Mieszkam w samym środku historii
MICHAŁ BOJANOWSKI
Ewa Bohdanowicz w salonie mieszkania Hanny i Ludwika Hirszfeldów przy ul. Wittiga we Wrocławiu /fot. CHIDUSZ 2016
W 1945 roku, gdy rozpoczęła studia, dziekanem Wydziału Lekarskiego był Ludwik Hirszfeld, który podjął się organizacji powojennej wrocławskiej medycyny. Przez złe pochodzenie straciła stypendium i w ten sposób trafiła do pracy u Hanny Hirszfeldowej. Później, z tego samego powodu, wyrzucono ją z akademika i tak 63 lata temu wprowadziła się do domu Hirszfeldów, gdzie mieszka do dziś. Pediatra Ewa Bohdanowicz ma 94 lata i mówi, że mieszka w samym środku historii. I choć to dla niej ogromne szczęście, to swoich wspomnień nigdy nie chciała opisywać. Jest rzeczowa, konkretna, małomówna.
Dom przy Wittiga utrzymuje tak, jakby Hirszfeldowie nadal w nim mieszkali.
Ludwik i Hanna Hirszfeldowie, po dramacie wojennym i śmierci jedynego dziecka, pozostali bardzo żywotni, od razu chcieli działać. Zresztą w ich niezwykłej historii często przechodzili przez trudne doświadczenia i zawsze potrafili odnaleźć zapał do budowania życia na nowo. Niezależnie, czy chodziło o tworzenie najważniejszych instytucji medycznych w międzywojennej Polsce, powstrzymanie potężnej epidemii w Serbii w czasie pierwszej wojny światowej, próbę zaprowadzenia higieny w getcie warszawskim, czy też o wykłady dla domowników dworu Grabkowskich, w którym Hirszfeld ukrywał się z córką po opuszczeniu getta. Każdemu miejscu, w którym się znaleźli, poświęcali się w całości. Tak też stało się we Wrocławiu.
Do Warszawy nie chcieli wracać. Zostawili tam straszną przeszłość: wojnę, getto, utratę rodziny i przyjaciół, chorobę, która doprowadziła do śmierci jedynej córki. Wreszcie zagładę całego narodu, któremu, będąc w getcie, próbowali ulżyć. Z Ewą Bohdanowicz nigdy o tym jednak nie rozmawiali.
Na drugim roku odebrano jej stypendium. Przyszedł starosta, dobry człowiek, i przekazał, że taka jak ona, to mogła dostać stypendium przed wojną. Ale jednocześnie doradził, że jest wolny etat w laboratorium na pediatrii u Hirszfeldowej. Ktoś odchodził i zwalniało się miejsce. „Idź, pędź tam, załatw to szybko”. Biegła, ile sił, ale dobrą radę podsłuchał też kolega z roku, który widocznie miał sprawniejsze nogi. Na szczęście, zamiast do Profesor, poszedł do doktora Nowakowskiego, który był adiunktem na pediatrii. Nie bardzo przypadł mu do gustu, więc usłyszał, że etat jest już zajęty. I w pewnym sensie był, bo Ewa, mniej więcej w tym samym czasie, po długim wyczekiwaniu przed gabinetem, została przyjęta przez Hannę Hirszfeldową. Profesor serdecznie ją powitała, wprawiając w osłupienie – dziewczyna nie wierzyła, że w 1945 roku nadal istnieją tak bezinteresownie szlachetni ludzie. „Dobrze, kochaneczko, będziesz chodzić na wykłady do męża i pracować w laboratorium”. Dopiero później zapytała, czy coś potrafi.
Kilka lat wcześniej niemiecki lekarz, w Wadowicach podczas przyjęcia do pracy w laboratorium, zadał jej to samo pytanie. Z obawy przed wywiezieniem w głąb Rzeszy skłamała, że potrafi. Niemiec usiadł do mikroskopu, podyktował jej rozmaz krwi. Skończył, zobaczył pustką kartkę i zawołał: „Ach, to tak pani umie”. Ale szybko się nauczyła. Dopuszczano ją do zabiegów, mogła wszystkiemu przyglądać się z bliska. Kiedyś podmieniła próbki badań, żeby uratować znajomego od przymusowego poboru do armii. Przyłapana, usłyszała, że Oświęcim jest niedaleko. Ale ostatecznie było jej w wadowickim szpitalu dobrze i do obozu nikt jej nie wysłał. Po pracy spotykała przyjaciół – wśród nich Karola Wojtyłę.
