Archive | November 2018

The Israel-Palestine conflict: a brief, simple history

The Israel-Palestine conflict: a brief, simple history

Vox



The conflict is really only 100 years old.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


Jeszywas Chachmej Lublin

Jeszywas Chachmej Lublin

Stanisław Obirek


Lublin przetrwał pożogę wojenną, ale jego żydowska dzielnica została całkowicie zniszczona. Jednak miasto nie było rozpieszczane przez powojennych gospodarzy i powoli niszczało.

W każdym razie takim go zapamiętałem z dawnych wypraw. Starówka raczej odstraszała niż zachęcała. Owszem, kościoły trzymały się mocno, nawet w najmniej sprzyjającym zabytkom okresie. Wierni nie szczędzili ofiar i pojezuicki kościół, który stał się katedrą zachwycał bogactwem barokowych fresków, podobnie dominikański zaułek przy Złotej intrygował gotykiem wzbogaconym barokowymi i dosłownie złotymi ołtarzami.

Dzisiaj, dzięki unijnym dotacjom, również okolice kościołów odzyskują dawny blask. Schodząc ulicą Grodzką w kierunku zamku (słynna kaplica z bizantyńskimi freskami zawsze mnie przyciągała jak magnes; niestety tym razem nie było już biletów i musieliśmy się zadowolić spacerem po rozległym dziedzińcu zamkowym) nie sposób nie zobaczyć wizytówki dzisiejszego Lublina – Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”.

To dzieło życia Tomasza Pietrasiewicza, instytucja która jest samorządową instytucją kultury, działającą w Lublinie na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Sama brama, zwana kiedyś również Bramą Żydowską, stanowiła przejście od Starego Miasta do dzielnicy żydowskiej, która – jak się rzekło – została całkowicie zniszczona w czasie wojny w latach 1942-43.

Jej magię próbował wyczarować przedwcześnie zmarły historyk literatury i miłośnik twórczości Brunona Schulza i Józefa Czechowicza, Władysław Panas w niedokończonej powieści „Oko cadyka”.

Z Bramą Grodzką łączę także wspomnienie jednego z ostatnich spotkań z Zygmuntem Baumanem w Polsce (potem już nie przyjeżdżał, bo młodzieżówka „prawdziwych Polaków” urządzała wszędzie gdzie się pojawił jazgot, którego wolał unikać). Tam właśnie Bauman złamał rękę wychodząc ze spotkania, bo stracił równowagę na schodach, gdy nagle skończyła się poręcz.

Tak jak obiecałem, będzie o Jeszywas Chachmej Lublin. Na stronie wspomnianego Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”, można znaleźć dokładnie opracowane hasło instytucji, o której chcę napisać:

W 1923 r. na światowym kongresie Żydów ortodoksyjnych w Wiedniu Majer Szapiro wystąpił z ideą wybudowania w Lublinie nowoczesnego gmachu jesziwy, gdzie zdobywanie wiedzy miało być wolne od trosk materialnych. Wybudowanie Jesziwy umożliwiłoby naukę wszystkim zdolnym młodym Żydom i pozwoliło wykształcić z nich rabinackie elity.

Jak się więc dowiadujemy ze wspomnianej strony:

Wybór miasta Lublina na budowę nowej jesziwy przez Majera Szapiro był nieprzypadkowy. Lublin był miastem o silnej tradycji nauczania Talmudu, w którym już od XVI wieku istniała słynna jesziwa i  mieszkali wybitni znawcy Talmudu jak np. Szalomon Szachna, uczeń Jakuba Polaka, założyciela pierwszej w Polsce jesziwy (w podkrakowskim Kazimierzu), Salomon Luria, czy Mordechaj Jaffe. W Lublinie działała ponadto jedna z pierwszych na ziemiach polskich hebrajskich drukarni, tu zbierał się Waad Arba ha-Aracot (Sejm Czterech Ziem), i prowadzili działalność słynni mistycy chasydzcy jak np.  Jaakow Icchak ha-Lewi Horowic zwany Widzącym z Lublina, dlatego usytuowanie przyszłej uczelni w mieście o tak bogatych tradycjach, wysokim odsetku ludności ortodoksyjnej oraz silnych wpływach chasydzkich, miało nawiązać do owych wielkich tradycji Lublina nazywanego „Jerozolimą Królestwa Polskiego

I tak dalej; można oczywiście cytować wiele takich historycznych smaczków, ale pozostawię je dociekliwym Czytelnikom by sami zgłębiali historię tego niezwykłego miejsca.

