Archive | December 2018

POLIN Museum of the History of Polish Jews in Warsaw, Poland

POLIN Museum of the History of Polish Jews in Warsaw, Poland

  Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN



Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


“Ty to chyba Żydek jesteś?”

Jerzy Jedlicki nie zyje. “Ty to chyba Zydek jestes?” Nieznana rozmowa ze zmarlym wybitnym historykiem

Anna Bikont


Jerzy Jedlicki (14 czerwca 1930 - 31 stycznia 2018)Jerzy Jedlicki (14 czerwca 1930 – 31 stycznia 2018) (Fot. Slawomir Kaminski / Agencja Gazeta)

Najgorsze bylo to, ze wykluczono mnie z podziemnej druzyny. Bylem bardzo patriotycznym chlopakiem. Druzynowy oswiadczyl mi surowo, ze nie ma w polskim harcerstwie miejsca dla Zydów. Mialem juz 13 lat – i plakalem. Rozmowa z Jerzym Jedlickim w roku 2014. Czytasz ten artykul, bo jestes prenumeratorem Wyborczej. Dziekujemy!

Jerzego Jedlickiego fascynowaly studia nad polska inteligencja. Od tematów zydowskich, jak sam mówil, uciekal. Pierwszy raz bodaj wyraziscie zabral publicznie glos w tej sprawie podczas dyskusji poswieconej ksiazce Jana T. Grossa „Sasiedzi” w 2000 r. Zglosil pomysl na spotkanie szerokiego grona historyków, a organizatorem byla jego Pracownia Dziejów Inteligencji w Instytucie Historii PAN.

Od progu wyczuwalo sie ladunek emocji rzadko spotykany na zebraniach naukowych. Z taka tez emocja mówil Jedlicki: „Nienawisc do Zydów, pogarda i smiech to czesc XX-wiecznej kultury srodkowoeuropejskiej, w tym polskiej. Nie chce przez to powiedziec, ze kazdy byl gotów do zbrodni. Ale zagladzie Zydów towarzyszyla uciecha znacznej czesci ich polskiego otoczenia. Te ucieche, ten smiech, który towarzyszyl Zagladzie, pamietam, bo bylem wtedy po drugiej, aryjskiej stronie muru. Do dzis nasza postawa, moja tez, byla ucieczka od tego tematu, tchórzliwy lek przed tym ciemnym, co sie czai w naszej zbiorowej historii”.

Dziesiatki razy w czasie naszej wieloletniej przyjazni rozmawialismy na temat Holokaustu, Zydów, Polaków. Musialam go do tego naklaniac, on sie z reguly opedzal, ale mialam poczucie, ze go to coraz bardziej wciagalo. I nie dlatego, ze z biegiem lat czul rosnaca potrzebe zaglebiania sie w swojej przeszlosci, wynikalo to raczej z fascynacji lekturami, a ksiazek na ten temat przybywalo. Czytal uwaznie publikacje Barbary Engelking, Elzbiety Janickiej, Grossa, Joanny Tokarskiej-Bakir, Jana Grabowskiego, byl czytelnikiem „Roczników Zaglady”.

Jerzy byl osoba wielkiego intelektu i równie wielkich emocji. Z tych emocji zdecydowal sie opowiedziec cos bardzo osobistego, gdy nie mógl zniesc gromów, które posypaly sie na Janicka za jej tekst o „Kamieniach na szaniec” – jak smiala zarzucic antysemityzm harcerzom, którzy tworzyli zreby Szarych Szeregów? Napisal do „Wyborczej” tekst na temat, o którym wspominamy w rozmowie: jak go wykluczono z harcerstwa w czasie wojny, bo polskie harcerstwo nie jest dla Zyda. Rozmawialismy o tym 70 lat pózniej, a jego wciaz bolalo. Pisal: „Skad wiec dzis taka wrzawa, szanowni panstwo? Bylo, jak bylo, juz sie tego nie zmieni”.

Anna Bikont (dziennikarka, pisarka, autorka m.in. „My z Jedwabnego” oraz „Sendlerowa. W ukryciu” )

Rozmowa z Jerzym Jedlickim przeprowadzona  w roku 2014

Anna Bikont: Urodziłeś się w 1930 r.

Jerzy Jedlicki: I trzeba było to potwierdzić. Czyli zarejestrować mnie za pomocą kwitka z urzędu rabinackiego. Ojciec poszedł do rabina i załatwił kwitek bez obrzezania mnie, za łapówkę. Robił to już wcześniej, w sprawie mego o rok starszego brata Witka. Popełniał ciężki grzech?

O tak. Nie sprzymierzył was z Bogiem. Ciekawe, ile to musiało kosztować.

– Decyzja była mamy. Popatrz na jej mądrość. Dzięki temu przeżyliśmy wojnę.

„Należeliśmy do rodziny od pokoleń spolszczonej, całkowicie zasymilowanej” – piszesz w tekście, który ty przygotowałeś, a twoja mama podpisała, do książki Władysława Bartoszewskiego i Zofii Lewinówny o Sprawiedliwych „Ten jest z ojczyzny mojej”. Czy zauważyłeś może, że to jest stały związek frazeologiczny używany przez wielu Żydów? Mówią, że pochodzą z rodziny „całkowicie zasymilowanej”, taki bilet wprowadzający do polskości. Ile pokoleń się asymilowaliście?

– Mój dziadek, ojciec mojej matki, Ignacy Perlis, chirurg w Łodzi, był niewierzący. Miał w metryce wpisane imię Ignacy, tak jest napisane na jego grobie na cmentarzu żydowskim w Łodzi. Mieliśmy rodzinę żydowską, ale nie taką też bardzo żydowską, Totenbergów, od strony ojca. Wszyscy zginęli.

Świat przyjaciół twoich rodziców to był świat zasymilowanych Żydów?

– Jak najbardziej, jak najbardziej. Mama by się nie przyjaźniła z żadnymi ortodoksami.

Nie o to pytam. Chodzi mi o to, czy przyjaźnili się też z Polakami „polskiego pochodzenia” czy tylko z tymi „całkowicie zasymilowanymi”?

– Moja koleżanka z Instytutu Historii PAN Ania Landau-Czajka napisała bardzo dobrą książkę „Syn będzie Lech… Asymilacja Żydów w przedwojennej Polsce”. Konkluzja z niej jest taka, że żyły obok siebie trzy narody: Żydzi, Polacy i Polacy zasymilowani.

