hamasu skazał ją na sześć miesięcy więzienia i grzywnę. Był to pierwszy wyrok tego rodzaju wydany na dziennikarkę w Strefie Gazy.

Nie jest jednak prawdopodobne, by Harb w niedalekiej przyszłości miała odsiedzieć tę karę. Niedawno wyjechała ze Strefy Gazy do Jordanii na leczenie po zdiagnozowaniu u niej choroby nowotworowej.

Jej choroba nie powstrzymała jednak Hamasu przed zastosowaniem środków prawnych przeciwko niej za rolę jaka odegrała w ujawnieniu korupcji w palestyńskim systemie opieki zdrowotnej. Zamiast zawiesić kroki prawne, sąd Hamasu skazał ją na więzienie in absentia.

Jeśli wyzdrowieje i wróci do Strefy Gazy, Harb zostanie aresztowana i posłana do więzienia na sześć miesięcy. Będzie także musiała zapłacić tysiąc szekli (250 dolarów) grzywny, jaką nałożył na nią sąd Hamasu.

Kłopoty Harb zaczęły się w czerwcu 2016 r., kiedy opublikowała reportaż ujawniający, jak Hamas i Autonomia Palestyńska (AP) używają opieki medycznej do szantażowania palestyńskich pacjentów. W reportażu ujawniła, że niektórzy lekarze i urzędnicy Hamasu żądają łapówek za wydanie pozwolenia na opuszczenie Strefy Gazy na leczenie w Izraelu, na Zachodnim Brzegu, czy w innych krajach arabskich lub zachodnich. Ci, których nie stać na łapówki, umierają w niedostatecznie wyposażonych i cierpiących na niedobór personelu szpitalach palestyńskich.

Reportaż Harb, dziennikarki śledczej rozwścieczył funkcjonariuszy Autonomii Palestyńskiej i Hamasu. Palestyńczycy nazwali zamieszanych w ten skandal korupcyjny „mafią zniszczenia”, jak poinformował Gatestone Institute.

Po opublikowaniu reportażu władze Hamasu wezwały ją na przesłuchanie. Przesłuchujący żądali, by ujawniła swoje źródła i tożsamość ludzi zamieszanych w skandal korupcyjny.

“Powiedziałam im, że jestem dziennikarką i nie mogę podać im tożsamości moich źródeł bez wyroku sądowego” – powiedziała.
“Prokurator powiedział mi, że wysunięto przeciwko mnie następujące oskarżenia: podawanie się za inną osobę (twierdzą, że nie ujawniłam mojej prawdziwej tożsamości podczas robienia reportażu); szkalowanie Ministerstwa Zdrowia; publikowanie nieścisłych i niepoprawnych informacji i praca ‘z zagranicznymi elementami’ (przez przygotowywanie reportażu dla stacji telewizyjnej z Londynu pod pretekstem, że ta organizacja medialna nie jest zarejestrowana w Biurze Prasowym w Strefie Gazy)”.

Jest zarówno tragiczne, jak i ironiczne to, że w końcu sama Harb musiała złożyć podanie o pozwolenie na leczenie poza granicami Strefy Gazy. Znalazła się w tej samej sytuacji co pacjenci, o których pisała w reportażu, którzy musieli płacić łapówki urzędnikom Autonomii Palestyńskiej i Hamasu, by wyjechać ze Strefy Gazy. W odróżnieniu jednak od tych pacjentów nie musiała nikogo przekupywać w zamian za pozwolenie opuszczenia Strefy Gazy. Przyjaciele Harb mówią, że pozwolono jej na wyjazd po interwencji grup praw człowieka.

Wyrok na Harb wywołał powszechne oburzenie wśród Palestyńczyków, szczególnie działaczy praw człowieka i dziennikarzy.

Palestyński Ośrodek Rozwoju i Wolności Mediów (MADA) potępił wyrok sądu i powiedział, że jest to “bardzo poważny precedens przeciwko wolności mediów”. W oświadczeniu, MADA powiedziała, że widzi to jako kolejny “dodatek do narastających represji wolności medialnej” pod rządami Autonomii Palestyńskiej i Hamasu. „MADA, życząc szybkiego wyzdrowienia naszej koleżance [Herb] ostro potępiamy tę decyzję, która nie była podjęta w sprawiedliwej procedurze sądowej”.