Ale hasło, nawet najlepiej opracowane to jedno, a osobista wizyta to zupełnie coś innego. Okazuje się, że magia miejsca działa tylko w tym drugim przypadku, choć oczywiście znajomość historii jest pomocna.

W każdym razie na mnie ta instytucja, a właściwiej jej historia zatrzymana w bryle budynku wywarła ogromne wrażenie.

Od razu chcę też powiedzieć, że przypomniała mi najlepsze wzorce katolickie, tzn. kolegia katolickie, które w równie bezkompromisowy sposób jak jesziwa rabina Majera Szapiry (w poprzednim haśle jest odnośnik i do jego bogatej osobowości) kształciły helotów sprawy katolickiej. Mimo, że nie jestem zwolennikiem prania mózgów, to jednak jeśli już podobne instytucje się zdarzają, to lepiej, by były na najwyższym poziomie.

Inna sprawa jak ich wychowankowie (nie znam podobnych instytucji kształcących kobiety) spożytkowują otrzymaną wiedzę. No ale powiedzmy, że to nie do końca jest pod kontrolą pomysłodawców. Jest też oczywiście wiele różnic między instytucjami katolickimi, kształcącymi przede wszystkim przyszłych obywateli, z których tylko nieliczni zostawali księżmi, a jesziwami dającymi głównie wykształcenie talmudyczne. Jest to jednak sprawa na oddzielny artykuł.

Ale wracajmy do tematu czyli do Jeszywas Chachmej Lublin, ogromnego budynku znajdującego się przy końcu długiej ulicy Lubartowskiej 85 w Lublinie. Dziś jest tam Hotel Ilan posiadający oczywiście własną stronę internetową, na której jest też odnośnik do synagogi i mykwy 

W tej chwili mógłbym się poczuć zwolniony z podawania historycznych szczegółów, skoro wszystko można znaleźć w Internecie. W istocie poprzestanę na kilku osobistych impresjach związanych przede wszystkim z charyzmatyczną postacią rabina Mejera Szapiry.

Wprawdzie Wikipedia podaje pisownię nazwiska Szapira, ale jednak wybieram jako bardziej miarodajną wersję leksykonu Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN”, który podaje wersję Szapiro tam też zainteresowanych odsyłam. Mnie natomiast interesuje sam fenomen judaizmu ortodoksyjnego i to w wersji propagowanej przez tego przedwcześnie i bezdzietnie zmarłego rabina.

Gdy przyglądałem się planszom, pokazującym życie i dokonania Mejera Szapira, które są bogato inkrustowane jego tekstami – nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oglądam jedno z wielu seminariów duchownych, najlepiej prowadzone przez zakon jezuitów znany z kultu pracy intelektualnej. Tak: wszędzie młodzi mężczyźni, gotowi godzinami zgłębiać tajniki judaizmu ortodoksyjnego i chronieni przed nazbyt świeckimi przedmiotami. Oczywiście również przed kobietami. Bo studia, tak uważają księża katoliccy i ortodoksyjni rabini, to sprawa przede wszystkim wybranych przez Boga do tych wzniosłych zadań mężczyzn.

Puściłem też wodze fantazji i wyobraziłem jak wyglądałby dialog chrześcijańsko-żydowski, gdyby rozwój tak wspaniale rozwijającej się uczelni żydowskiej nie został tragicznie przerwany w 1939 roku przez Zagładę polskich Żydów? Myślałem też o tym, jak to możliwe, że Stefan Wyszyński, który właśnie jako młody ksiądz latach 1925–1929 był studentem Wydziału Prawa Kanonicznego oraz Wydziału Prawa i Nauk Ekonomiczno-Społecznych Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, (stosowna tablica upamiętnia jego pobyt w Lublinie) w ogóle nie zainteresował się obecnością bogatej kultury i religii żydowskiej w tym mieście. O judaizmie i o Żydach miał pojęcia dość stereotypowe, by nie powiedzieć po prostu antysemickie.