Moi rodzice prowadzili otwarty dom, parę razy w roku było przyjęcie, wszyscy goście byli tego pokroju co my, właśnie zasymilowani. Prof. Aleksander Turyn, jeden z najwybitniejszych w Polsce filologów klasycznych, z żoną, najbliższą przyjaciółką mojej matki, czy Wanda Kopel, po wojnie Sikorska, prawniczka. To był ten trzeci naród, który się trzymał razem, towarzysko i matrymonialnie.

Nasz dom był całkowicie bezwyznaniowy i bezreligijny. Zanim poszliśmy do szkoły, matka postanowiła – o wszystkim, co dotyczyło nas, decydowała mama – że zostaniemy ochrzczeni w obrządku ewangelicko-reformowanym, żebyśmy nie szli do szkoły jako Żydzi. I tak ja w wieku pięciu lat, a Witek sześciu zostaliśmy ewangelikami.

Kiedy wybuchła wojna, ojciec wysłał nas do swojej rodziny do Lwowa. Mama chciała, żeby ojciec do nas dołączył i żebyśmy się starali wydostać przez Rumunię, ale ojciec nie dojechał. Mama w sowieckim Lwowie przyjęła katolicyzm, nie słyszałem o takim drugim przypadku.


Jerzy Jedlicki (14 czerwca 1930 - 31 stycznia 2018)Jerzy Jedlicki (14 czerwca 1930 – 31 stycznia 2018) Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Ale dlaczego przyjęła?

– Uważała, że wojna potrwa długo, nie wiadomo, co będzie się działo, i trzeba się wtopić, jak najmniej się odróżniać. Pamiętam puściutki kościół św. Mikołaja, tuż koło lwowskiego placu Akademickiego, my dwaj z Witkiem, mama i ksiądz, który jej dawał chrzest.

W jakimś momencie mama uznała, że możemy trafić na sowiecką listę do wywózki, więc uciekliśmy do Przemyśla. Parę dni później stryj przekazał nam, że byli po nas. Moja matka uważała, że zawsze trzeba się szykować na najgorsze. Ale skąd ona wiedziała, z której strony może przyjść niebezpieczeństwo, nie wiem. Miała na to jakiś oddzielny zmysł i nieprawdopodobną przytomność umysłu. Stanęliśmy przed komisją niemiecką, która urzędowała w sowieckim Przemyślu. Można było legalnie wrócić, jeżeli się miało dowód osobisty z meldunkiem z obszaru Generalnej Guberni.

Wróciliśmy do naszego domu w Warszawie na Narbutta w maju 1940 r., a 15 listopada mijał termin przymusowego przesiedlenia do getta. Matka nie miała wątpliwości: do getta nie idziemy. Nie po to Niemcy wznoszą mury, by można było się zza nich wydostać. Cała reszta naszej rodziny uważała, że nie ma rady, trzeba iść. Bardzo nieliczni Żydzi się zdecydowali zrobić tak jak moja mama.

Latem 1940 r. przychodził do nas na Narbutta taki cwaniaczek, któremu mama dyktowała datę urodzenia, miejsce, gdzieś na Wołyniu, nazwisko. Jedlicki, bo rodzice w Jedliczu, to jest między Krosnem a Jasłem, spędzili pierwsze lata po ślubie, szczęśliwe lata. Dostarczył nam porządne fałszywe kenkarty. Mogliśmy sobie na to pozwolić, bo byliśmy zamożni. Nie bogaci, ale zamożni. Ojciec przed wojną dobrze zarabiał, był inżynierem chemikiem, specjalistą od przetworów naftowych. Mama miała dużo biżuterii, za którą przeżyliśmy wojnę.

Nasza rodzina składała się teraz z czterech osób, jednego Żyda, na to nie było już rady, dwóch ewangelików i jednej katoliczki.

Ewangelików reformowanych było, zdaje się, kilkuset w całej Warszawie, wszyscy się znali i mama uznała, że to zbyt niebezpieczne. Poszła do jezuitów na Rakowiecką, że synowie są ewangelikami i chcą przyjąć katolicyzm, zdaje się, że powiedziała otwarcie, o co chodzi. Oświadczyli, że Kościół katolicki uznaje ważność chrztu ewangelickiego, i przygotowali nas od razu do pierwszej komunii. Odbyła się w październiku 1940 r., byliśmy z Witkiem ślicznie ubrani, wszystko jak się patrzy.

Mój brat był przez rok niesłychanie gorliwym katolikiem, potem mu całkowicie przeszło. Ja byłem mniej gorliwy, ale trwało to przez całą okupację i jeszcze ze dwa lata po wojnie. Nauczyłem się ministrantury, łacińską ministranturę znam na pamięć do tej pory, polskiej nie, to był jeszcze Kościół trydencki.

Z nowym rokiem szkolnym, we wrześniu 1941 r., poszliśmy z Witkiem do szkoły. Prywatnej, przy ulicy Sewerynów w Warszawie. Prowadzono tam też tajne nauczanie historii Polski, pisałem wypracowanie o księciu Józefie.

Kolejni nasi krewni wychodzili na stronę aryjską, ale my byliśmy jedyną rodziną, której dzieci chodziły po bożym świecie, do szkoły, po ulicach. Tylko ojciec uznał, że nie może mieszkać z nami, bo w ten sposób nam zagraża, i ukrywał się u przedwojennej koleżanki z pracy, pani Daniszewskiej, przy placu Narutowicza. Nie wychodził z domu, miał dość semicki wygląd, a poza tym właśnie tę pieczątkę męską, ale nam wolno było przychodzić raz w tygodniu. Jak musiał opuścić to miejsce, przeniósł się do znajomej swojej gospodyni, Marii Jabłońskiej, na ulicę Jesionową.

Trójkę moich kuzynów wyprowadzono z getta latem 1942 r., kiedy trwała wielka akcja likwidacyjna.

Nasza przedwojenna służąca Zofia Walas została z nami i się nami opiekowała. I to ona razem z mamą odebrały te dzieci. Ktoś je doprowadził przez sądy na stronę tzw. aryjską. Przyszła do nas trójka, umorusane, Wisia, Lutek, Maryś, do naszego sublokatorskiego pokoju wynajętego na Saskiej Kępie.

Jak to się mogło udać? Mieszkaliśmy na parterze, trudno było coś ukryć. Najgorszy wygląd miał Maryś Wrześniewski. Jego niania Bronia zajęła się ulokowaniem go, a Wisią i Lutkiem zaopiekowała się moja matka. Lutek, czyli Józef Lucjan Meszorer, trafił do domu pani Stanisławy Szaniawskiej na Sadybie. Mama miała namiary na nią od pani Jabłońskiej, u której był ojciec. Była umierająca i dała je mamie, tak na wszelki wypadek. Mama się do niej udała, że ma kłopoty z siostrzeńcem i żeby go przyjęła, jakby na pensję. Lutek tam już został. Miał 11 lat i był rozumnym chłopcem, więc dał znać mamie, że pani Stasia go kąpie. Ona nigdy nie dała mojej mamie do poznania, że wie o jego pochodzeniu.