Adwokatka Harb, Mervat Al-Nahal, powiedziała, że jej klientkę oskarżono o zniesławienie, opublikowanie nieścisłych informacji na temat Ministerstwie Zdrowia i o podawanie się za kogoś innego, ale że jej klientka, która jest na leczeniu w szpitalu jordańskim, dowiedziała się o wyroku sądowym dopiero z mediów.

Palestyński politolog Dżihad Harb (nie będący krewnym dziennikarki) powiedział, że wyrok sądu Hamsu ma na celu zamknięcie ust dziennikarzom, ale także ochronę korupcji i tych w Strefie Gazy, którzy są za nią odpowiedzialni.

“Wyrok sądowy przeciwko dziennikarce nie był niespodzianką – powiedział. – Był jednak szokiem z powodu rozmiarów ataku na wolność wypowiedzi i na media”. Podkreślił, że zamiast rozpocząć dochodzenie przeciwko zamieszanym w skandal korupcyjny, Hamas wybrał ukaranie dziennikarki, która ujawniła złe traktowanie pacjentów i nadużycia wobec nich przez wysokich funkcjonariuszy służby zdrowia.

Palestyńska Agencja Dziennikarska także ostro potępiła wyrok na dziennikarkę i wezwała Hamas do cofnięcia tej decyzji. „To jest niebezpieczny precedens i jaskrawe naruszenie wolności wypowiedzi”, stwierdziła agencja. Wezwała również międzynarodowe organizacje praw człowieka, by interweniowały u władz Hamasu i nie pozwoliły im na uwięzienie dziennikarki z powodu jej reportażu.

Palestyński pisarz Talal Al-Szarif, który także wyraził solidarność z dziennikarką, napisał, że on także był skazany na sześć miesięcy więzienia za artykuł, w którym krytykował Hamas.
Al-Sharif napisał, że po opublikowaniu artykułu, miał proces o zniesławienie. Napisał także, że nikt z Autonomii Palestyńskiej w Ramallah nigdy się z nim nie skontaktował, by go poprzeć lub potępić wyrok, jaki wydał na niego Hamas.

Al-Szarif był naiwny sądząc, że Autonomia Palestyńska wystąpiłaby w jego obronie. AP prowadzi od dawna kampanię zastraszania dziennikarzy, pisarzy i przeciwników politycznych na obszarach, jakie kontroluje na Zachodnim Brzegu.

W ostatnich tygodniach siły bezpieczeństwa Autonomii Palestyńskiej aresztowały wielu Palestyńczyków, w tym dziennikarzy. Jedni zostali aresztowani za otwarte krytykowanie AP, inni za „podważanie bezpieczeństwa państwa” i obrażanie przywódców palestyńskich („pokazywanie języka”, według prawa AP).

Tymczasem palestyńscy dziennikarze i działacze praw człowieka prowadzą kampanię przeciwko nowemu Prawu o Przestępstwach Elektronicznych Mahmouda Abbasa, które daje jego siłom bezpieczeństwa możliwość rozprawy z użytkownikami mediów społecznościowych, szczególnie tych, którzy ośmielają się wyrazić poglądy uznane za krytyczne wobec jego przywództwa.

Wyrok sądowy wydany na Hadżer Harb i trwające kroki karne wobec dziennikarzy palestyńskich na Zachodnim Brzegu i w Strefie Gazy służą jako jeszcze jedno przypomnienie, że Hamas i Autonomia Palestyńska nie mają żadnego respektu dla wolności wypowiedzi i wolności mediów. Hamas i AP mogą być w stanie wojny ze sobą, ale jedni i drudzy zgadzają się, że media są wrogiem, który musi zostać pokonany, by świat nie dowiedział się o korupcji i represjach.

Obecnie wydaje się, że Hamasowi i Autonomii Palestyńskiej udało się zastraszyć dziennikarzy i pisarzy palestyńskich. To wszystko dzieje się, podczas gdy społeczność międzynarodowa i tak zwane grupy pro-palestyńskie na świecie chowają głowy w piasek i odmawiają zobaczenia czegokolwiek złego po stronie palestyńskiej.


Khaled Abu Toameh – urodzony w 1963 r. w Tulkarem na Zachodnim Brzegu, palestyński dziennikarz, któremu wielokrotnie grożono śmiercią. Publikował między innymi w “The Jerusalem Post”, “Wall Street Journal”, “Sunday Times”, “U.S. News”, “World Report”, “World Tribune”, “Daily Express”


twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com