Nie musiała więc kłamać Hirszfeldowej. Jak większość młodych studentów medycyny, chciała zostać chirurgiem. Chodziła z koleżankami do szpitala wojewódzkiego, gdzie pracował bardzo przystojny lekarz. Wszystkie się w nim podkochiwały, on jednak odprawił je, mówiąc, że się nie nadają. Wróciła wtedy myślami na pediatrię, choć jeszcze nie wiedziała, że temu właśnie poświęci życie. Profesor wkrótce włączyła ją do zespołu badającego dzieci z konfliktem serologicznym i dzięki temu pozostawała też w kontakcie z Ludwikiem Hirszfeldem.
Na drugim roku była zbyt źle urodzona, żeby otrzymywać stypendium. Na czwartym z tego samego powodu musiała wyprowadzić się z domu studenckiego. Zamieszkała najpierw z koleżanką na piętrze w willi przy Mickiewicza, gdzie mieszkał doktor Orski, profesor ginekologii. W piwnicy zaś pomieszkiwał inny kolega ze studiów, wszyscy razem uczyli się do egzaminów, cieszyli życiem i błogosławili dzień, w którym odebrano im miejsce w akademiku.
Dokładnie nie pamięta, czy ucieszyła się z propozycji Hirszfelda, gdy zaoferował, aby zamieszkała nad nimi. Zwalniało się małe mieszkanie, w którym zazwyczaj mieszkały jego asystentki. Miał wspaniałe sekretarki, jedna z nich, pół-Francuzka, bardzo inteligentna, uczyła wszystkich języka. Pewnego razu, gdy rozmawiał z ministrem zdrowia, wtargnęła, mówiąc, że przyszła baba i pyta, czy profesor życzy sobie śmietanę i ser. Zrobił się zupełnie siny, ale nic nie powiedział. Czasami zdarzało mu się złościć, ale nie trwało to długo.
Ewa Bohdanowicz zastanawia się chwilę i dochodzi do wniosku, że na pewno ucieszyła ją propozycja Hirszfelda z marca 1953 roku. Zamieszkała w samym środku historii, choć, jak się okazało, historia miała już długo nie potrwać.
Kuchnią rządziła Zosia. Profesorowie w ogóle nie potrafili gotować. Kiedyś Hirszfeldowa zaprosiła na kolację profesora Nowakowskiego i zarzekała się, że sama wszystko przygotuje. Podała kiełbasę smażoną na smalcu. Nikt się nie zorientował, wszyscy zjedli z apetytem. Dopiero gdy przyszła Zosia, uświadomiła ją, co zjedli. „Boże!” – zawołała – „To była pasta do butów!”. Zdenerwowała się, zadzwoniła do profesora Czyżewskiego, żeby płukał jej męża. Przyszedł. Zamknęli się w łazience we troje. Ryczeli ze śmiechu pół godziny, spuszczali wodę, ale o żadnym płukaniu nie było mowy. Profesorowie Czyżewscy mieszkali niedaleko. On chirurg, ona pediatra.
Dom przy Wittiga był zawsze pełen ludzi. Czasami przyjeżdżał jakiś ważny uczony z zagranicy, a w domu nie było nic do jedzenia. W ogóle się tym nie przejmowali. Ważne było spotkanie. Komuniści bardzo się z nim liczyli, pomagał więc każdemu według możliwości. Gdy Ewa musiała opuścić Wrocław, bo dostała nakaz pracy na wsi, wstawił się za nią. Albo gdy zakonnik z pobliskiego kościoła wpadł w tarapaty, jego kłopoty z prawem też udało mu się rozwiązać. Ksiądz jeszcze przez długie lata po jego śmierci odwiedzał Hirszfeldową, mówiąc, że lubi patrzeć w toń jej oczu.
czytaj dalej tu: Mieszkam w samym środku historii
twoje uwagi, linki, wlasne artykuly, lub wiadomosci przeslij do: webmaster@reunion68.com