Mama tam przynosiła pieniądze z Żegoty [podziemna Rada Pomocy Żydom przy Delegaturze Rządu RP na Kraj] na utrzymanie Lutka. Jej syn, Klemens, późniejszy profesor, uczył Lutka i jeszcze jedną ukrywaną dziewczynkę. Szaniawska była fantastyczna. Wywoziła dzieci latem do Przybyszewa nad Pilicą, żeby miały wakacje, tam Lutek przeżył powstanie warszawskie.

Zofia Walas, nasza ostoja w tych czasach, musiała wrócić na wieś. Miała płachtę ziemi, biednej, na Rzeszowszczyźnie, dostała wiadomość, że zamordowali jej siostrę, która gospodarowała na swoim kawałku i na jej kawałku, więc wróciła na wieś. Stamtąd też nam pomagała. Szwagier ją zadenuncjował, że Żydom wysyła paczki. Wezwali ją na policję. Jakimś cudem udało się jej wykręcić.

Na początku kolejnego roku szkolnego 1942/43 dyrektorka zaprosiła naszą klasę do domu i zapytała, czy chcemy wstąpić do tajnego polskiego harcerstwa. Zapisało się nas pięciu z sześciu chłopców w klasie, jedna mama się przestraszyła. Dziewczynki z klasy też stworzyły swój zastęp. Ta przynależność, nasze zbiórki, zabawy, zdobywanie sprawności były moim wielkim szczęściem.

Jerzy Jedlicki (14 czerwca 1930 - 31 stycznia 2018)Jerzy Jedlicki (14 czerwca 1930 – 31 stycznia 2018) Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Pamiętałeś w każdej chwili, że jesteś Żydem?

– Nie. Tyle że wiedziałem, że jestem podwójnie zagrożony. Raz jak wszyscy chłopcy, którzy chodzą na tajne nauczanie historii i są w harcerstwie, to nie było wielkie zagrożenie, ale jakieś tam było. A poza tym, że jestem dodatkowo zagrożony.

Słyszałeś język ulicy?

– Słyszałem. Zaczepiali mnie, nie miałem idealnego wyglądu. Kiedyś w tramwaju zdarzyła mi się podobna historia do tej, którą Michał Głowiński przeżył w kawiarni. Wszedłem do tramwaju na platformie. Był tłok. Jakiś mężczyzna mnie zaczepił: „Ty chyba Żydek jesteś?”. Mówię, że nie, do szkoły jadę, dlaczego on tak mówi? Zaczęli się inni mi przyglądać i wywiązała się dyskusja. Jedni uważali, że Żydek, a inni, że nie. Przeważała opinia, że wyglądam. Udało mi się wyjść na najbliższym przystanku. Kiedyś znowu zaczepił mnie granatowy policjant, który stał razem z żandarmem niemieckim. Zaczął kiwać na mnie i ta sama gadka: „Żydek”. Ja mówię, że nie, że gdzie tam, w końcu mnie puścili.

W czasie powstania w getcie, gdy widać było łunę nad miastem i dochodził zapach spalenizny, nasiliły się w szkole dowcipy o Żydach przynoszone z domu przez dziewczynki – harcerki z naszej klasy. Starałem się tego nie słuchać.

A wcześniej pojawił się w klasie chłopak z mojej starej przedwojennej szkoły, Jurek. Ja byłem wtedy kalwinem, a on luteraninem i razem wychodziliśmy z lekcji religii. Był chyba niemieckiego pochodzenia, inteligencka rodzina.

Na pierwszej pauzie odciągnąłem go na bok: „Słuchaj, ja się już nie nazywam Grossman, trzymaj gębę na kłódkę”. Wytrzymał pół roku. To ja zrobiłem głupstwo, z rozmowy, którą prowadziłem w klasie, wynikło, że my się znamy dawniej. Moi koledzy musieli coś już podejrzewać, wzięli Jurka na bok, przycisnęli do ściany i kazali mu gadać. Gdy opisałem to zdarzenie w „Gazecie” niedawno, Jurek napisał do mnie, że chce się ze mną spotkać. Odezwało się też dwóch chłopców z tej klasy. Nie bardzo mądrze napisali, ale bardzo poczciwie.

Najgorsze było dla mnie nie to, że jestem Żydem, za co grozi śmierć, tylko to, że mnie wykluczono z tego powodu z drużyny. Byłem bardzo patriotycznym chłopakiem. Odbyłem rozmowę z drużynowym. Oświadczył mi surowo, że nie ma w polskim harcerstwie miejsca dla Żydów. Już byłem wyrośnięty, miałem 13 lat, a tu taka scena: stoję przed nim, beczę, zaklinam, że jestem Polakiem i katolikiem, jak cała moja rodzina od pokoleń.

Jerzy Jedlicki (14 czerwca 1930 - 31 stycznia 2018)Jerzy Jedlicki (14 czerwca 1930 – 31 stycznia 2018) Fot. Bartosz Bobkowski / Agencja Gazeta

„Odcinałem się w ten sposób od tych, co ginęli za murem” – napisałeś po wielu latach. Tak to wtedy czułeś?

– Nie wiem. Wtedy to chyba była bardziej rozpacz niż poczucie, że ich zdradzam. W drodze łaski dał mi upokarzającą propozycję, którą przyjąłem, że mogę zostać członkiem drużyny, ale nie będę przychodził na zbiórki. Kazał mi porządkować bibliotekę drużyny, która była schowana na strychu u jednego z przybocznych, zajmowałem się tym latem, a jesienią już nie wróciłem do szkoły. Mieliśmy szantaż. Drużynowy Michał Wojnicz-Sianożęcki zginął na Starówce, walcząc w powstaniu warszawskim.

A z szantażem było tak: ze Lwowa przedarł się do Generalnej Guberni mój kuzyn Stefan, ze strony rodziny ojca, Totenbergów. My mu pomagaliśmy, przychodził do nas ogrzać się, na obiady. Raz go złapali w łapance, trafił na Majdanek. Udało mu się stamtąd uciec, zjawił się u nas o piątej rano. Trzeba było go rozebrać do naga i spalić obozowe łachy pełne wszy.

Przychodził do nas dalej, strasznie był samotny. Nie znał pacierza, więc go uczyłem: „W imię Ojca i Syna i Ducha świętego”, a on takie żarty sobie stroił: „duch święty, to ten gołąbek, tak?”. Dla mnie to były bardzo poważne sprawy, ale i tak go lubiłem. Kupił sobie samouczek języka fińskiego i uczył się pilnie.