Nie ustępował zresztą w tym innym księżom katolickim, o czym bogato zaświadcza ówczesna prasa katolicka.

No więc do spotkania nie doszło, może zabrakło wspomnianego Władysława Panasa i Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela, którzy – bez powodzenia zresztą – próbowali Lublinowi i Kościołowi katolickiemu przypomnieć jego żydowskie korzenie. Ich Lublin pozostał sferą marzeń. Takim niespełnionym, a właściwie urwanym marzeniem pozostała Jeszywas Chachmej Lublin.

Po prawdzie trzeba dodać, że i ultraortodoksyjni Żydzi nie interesowali i nie interesują się innymi religiami, w tym i chrześcijaństwem. W tym również przypominają większość teologów katolickich, pochłoniętych własną teologią i niezwracających uwagi na inne religie, a na judaizm patrzący tylko jak na wybrakowane chrześcijaństwo (Żydzi nie rozpoznali „czasu nawiedzenia”).

Podobnie zresztą wygląda stosunek do polityki rabinów reprezentujących ten typ judaizmu z rzymskim katolicyzmem, zwłaszcza jego polską wersją – te partie i ci politycy są dobrzy i popierani, którzy gwarantują ochronę interesów religii. Tak przynajmniej to wygląda w Izraelu, gdzie ultraortodoksi mają duże wpływy na prawicowych polityków; i w Polsce, gdzie od politycznego przełomu w 1989 roku wszystkie partie płacą trybut wdzięczności dominującemu wyznaniu.

No bo przecież nawet z największą pieczołowitością odtworzona synagoga i dzieje powstania uczelni, która zapoczątkowała zwyczaj, kontynuowany przez ortodoksyjnych Żydów do dzisiaj, czytania na całym świecie, jednej strony Talmudu dziennie, co oznaczało lekturę całego Talmudu w ciągu siedmiu lat akurat w miejscu jej powstania nie jest pielęgnowany. Sięgnijmy jeszcze raz do nieocenionego źródła, które powiada, że Mejer Szapiro: „W 1923 r., na pierwszym zjeździe Światowego Kongresu Agudas Isroel (partia ultra ortodoksyjnych Żydów działająca w międzywojennej Polsce) w Wiedniu, wystąpił z projektem nazwanym Daf Jomi (Karta Dzienna), który dotyczył ogólnoświatowego  ujednolicenia studium Talmudu Babilońskiego. Metoda polegała na studiowaniu każdego dnia jednej i tej samej karty Talmudu (dwie strony) przez wszystkich czytających codziennie Talmud Żydów po to, by czytali ten sam fragment. Okres przestudiowania całości (2711 kart) obejmował około siedem i pół roku, następnie zaczynano lekturę od nowa.” No bo któż miałby to robić?

Ale pozostaje pamięć, a raczej obowiązek pamięci tych, którzy w Lublinie mieszkają i którzy tam się, choćby turystycznie pojawiają. Być może z tego obowiązku zrodzi się poczucie nieodwracalnej utraty dziedzictwa, którego już nikt i nic nie przywróci. Choć kto wie, jak nas poinformował przewodnik miesięcznie przyjeżdża do Jeszywas Chachmej Lublin z całego świata około tysiąca uczniów…


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


“Lwów non fiction. Opowieść o pogromie listopadowym 1918”

“Teraz pilnujcie sobie trupa”. Fragment książki “Lwów non fiction. Opowieść o pogromie listopadowym 1918”

Grzegorz Gauden


Grzegorz Gauden (Fot. Albert Zawada / Agencja Gazeta)

Polski Lwów wita niepodległość

W piątek 22 listopada 1918 roku, w ciemnościach nad ranem o godz. 5.30, Maurycy Ignacy Baczes, zamieszkały w sercu dzielnicy żydowskiej Lwowa przy ulicy Bóżniczej 20, róg Smoczej, usłyszał ze swojego trzypokojowego mieszkania na drugim piętrze graną na ulicy na harmonii melodię „Jeszcze Polska nie zginęła”. Potem dobiegło go bicie do bram okolicznych kamienic.