Miał 17, może 18 lat, gdy zginął w czasie powstania warszawskiego. Dołączył do jakiegoś oddziału, miał jak na Żyda piękną śmierć.

Ale tymczasem jeszcze przychodził do nas i któregoś dnia latem 1943 r. szedł ulicą Złotą z dwoma osobnikami. Naprzeciwko niego przeszła akurat moja ciotka Lena, matka Lutka i Wisi, która z nami wtedy mieszkała. Stefan jej się ukłonił, odruchowo.

Z tych dwóch natychmiast jeden poszedł za ciotką i w ten sposób doszli do nas, na Złotą róg Twardej, wynajmowaliśmy tam dwa pokoje sublokatorskie. Oni Stefana namierzyli, nie miał pieniędzy, ale gdzieś zdeponował pióra wieczne swego wujka i prowadził ich do tego depozytu. Wykupił się, zostawili go. No, ale mieli już nas. Bo ciotka Lena z kolei doprowadziła ich do nas. Już wiedziała, że idą za nią, ale nie umiała im uciec.

Matka objęła komendę. Mogą zaraz przyjść po nas, mam natychmiast się ubrać, wyjść i jechać do innej ciotki, na Pelcowiznę, bez dyskusji. Pojechałem, ale Witek został z mamą i ciocią w mieszkaniu, widocznie nie mieli dokąd pójść. Tego samego dnia przyszli szantażyści i mama ich wyrzuciła za drzwi. Z góry postanowiła, że nie będzie się opłacać. „Nie jesteśmy Żydami, wynoście się”.

Gestapo przyjechało następnego dnia i zgarnęło całą trójkę na Szucha. Witka sprawdzali natychmiast, z negatywnym wynikiem.

Przedtem uzgodnili wszystkie szczegóły biografii, żeby się nie wysypać. Mama powtarzała: jak najmniej mówić, ona będzie gadać. Mama była germanistką, ale udawała, że nie rozumie ani słowa po niemiecku. Rozmawiali przez tłumacza, a mama mogła reagować na to, co mówili między sobą. Grała idiotkę, gosposię, awanturowała się, że pan Grodecki, gospodarz, właściciel sklepu żelaznego, przyjdzie na obiad – rzeczywiście mu gotowała – i że musi wracać do domu ten obiad gotować, a tutaj na takie bzdury czas traci.

Wsadzili ich do tak zwanego tramwaju, pomieszczenia w suterenie na Szucha, z ławkami, gdzie się czekało na przesłuchania albo na decyzję, co dalej. Na dole mama, przekonana, że jest podsłuch, zaczęła tę samą gadkę, na okrągło, że pan Grodecki przyjdzie, a tu nie ma obiadu. Potrzymali ich kilka godzin i przed wieczorem puścili. Matka jeszcze się wykłócała, że nie zapłaci za dorożkę, że mają jej zwrócić.

Następnego dnia tylko doczekała wizyty Gestapo, które sprawdziło, że wszyscy są, i się wszyscy wyprowadzili. Mnie przyjęła Maria Horbatowska, przed wojną sekretarka mojego ojca w przedsiębiorstwie naftowym. A krótko potem pani Maria Jabłońska ulokowała mnie w internacie u ojców marianów na Bielanach. Naopowiadała, że jestem z wołyńskiej szlachty; czy w to uwierzyli, wątpię.

Dzięki odwadze i mądrości twojej matki Wandy Grossman-Jedlickiej uratowała się piątka żydowskich dzieci: ty, twój brat Witek, twoi kuzyni Wisia, Lutek i Maryś. Niesamowity wyczyn.

– Witek potem powiedział matce, że gdyby drugi raz miało się powtórzyć najście szmalcowników, on się od razu przyzna do wszystkiego, nie wytrzyma tego drugi raz. Na szczęście nie było drugiego razu. Ale uważam, że to zdarzenie pozostawiło na nim skazę. Nigdy już nie miałem z nim bliższego kontaktu.

Ja wyszedłem z tego cało, tak mi się wydaje. Jak skończyła się wojna, miałem 15 lat i przekonanie, że teraz się zaczyna życie, tamto jest nieważne, zamykam ten rozdział. Powiedziałem to sobie: wszystko, co było dotąd, przekreślam – i lata całe nie wspominałem, nie rozmawiałem. Zresztą komu miałem to opowiadać? Mama wszystko przeżyła razem ze mną, z bratem w ogóle żeśmy nie rozmawiali. Dopiero mojej żonie Hani opowiadałem.

Co się stało z twoim ojcem?

– Ukrywał się w domu na Jesionowej, gdzie kwitła konspiracja. To stamtąd – już po śmierci Marii Jabłońskiej, która gwałtownie zachorowała pod koniec 1943 r. – bojówka podziemia wywlekła Jerzego Makowieckiego. Był przyjacielem mojego ojca. Dziś to już znana historia. Jerzy Makowiecki i Ludwik Widerszal, członkowie wydziału BIP, czyli Biura Informacji i Propagandy Armii Krajowej, z pochodzenia Żydzi, zostali 13 czerwca 1944 r. bratobójczo zamordowani. Zabójcy nie przeszukali mieszkania, jak już mieli swoją ofiarę.

Ojciec musiał na gwałt szukać nowego schronienia. Poszedł do pana Janiczka, miłego starszego pana, którego wcześniej poznał, i ten go przyjął. Jan Janiczek był redaktorem naczelnym „Biuletynu Informacyjnego” KG AK, wydania P na powiaty, a jego córka Zosia była łączniczką Bartoszewskiego w Żegocie.

recomendował: Leon Rozenbaum

W świadectwie złożonym Władysławowi Bartoszewskiemu piszecie z mamą, że „w 1944 roku, kiedy bojówki NSZ zaczęły penetrować i terroryzować całe środowisko”, twój ojciec wyszedł w ostatnią swoją drogę – do Gross-Rosen.

– Wywieźli go w czasie powstania do obozu. Tam wywołali jego nazwisko i więcej nie wrócił. Słyszałem, że ktoś z baraku zadenuncjował, że jest Żydem, ale nie mam dowodów ani pewności.

Czułeś się po wojnie obco?

– Nie. Przypadkiem tak się stało, że miałem w czasie wojny więcej dobrych doświadczeń niż złych.


Jerzy Jedlicki (14 czerwca 1930 – 31 stycznia 2018)

Historyk, od 1989 r. profesor Instytutu Historii PAN. Zajmował się historią społeczną i historią idei XIX wieku, teksty publicystyczne ogłaszał m.in. w „Res Publice”, „Znaku”, „Polityce” i „Wyborczej”. W 2015 r. otrzymał Nagrodę Fundacji na rzecz Nauki Polskiej (tzw. polskiego Nobla). W czasach PRL-u działacz opozycji demokratycznej, członek założyciel i wykładowca niezależnego Towarzystwa Kursów Naukowych, w stanie wojennym internowany.

Wydał m.in.: „Nieudana próba kapitalistycznej industrializacji” (1964), „Klejnot i bariery społeczne” (1968), „Jakiej cywilizacji Polacy potrzebują” (1988), „Źle urodzeni, czyli o doświadczeniu historycznym” (1993), „Świat zwyrodniały. Lęki i wyroki krytyków nowoczesności” (2000). Redaktor naukowy trzytomowych „Dziejów inteligencji polskiej do roku 1918” i autor ich tomu II „Błędne koło 1832-1864”.

„Pisze jasno i zajmująco, pisze mądrze i przenikliwie, pisze piękną polszczyzną – podsumowywał twórczość Jerzego Jedlickiego z okazji jego 80. urodzin Adam Michnik. – Łączy wielką rzetelność badawczą ze sztuką pięknego opowiadania. Dlatego stworzył dzieła wybitne”.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Time capsule of Israeli treasures heading to the moon

Israel21cTime capsule of Israeli treasures heading to the moon

Abigail Klein Leichman


Israelis responded enthusiastically to calls for drawings to go into the time capsule being launched into outer space. Photo courtesy of SpaceIL

A time capsule containing three disks with hundreds of digital files of documents including Israel’s Declaration of Independence, flag and national anthem, the Bible, and children’s drawings will fly to the moon aboard the Beresheet (Genesis) unmanned spacecraft in February.

Israeli nonprofit SpaceIL and Israel Aerospace Industries (IAI) presented the time capsule on December 17 at IAI’s Space Division in Yehud, where the finished spacecraft is awaiting a specific launch date.

Beresheet will get a ride to the moon alongside other satellites as a secondary payload on a SpaceX Falcon 9 rocket taking off from Cape Canaveral, Florida.

The time capsule, along with the spacecraft, will remain on the moon indefinitely after completing Israel’s first lunar mission. The hope is that the treasure trove of Israeli memorabilia will be found by future space travelers.

An Israeli child’s drawing going into the time capsule aboard SpaceIL’s moon mission. Photo by Yoav Weiss

Other items in the time capsule are dictionaries in 27 languages; encyclopedias; Israeli songs; the Wayfarer’s Prayer; books of art and science and Israeli literature; information about Israeli scientific and technological discoveries and developments that influenced the world; photos of Israel’s landscapes and of leading figures in Israeli culture; and a children’s book inspired by SpaceIL’s mission to the moon.

“Inserting the disks into the spacecraft, which is a real ‘time capsule,’ indicates the spacecraft’s readiness to blast off from the launch site in a few weeks,” said Ido Anteby, CEO of SpaceIL.

“SpaceIL’s crews and IAI have completed testing of the spacecraft and its systems, and are preparing for the beginning of the amazing and complex journey that exemplifies innovation, creativity and courage. The spacecraft’s historic journey, which also includes a scientific mission, makes a significant contribution to advancing the space industry and the subject of space in Israel.”

SpaceIL’s Beresheet unmanned spacecraft at Israel Aerospace Industries in Yehud. Photo by Yoav Weiss

SpaceIL is a non-profit organization established in 2011 aiming to land the first Israeli spacecraft on the moon. The project also aims to inspire children in Israel and around the world to study science, technology, engineering and mathematics (STEM).

In October, SpaceIL and the Israeli Space Agency announced a collaboration with NASA that will enable SpaceIL to improve its ability to track and communicate with the spacecraft before, during, and after landing on the moon. NASA will have access to magnetic field data gathered by the magnetometer installed aboard the Israeli spacecraft, developed in collaboration with Israel’s Weizmann Institute of Science.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Second Hezbollah Attack Tunnel Exposed

Second Hezbollah Attack Tunnel Exposed

Israel Defense Forces



Our troops just found a SECOND attack tunnel that Hezbollah dug from Lebanon into Israel. Hezbollah planned to use this tunnel to carry out an attack against Israeli civilians. We won’t let them.

 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Ocaleni z Hotelu Polskiego

Ocaleni z Hotelu Polskiego

Paweł Smoleński


Hotel Polski przy ul. Długiej 29 na fotografii anonimowego autora wykonanej najprawdopodobniej w 1941 r. Podczas powstania warszawskiego wybudowany w 1808 r. budynek został niemal całkowicie zniszczony, ocalał tylko front. Odbudowano go po wojnie, dziś również jest hotelem i zachował starą nazwę

Wielu warszawskich Żydów podczas okupacji szukało ratunku w Hotelu Polskim przy Długiej, gdzie – jak wierzyli – można było kupić dokumenty neutralnych państw i dzięki nim wydostać się z kraju. Przez hotel przewinęło się ok. 2,5 tys. Żydów, ale przeżyło ok. 300

Z dr Agnieszką Haską ( antropolożka kultury, socjolożka, pracuje Centrum Badań nad Zagładą Żydów PAN, autorka m.in. książki „»Jestem Żydem, chcę wejść«. Hotel Polski, 1943”, Warszawa 2006 r.) rozmawia Paweł Smoleński 

PAWEŁ SMOLEŃSKI: Opowieść o Hotelu Polskim w Warszawie, gdzie w 1943 r. Żydzi szukali szansy na przeżycie, to historia tragiczna, choć jej prapoczątków można szukać w wielkiej miłości.

DR AGNIESZKA HASKA: Wszystko zaczęło się w 1938 r. w Górze Kalwarii, gdzie odbywał się ślub córki rabina Abrahama Mordechaja Altera ze znanego i wpływowego rodu chasydzkiego Ger. Na uroczystość przyjechała cała ortodoksyjna śmietanka Europy, m.in. Eli Sternbuch ze znakomitej rodziny ze Szwajcarii. Na weselu zobaczył pannę z Warszawy o imieniu Guta i zakochał się na zabój. Dlatego w wakacje 1939 r. Eli pojawił się znów w Polsce, tym razem z oświadczynami. Pierwsze kroki skierował do rodziców Guty, którzy byli zachwyceni propozycją małżeństwa, jednak panny nie było w Warszawie, więc Eli pojechał za nią aż do Zakopanego. Ale Guta miała mnóstwo absztyfikantów, więc Eli dostał kosza, co nie znaczy, że się odkochał.