Dziesięć minut wcześniej porucznik Roman Abraham i chorąży Józef Mazanowski weszli na wieżę ratusza i wywiesili polski sztandar.

Po 146 latach Lwów był w całości w polskich rękach.

***

O wydarzeniach, które miały miejsce 22 listopada 1918 roku od godz. 7 rano w kamienicy przy ulicy Bóżniczej 20, obszerną relację złożyła w dniu 17 grudnia 1918 panna Saly Sonntag.

„(…) Rozbiwszy zamek granatem ręcznym, weszli do kamienicy, rozbili sklep, w którym było 8 worków pszenicy i 3 korce kartofli. Do naszego mieszkania wpadło około 30 legionistów, [z których…] mieli na głowach hełmy stalowe, wszyscy mieli odznaki biało-czerwone (…)”.

Napastnicy krzyczeli: „Dajcie nam złota, srebra, brylanty, miliony”, zeznała panna Sonntag, której udało się boso i w samej halce uciec na drugie piętro.

Saly Sonntag próbowała wrócić do domu, by się ubrać. Uratowała się, twierdząc, że jest Polką, służącą. „Od tego czasu jako sługa katolicka miałam wolny wstęp i 3 razy przychodziłam i wychodziłam z pomieszkania. W pomieszkaniu powstało wielkie zamieszanie. Zaczęto zrywać story, dywany perskie w salonie, makaty, narzuty na otomany, każdy z obecnych rabował i plądrował.

Między nimi była siostra miłosierdzia, średniego wzrostu, blondynka, głowa była zawiązana chustką białą ze znakiem Czerwonego Krzyża.

Szwagier mój właśnie wkładał buciki na nogi, a siostra ubierała się. Do tego pokoju wpadła grupa z feldfeblem na czele i w towarzystwie wyż. wymienionej siostry.

Feldfebel niskiego wzrostu z hełmem stalowym na głowie. Ja byłam w sąsiednim pokoju, wtem słyszałam strzał, po tym strzale i [nieczytelne – G.G.] p. Heyowie, krzyk siostry.

Po kilku minutach rozległ się strzał drugi. Również p. Heyowie podają, że owa siostra Czerwonego Krzyża krzyczała do feldfebla: strzelaj.

Każdej pani ściągała kolczyki i pierścionek. Palce siostry mojej zabitej były skręcone, bo zdjęto z jej palców pierścionki brylantowe.

Z drugiego pokoju wbiegła wtedy mała siostra Klara Sonntag – 14-letnia – upadła na kolana przed nimi, prosząc, by do niej nie strzelano. Wówczas i ją zabili, strzelając jej w usta.

I na drugi dzień widziano ją w tej pozycji leżącą z założonymi rączkami, a z usta krew się lała”.

***

Legionista w ceratowej kurtce, z rewolwerem wyglądał na lwowskiego inteligenta. Na ramieniu miał biało-czerwoną odznakę. Wysoki, silny, o czerstwej twarzy z blizną, był człowiekiem inteligentnym i należał do lepszych sfer „skoro ja, która sama gram na fortepianie, oceniam jego grę jako interesującą”. Tak Adela Neuer opisała zabójcę brata.

Trzech polskich legionistów dowodzonych przez mężczyznę w ceratowej kurtce zaatakowało dom przy ulicy Szpitalnej 21 o godz. 9 rano w sobotę, 23 listopada 1918 roku, w drugim dniu pogromu. Napastnicy wybili szyby w drzwiach i oknach mieszkania Neuera. Potem weszli do domu. Tam pianista odebrał Neuerowej biżuterię, którą chowała na piersiach, i zmasakrował kobiecie twarz kolbą rewolweru. Wybił jej zęby.

Proszony przez Neuera, aby przestał bić żonę, przerzucił się na jego teściową, staruszkę. Adela Neuer zeznała, że ona i inni obecni w mieszkaniu całowali pianistę po rękach i nogach, błagając, by nie zabijał.