Gdy wybuchła wojna, ze Szwajcarii wysyłał Gucie paczki do warszawskiego getta. Guta wspominała, że słał np. puszki z sardynkami, a ona z matką sprzedawała je na czarnym rynku. Tak Eli uratował Gucie życie. A równolegle na całym świecie Żydzi zaczęli poszukiwać dróg, by pomóc rodakom w okupowanej Polsce, a najlepiej niektórych jakoś z niej wydostać.

Rodzina Sternbuchów założyła w Szwajcarii stowarzyszenie HIJEFS; początkowo wysyłało paczki uciekinierom z okupowanej Polski, którzy znaleźli się w Szanghaju. Pomagał również były poseł na Sejm RP Abraham Silberschein, który zorganizował Komitet Pomocy RELICO, oraz kupiec Chaim Eiss, jeden z liderów Agudat Israel. Różnymi drogami dochodziły do nich wiadomości, że Żydzi mający obywatelstwo niektórych krajów wrogich Rzeszy lub państw neutralnych pod okupacją nie podlegają wszystkim niemieckim zarządzeniom: nie muszą nosić opasek z gwiazdą Dawida czy mogą swobodnie wychodzić z getta. Na początku wojny dzięki zagranicznym dokumentom i oczywiście łapówkom można było nawet wyjechać z okupowanej Polski. W ten sposób np. rodzina rabina Altera w 1940 r. opuściła Warszawę: dostali wizy włoskie, pojechali do Triestu, a stamtąd popłynęli do Palestyny.

Powstał więc plan, aby załatwić południowoamerykańskie paszporty dla Żydów w okupowanej Polsce. W tej sprawie żydowskie organizacje ze Szwajcarii skontaktowały się z polskim poselstwem w Bernie, a ściślej – z Juliuszem Kühlem, Żydem zatrudnionym przez ambasadora Aleksandra Ładosia do kontaktów ze środowiskami żydowskimi. Kühl miał znakomite kontakty, podobnie jak Ładoś. Ponieważ znali się z konsulami honorowymi Paragwaju czy Hondurasu w Szwajcarii, zaczęli załatwiać dokumenty.

Jeden z pierwszych paszportów, wysłany jesienią 1941 r., był dla Guty. Inny wysłano do Lwowa do rodziny znanego rabina Weingorta; jego syn, przyjaciel Sternbuchów, próbował w ten sposób wydostać rodzinę, żeby mogła uczestniczyć w jego ślubie w Szwajcarii. Nie wiedział, niestety, że znajdują się oni w getcie w Warszawie; poza tym wyjazd był już wtedy niemożliwy. Ale Żydzi – posiadacze paszportów południowoamerykańskich czy Stanów Zjednoczonych – wciąż nie podlegali wszystkim zarządzeniom władz okupacyjnych. Wiemy, że w 1941 r. w getcie warszawskim takich osób było 715. Część z nich przed tzw. akcją likwidacyjną latem 1942 r. zabrano na Pawiak i internowano. Była między nimi właśnie Guta i jej matka, ale też nastolatka Miriam Wattenberg, której pamiętnik wydany w Nowym Jorku w 1945 r. pod nazwiskiem Mary Berg był pierwszym opublikowanym świadectwem życia w warszawskim getcie.

Ta grupa wyjechała na początku 1943 r. do obozu w Vittel, kurortu zamienionego w miejsce internowania. Znajdowali się tam nie tylko Żydzi, ale także np. Francuzi z obywatelstwem brytyjskim czy Amerykanie. Vittel po koszmarze getta – jak pisała w pamiętniku Miriam – było rajem. Z obozu wysyłają kartki pocztowe, że w Vittel jest luksusowo, że mają co jeść. Nawiasem mówiąc, w 1944 r. niektórzy doczekali się wymiany na jeńców niemieckich internowanych przez aliantów; rodzina Wattenbergów, która miała amerykańskie obywatelstwo, w marcu 1944 r. wypłynęła z Lizbony do Nowego Jorku.

Pomysł zakochanego Eliego wypalił.

– I dlatego żydowskie organizacje w Szwajcarii oraz poselstwo polskie w Bernie zaczęły załatwiać dokumenty państw południowoamerykańskich Żydom w okupowanej Europie – nie tylko polskim, ale również holenderskim. Z gett przychodziły różnymi kanałami listy z danymi osobowymi i ze zdjęciami; w drugą stronę szły paszporty i promesy, czyli przyrzeczenia obywatelstwa. To trwało co najmniej do połowy 1943 r. Dokumenty docierały do Warszawy, Krakowa, Będzina czy Bielska. Najwięcej wysłano do Warszawy – ale kiedy wreszcie tam dotarły, nie było komu ich odebrać, bo większość adresatów zginęła latem 1942 r. w Treblince. Wybuchło powstanie w getcie, a papiery leżały na poczcie na ul. Ludwika Zamenhofa 19, czyli tam, gdzie jest dzisiaj muzeum Polin.

Dokumentami zainteresowało się dwóch żydowskich kolaborantów: Lolek Skosowski i Adam Żurawin. Czy oni zaproponowali spółkę warszawskiemu gestapo, czy Niemcy przejęli dokumenty? Tego nie wiemy. Ale biznes się kręcił. Moim zdaniem to ci dwaj przejęli dokumenty i postanowili zarobić. Sprawa w końcu była prawie legalna z niemieckiego punktu widzenia, gdyż akcja wymiany niemieckich jeńców za obywateli innych państw została zatwierdzona przez Berlin, rachunki musiały się zgadzać, a dokumenty były bezpańskie. Tak zaczął się handel.

Nagle więc w Warszawie pojawiła się wiadomość, że można kupić dokumenty państw południowoamerykańskich, a ich posiadacze mają szansę wyjechać z okupowanej Polski do specjalnego obozu. Tam szczęśliwcy będą czekać na wymianę za jeńców niemieckich internowanych przez aliantów. Ci, którzy zdążyli odebrać dokumenty przed powstaniem w getcie, np. poeta Icchak Kacenelson, autor poematu „Pieśń o zamordowanym narodzie żydowskim”, znalazł się w hotelu Royal na Chmielnej 31, gdzie internowanych było około 70 osób. 18 maja 1943 r. 64 z nich zostało wywiezionych do Vittel.

Ponieważ do hotelu Royal zaczęło się zgłaszać coraz więcej Żydów, więc Niemcy potrzebowali większego budynku. Stąd wziął się Hotel Polski przy Długiej 29. To było wiosną 1943 r. miejsce owiane legendą wśród Żydów ukrywających się po tzw. stronie aryjskiej. Już było po powstaniu, a Warszawę oficjalnie ogłoszono „Judenrein” – miastem wolnym od Żydów. I nagle pojawiła się szansa na wyjazd z Polski. Nawiasem mówiąc, budynek Hotelu Polskiego odbudowano po wojnie; ma nawet ten sam adres i wciąż można tam przenocować. Ma jedne z najtańszych pokoi w centrum Warszawy.