Neuer też błagał o darowanie życia jemu i jego rodzinie. Pianista stwierdził, że szkoda byłoby pozostawić przy życiu tak silnego mężczyznę i że trzeba go zabić. Zanim zabił Neuera, wykrzyczał, że za zabitych trzech legionistów weźmie sobie trzech Żydów.

Pianista wyszedł na ganek i przez wybite okno zastrzelił Neuera, żołnierza armii austriackiej, który sześć tygodni wcześniej wrócił z rosyjskiej niewoli. Aby ułatwić trafienie, jeden z napastników przytrzymał Neuera.

Morderca nazwał postrzelonego skurwysynem, a kiedy ten skonał, pianista ściągnął mu z ręki ślubny pierścionek i ukradł zegarek na łańcuszku. Potem deptał ciało.

Pianista zabrał się potem do rozbijania szaf i bicia dzieci, bo krzyczały.

Błagając o litość, 14-letnia córka Neuerów odwołała się do Matki Boskiej. Wtedy okazało się, że mężczyzna w ceratowej kurtce ma na imię Jan, bowiem jego partner, który być może miał już dosyć popisu okrucieństwa, zawołał: „Chodź, Jasiu, stąd!”.

Bandyci przeszli do mieszkania, w którym był fortepian. Po recitalu i męskich tańcach napastnicy poszli na drugie piętro. Tam schroniły się inne kobiety z kamienicy. Pianista z kolegami obrabowali je z biżuterii i pieniędzy.

Na koniec pianista powrócił do mieszkania, w którym leżały zwłoki Neuera, i znowu pastwił się nad nimi.

Opuszczając mieszkanie z dwoma plecakami wypełnionymi zrabowanym majątkiem, rzucił do kobiet i dzieci: „Teraz pilnujcie sobie trupa”.


Fragmenty książki „Lwów non fiction. Opowieść o pogromie listopadowym 1918”, która ukaże się w przyszłym roku.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


‘LET US GROW QUIETLY’

‘LET US GROW QUIETLY’

YITZHAK ELDAN


Rivlin hosted a bar- and batmitzvah event for children of families affected in terrorist attacks.. (photo credit: MARK NEIMAN)

Israeli children from all over the country have recently joined an unprecedented march initiated by the children of the Gaza envelope under the slogan “Let us grow quietly!”

Since Israel’s 2005 disengagement from the Gaza Strip, the residents of the Gaza envelop have been living under fire of terrorist organizations from Gaza: rockets, terrorist tunnels, booby traps, burning fields and tires and more.

The children of Gaza envelope haven’t had a day or night without fear of “Color Red” alerts, fear of being killed in their homes by rocket attacks or infiltration of terrorists into their communities.

The Israeli children of the Gaza envelope are denied all basic rights as described by United Nations: the right to a normal life, the right to security, the right to go to school and the right to play outside without fear, the right to sleep peacefully in a regular room not in a shelter, the right to live without missile alerts on a daily basis and the right to breathe fresh air and not the thick smoke of burning tires.
Today, November 20, Universal Children’s Day, marks the anniversary of the day that the UN Assembly adopted the Declaration of the Rights of the Child in 1959 and the Convention on the Rights of the Child in 1989.

On this day, while we identify with the suffering of children all over the world, we must remind the international community that it should look with empathy to the plight of the Israeli children.

How long will those responsible for the implementation of the Convention on the Rights of the Child at the United Nations, UNICEF and Save the Children remain silent? They should care for all children equally – Israeli children as well as Palestinian children.

Today, on International Children’s Day, our heart goes to the suffering of all children of the world – and certainly to the ones who are subject to daily indiscriminate rocket attacks: the Israeli children.

The writer is a former ambassador and head of Israel’s young ambassador school.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


OD WALKI Z BIKINIARZAMI DO PLANU BALCEROWICZA

KrytykaPolityczna.plOD WALKI Z BIKINIARZAMI DO PLANU BALCEROWICZA, CZYLI ŻYWOT CZŁOWIEKA POLITYCZNEGO

MICHAŁ SUTOWSKI


Jacek Kuroń na demonstracji pierwszomajowej z udziałem opozycji w 1989 roku. Fot. Andrzej Iwański, CC, Wikimedia Commons

Życie i twórczość Jacka Kuronia mówią nam trzy rzeczy: po pierwsze, że lepiej zakochiwać się w ludziach niż ideach – te drugie to mniej lub bardziej poręczne narzędzia. Po drugie, że podział pracy musi być i nawet najwybitniejszy człowiek raczej nie nadaje się do wszystkiego. No i po trzecie, że nie ma lepszej praktyki niż dobra teoria.

Biografia Jacka Kuronia – za młodu ideowego komunisty, na starość zgorzkniałego alterglobalisty, a w międzyczasie legendy demokratycznej opozycji i współautora polskiej transformacji – to jedna z historii nieźle już opowiedzianych. Wraz z Wiarą i winą oraz Gwiezdnym czasem już wiele lat temu dostaliśmy od niego pomniki rodzimego pisarstwa zaangażowanego i poznaliśmy życie, którym można by obdzielić niejedno polityczne zwierzę. A jednak 700-stronicowy Jacek Anny Bikont i Heleny Łuczywo (z zaznaczonym wkładem Joanny Szczęsnej) opowiada swego bohatera na nowo. Jest tu wielka polityka, jest obyczajówka (choć po staremu, raczej jako rewers niż kolejna emanacja „tego, co polityczne”), jest tło epoki (a właściwie kilku epok, bo sięgamy wstecz aż do rewolucji 1905 roku), jest wreszcie weryfikacja Kuroniowych legend.

GAWĘDZIARZ I MITOTWÓRCA

Zaczynając od końca: autorki weryfikują znane z tekstów autobiograficznych Kuronia anegdoty: o przodku, co rabował fabrykancką kasę pancerną i się z rewolwerów ostrzeliwał, carskiej policji uciekając wierzchem; o żydowskiej dziewczynce, której – wówczas ośmiolatek – nie uchronił przed śmiercią; o „jednej tylko wielkiej miłości” do niewinnego dziewczęcia; o zjedzonym w czasie rewizji liście z ostrzeżeniem od samego Mieczysława F. Rakowskiego, o Gajce biegnącej przez stocznię w sierpniu, by uratować więzionych KOR-owców czy o biesiadach z wielkim prezesem włoskiej huty. Zderzają je z cudzymi relacjami, sprawdzają daty i miejsca, szukają dowodów na papierze. Nie po to jednak, żeby zdemaskować oszusta i mitomana, lecz by wyjaśnić, jak przez (auto)mistyfikację radził sobie z traumami i własną niedojrzałością. Ale też jak zamieniał własne życie w baśń z morałem, wychowawczą gawędę przechodzącą w pedagogiczny poemat na temat własnej osoby.

Sam potraktował rodzinne legendy o rewolucjonistach i bojowcach PPS jak wielkie zobowiązanie, opowieść formacyjną – co z tego, że w dużej mierze zmyśloną. Zadaniem było: samemu dorosnąć do legendy, legendą inspirować wychowanków, choćby była to skłamana story o dzielnym generale „Walterze”, pogromcy faszystów hiszpańskich, niemieckich i ukraińskich, co się kulom nie kłaniał. Gwoli sprawiedliwości dodajmy, że kiedyś sam Hemingway dał się nabrać temu agentowi NKWD (Komu bije dzwon), a nasz bohater, poznawszy wersję ofiar Świerczewskiego, represjonowanych w Bieszczadach Łemków i Ukraińców, stawał potem w prawdzie i nawet próbował jej na publicznym forum bronić. Tak czy inaczej, mitologia była potężnym narzędziem wpływu Kuronia na świat, szlachetnym w intencji, acz nieraz niebezpiecznym.