Kto puścił w obieg wiadomość o dokumentach ratujących życie?

– Jak każdej plotki nie można jej przypisać konkretnemu autorowi, ale pojawia się we wszystkich niemal wspomnieniach Żydów ukrywających się wtedy w Warszawie. A brzmi tak: na ulicy Długiej 29 jest Hotel Polski, można tam pójść i kupić dokumenty gwarantujące bezpieczeństwo. Ludzie więc idą tam, kupują papiery Hondurasu, Paragwaju, Peru, Kostaryki za grube pieniądze – biżuteria, złoto, dolary, od 30 do 300 tys. zł za dokument. We wspomnieniach wygląda to bardzo różnie.

O pobycie w Hotelu Polskim opowiadał mi pisarz Uri Orlev, czyli Jurek Orłowski. Jego wspomnienia są szczególnie wstrząsające, gdyż przywołuje on pamięć dziecka. Orlev potrafi napisać o warszawskim getcie, że był to najlepszy czas jego dzieciństwa, gdyż – póki Niemcy nie zamordowali jego matki – była zawsze w domu, bo nie pracowała, on nie chodził do szkoły, której przed wojną nienawidził. Słowem – Hotel Polski to były dla Orleva niemal wakacje.

– Według niektórych relacji wyglądało to nawet tak, że do bramy Hotelu Polskiego pukał człowiek, mówił: „Jestem Żydem”, był wpuszczany do środka, płacił za papiery, a wokół przechadzali się Żydzi bez opasek, rozmawiali, śmiali się. Od Skosowskiego i Żurawina kupowało się dokumenty, a niemiecka komisja wciągała ludzi na listę do wyjazdu. Paszporty były wystawiane na cudze nazwiska, ze zdjęciami obcych ludzi, więc w Hotelu Polskim dopisywano fikcyjnych członków rodziny. Ludzie uczyli się nowej tożsamości.

Hotel Polski wyglądał jak miejsce, gdzie panuje jakiś przedsmak wolności. To nie ziemianka w piwnicy lub szafa; to nadzieja na wydostanie się z piekła. Ukrywający się mieli dylemat: iść do hotelu czy nie iść, bo przecież może to być kolejna niemiecka pułapka. Na Długiej pojawiali się również ludzie, którzy nie mieli się gdzie podziać, bo np. spaliły im się kryjówki.

W hotelu był jeszcze trzeci ważny człowiek – cieszący się wielkim szacunkiem i zaufaniem przedwojenny dyrektor warszawskiego oddziału Jointu, założonej w USA żydowskiej organizacji pomocowej, Dawid Guzik, który widział w zagranicznych papierach możliwość ratunku. Wysyłał do Agencji Żydowskiej prośby o ratunek i dostawał certyfikaty umożliwiające emigrację do Palestyny. Na giełdzie w Hotelu Polskim były to papiery najniższej wartości. Tych około 270 certyfikatów Guzik rozdał za darmo, więc może dlatego uważano, że paszport z Kostaryki lub Paragwaju jest lepszy.

Ile było tych prawdziwych-lewych południowoamerykańskich dokumentów?

– Wiemy, że do okupowanej Polski ze Szwajcarii wysłano ok. 1,8 tys. dokumentów. Przez hotel przewinęło się w przybliżeniu 2,5 tys. osób. Szacuje się, że likwidację getta warszawskiego przeżyło 25-30 tys. Z grubsza co dziesiąty miał więc szansę trafić do Hotelu Polskiego.

Pierwszy transport z Hotelu, około 1,8 tys. osób, odjechał z Warszawy z Dworca Gdańskiego do Bergen-Belsen 5 lipca 1943 r. Bergen-Belsen jeszcze nie było strasznym obozem koncentracyjnym, jaki znamy z brytyjskich zdjęć zrobionych tuż po wyzwoleniu w 1945 r., lecz miejscem dla internowanych Żydów cudzoziemców. Żydzi jechali normalnym pociągiem z przedziałami, każdy miał miejsce siedzące. Ale już 13 lipca hotel został otoczony przez Niemców. Rano został sformowany drugi transport, lecz po południu hotel był już zamknięty.

Dlaczego?

– Skończyły się dokumenty, a i afera przybrała zbyt duże rozmiary. Ci, którzy zostali w hotelu bez dokumentów – około 400 osób – zostali wywiezieni na Pawiak. Większość z nich Niemcy dwa dni później rozstrzelali w ruinach getta. Od tego momentu przekazywana z ust do ust wieść o Hotelu Polskim zmienia się: to jednak była pułapka, bo jednych wywieziono w nieznane, a resztę zamordowano.

Kto pojechał w transportach na Zachód?

– Od elit do kolaborantów. Np. syn i żona Abrahama Gancwajcha, szefa tzw. Trzynastki, jak mieszkańcy getta nazywali oficjalny urząd do walki z lichwą i ze spekulacją, który naprawdę był agenturą gestapo. Ale był również pisarz Jehoszua Perle, znany działacz syjonistyczny Menachem Kirszenbaum, żołnierze Żydowskiej Organizacji Bojowej i Żydowskiego Związku Wojskowego – oni podobno dostali dokumenty za darmo.

Zresztą mniej więcej w tym samym czasie trwa wokół tych dokumentów kontredans dyplomatyczny. Niemcy zaczęli weryfikować ich autentyczność, zwracali się do rządów państw południowoamerykańskich z prośbą o potwierdzenie obywatelstwa uwięzionych Żydów. A one odpowiadały: nic na ten temat nie wiemy. Paszporty wydawali przecież głównie konsulowie honorowi – i to w dużej mierze za łapówki. W rezultacie szwajcarska policja wszczęła w tej sprawie śledztwo. Notabene, pieniądze na łapówki pochodziły od organizacji żydowskich w Stanach, zaś informacje za ocean szły polskimi kanałami dyplomatycznymi; z poselstwa w Bernie via Londyn do konsulatu w Nowym Jorku.

Przecież po tych dokumentach i ludziach im przypisanych musiało być widać, że to wszystko lipa.

– Dokumenty były oryginalne, ale podczas ich weryfikacji okazywało się, że a to zdjęcia się nie zgadzają, a to wnuczek jest w wieku dziadka lub starszy, że dopisano nowe nazwiska. Żydowskie organizacje, chcąc ratować internowanych, naciskały więc wszelkimi dostępnymi sposobami głównie na polityków amerykańskich, żeby przekonali oni rządy Paragwaju i Hondurasu do potwierdzania paszportów. W tym momencie okazało się, jak wiele warte były najgorsze papiery, czyli palestyńskie certyfikaty, bo władze brytyjskie od razu potwierdziły ich autentyczność, choć przecież były załatwiane poniekąd na lewo.

Pod koniec października 1943 r. z Bergen-Belsen wyjechał transport 1,8 tys. osób. Byli przekonani, że jadą na wymianę, tymczasem pociąg stanął w Auschwitz. Na rampie w Birkenau więźniowie pytali, gdzie są. Słyszeli nazwę Auschwitz, a przecież wiedzieli, co to znaczy. W rozbieralni przy komorach gazowych doszło do buntu. Według legendy osobą, która go podniosła, była tancerka Franciszka Manówna, bardzo znana przed wojną, w getcie nie miała jednak zbyt dobrej reputacji; jej brat i mąż byli kolaborantami i – być może – ona również. Doskoczyła do esesmana – nazywał się Schilinger – wyrwała mu pistolet z kabury i zastrzeliła go.

Po tym transporcie odjechały z Bergen-Belsen jeszcze dwa – łącznie 350 osób.

Icchak Kacenelson pojechał do Auschwitz właśnie z Vittel.

– Bo tam również Niemcy sprawdzali dokumenty. Wyjechały stamtąd wiosną 1944 r. dwa transporty z 214 osobami. USA ciągle naciskały na kraje Ameryki Południowej i kiedy do ambasady szwajcarskiej w Berlinie nadeszło ostateczne potwierdzenie obywatelstwa internowanych Żydów, było już za późno. Kilka dni wcześniej z Vittel odszedł ostatni transport.

Słowem – przeżyli ci, którym zweryfikowano pozytywnie paszporty, lub ludzie z certyfikatami palestyńskimi potwierdzonymi przez Wielką Brytanię. Np. nie pojechał do Auschwitz nafciarz i właściciel kin w Meksyku Jakub Grand, który w 1939 r. był na wakacjach w Polsce. Zmarł przed wyzwoleniem w Bergen-Belsen, gdzie na warunki obozowe i tyfusnałożyła się bardzo ciężka zima z 1944 na 1945 r. Ale też szwajcarskim organizacjom żydowskim via Czerwony Krzyż udało się wysyłać do obozu paczki. To uratowało więźniów, np. Uriego Orleva. Szacuje się, że w sumie z wywiezionych przez Hotel Polski przeżyło ok. 300 osób. Znamy ich nazwiska, lecz w większości nie znamy prawdziwych nazwisk zamordowanych. Można je odtwarzać tylko z pamięci świadków.

Jaki jest udział dyplomacji polskiej w Szwajcarii w organizowaniu dokumentów dla Żydów?

– Wykonała kawał dobrej roboty, głównie ze względu na ambasadora Aleksandra Ładosia i Juliusza Kühla, choć włączono w akcję całe poselstwo. To była bardzo ważna rola, ale tylko jeden z elementów o wiele większej układanki, ze szwajcarskimi i z amerykańskimi Żydami w rolach głównych. Tak naprawdę polska placówka w Bernie była pod wieloma względami wyjątkowa i do pewnego stopnia działała samodzielnie, nie o wszystkim informując przełożonych. Co prawda polskie MSZ w Londynie deklarowało pomoc, ale często zwlekało z różnymi sprawami. Tak było np. z zatrudnieniem Juliusza Kühla jako pracownika etatowego z paszportem dyplomatycznym, o co przez dwa lata zabiegał w kolejnych listach Ładoś; pojawia się w nich sugestia, że MSZ nie chce mu dać zgody, bo to Żyd, więc element niepewny.

Czy akcja związana z Hotelem Polskim była czymś wyjątkowym w okupowanej Europie?

– Wyjątkowa na pewno ze względu na swój aspekt czarnej legendy – po wojnie długo utrzymywało się przekonanie, że była to pułapka Niemców nastawiona na wywabienie Żydów z kryjówek, ograbienie i zamordowanie. Dziś wiemy, że była to akcja, która mogła się udać, gdyby nie splot wielu okoliczności. Ale trzeba pamiętać, że pomysł szukania ratunku dzięki paszportom czy wizom pojawił się wcześniej. Przed wojną hitlerowskie Niemcy stawiały na emigrację Żydów – do Palestyny, do innych krajów. Dość popularny był pomysł, by Żydom znaleźć miejsce poza Europą, żeby w końcu gdzieś wyjechali. Hasło „Żydzi na Madagaskar” nie wzięło się znikąd. Tyle że kolejne państwa wprowadzały tzw. kwoty emigracyjne, Brytyjczycy niechętnie wpuszczali do Palestyny, a uchodźcy żydowscy nie mieli się gdzie podziać – koczowali w obozie przejściowym w Zbąszyniu czy pływali od portu do portu na statku „St. Louis”. Po wybuchu wojny zagraniczne paszporty i wizy często stanowiły przepustki do ucieczki z piekła – choć wtedy najczęściej jeszcze nie wiedziano, że Żydom grozi eksterminacja. Wystarczy wspomnieć postacie konsulów w Kownie: Jana Zwartendijka i Chiune Sugihary, którzy w 1940 r. wystawiali wizy tranzytowe przez Japonię do Holenderskich Indii Wschodnich, ratując w ten sposób kilka tysięcy osób.

Szwajcarski pomysł z paszportami uratował życie na pewno kilkudziesięciu osobom. Ale cała sprawa Hotelu Polskiego pokazuje na wielu poziomach, że nie wszystkie opowieści kończą się dobrze. Wielki wysiłek wielu osób, stworzenie misternej dyplomatycznej układanki, aby ratować polskich Żydów, w sumie skończyły się tragicznie – większość posiadaczy południowoamerykańskich paszportów zginęła.

Choć – przepraszam – w całej tej sprawie jest mały happy end. Guta przeżyła, ale próbowała w Vittel popełnić samobójstwo. A kiedy po wojnie odnalazł ją Eli, zgodziła się wyjść za niego za mąż. Mieli szóstkę dzieci; doczekali się też całkiem sporego grona wnucząt i prawnucząt. Zmarła sześć lat temu w wieku 95 lat.


Dr Agnieszka Haska, antropolożka kultury, socjolożka, pracuje Centrum Badań nad Zagładą Żydów PAN, autorka m.in. książki „»Jestem Żydem, chcę wejść«. Hotel Polski, 1943”, Warszawa 2006


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com