Bo gdy opowiadał nie-do-końca-prawdziwe historie swym młodym wychowankom-walterowcom, chciał inspirować do czynienia dobra. Zbawienne kłamstwo nie miało służyć obronie świata, jaki był, lecz popychać do jego zmiany na lepsze (równiejsze, sprawiedliwsze…). Kłopot w tym, że radykalny egalitaryzm, partycypacja i samorządność jako wartości „czerwonego harcerstwa” szybko rozbiły się o ścianę oporu instytucji (szkoły!), ale zdążyły posłużyć do czystki w harcerstwie, zabicia w nim pluralizmu i wymiecenia ludzi starego, ideowego chowu. Grunt zaś przygotowały nie pod formację tysięcy młodych radykałów i rewolucję kulturalną, lecz powszechną konformizację i skostnienie harcerstwa. Kuroń-wielbiciel fermentu i różnorodności zdań jako warunku postępu w tej instytucji pomógł zabić jedno i drugie, a potem i tak z organizacji (za tegoż fermentu sianie i ogólne lewactwo) wyleciał. Podobnie zresztą jak wcześniej z ZMP.

Zaznaczmy, że potem było już tylko lepiej. Oparty na wątpliwej diagnozie List otwarty do członków PZPR do więzienia zaprowadził wprawdzie jego twórców – obok Kuronia także wybitnego intelektualistę Karola Modzelewskiego – ale też wskazał możliwość radykalnej krytyki systemu, zainspirował cały legion przyszłych buntowników, rozsławił imię Polski w postępowym świecie, wreszcie pozwolił zbudować środowisko – pojęcie-klucz dla rodzącej się wówczas opozycji.

ROMANTYCZNY INTELIGENT

Wartości ideowe, więzi nieformalne, charyzma osobista poprzedzające diagnozę układu sił, budowę instytucji i całościową teorię: to zdaniem niektórych fatum polityki na peryferiach, zdaniem innych – naturalny modus działania niepokornych inteligentów od XIX wieku. Tak czy inaczej, Jacek Kuroń odnalazł się w romantycznym paradygmacie jak mało kto. Idea poprzedza byt, wartości się przetwarza na fakty, a nie z nich wyprowadza, postępuje się na przekór otoczeniu, a nie płynie z prądem. Niby to samo, co za Bieruta i za Gomułki – a jednak coś się zmieniło. Większa pokora, ostrożność w manipulowaniu otoczeniem i, co może najciekawsze, opis sytuacji adekwatny do realnej dynamiki społecznej.

O ile w latach 50. Kuroń chciał przykrawać społeczeństwo do ideału, a dekadę później z rosnącej stopy wyzysku wyprowadzał pewność nadejścia rewolucji za najbliższym zakrętem, o tyle w połowie lat 70. zaczął dostrzegać tendencje naprawdę w społeczeństwie obecne. Docenił wtedy rolę „działackiego” konkretu: samoorganizacji w obronie praw, rosnącego poczucia ludzkiego sprawstwa, aspiracji etycznych jednostek, a także wagę nowego języka. W momencie kryzysu rządów Gierka „nieuczestniczenie w kłamstwie”, „antypolityka” czy „niezależne społeczeństwo” dały narzędzia nowego opisu sytuacji, a diagnozy stanu społeczeństwa i rozważania o strategii zastąpiły szczęśliwie „ogólną teorię wszystkiego”, za którą Kuroń brał się zawsze wtedy, gdy nie mógł naprawdę twórczo działać. Wielokrotnie konfiskowane, w więzieniu i w czasie rewizji SB materiały miały być summą jego przemyśleń i doświadczeń, ale zbyt często przechodziły w strumień świadomości. Jak mówił Aleksander Smolar, w czytanej przez niego wersji dzieła, „była masa jego geniuszu politycznego i wyobraźni społecznej, ale też widać było jego ograniczenia, gdy odkrywał, że ziemia jest okrągła albo też gdy unosił się w odległe sfery abstrakcji, a to, co pisał, traciło dynamikę i kontakt z rzeczywistością”.

Odzyskał ów kontakt w działaniu, gdy powstał KOR. Ludzie z otoczenia Kuronia są nieźle wykształceni, bronią przegranej z pozoru sprawy wbrew powszechnemu konformizmowi, parasol swych biografii dają im żywe legendy polskiej historii XX wieku – to kwintesencja zbuntowanej inteligencji, którą za wszelką cenę pragnie dotrzeć do ludu. Łatwo nie jest, bo lud naprawdę prześladowany nie ma kapitału i zdolności, by się bronić – po wydarzeniach radomsko-ursuskich władza celowo szykanuje przede wszystkim ludzi z lumpenproletariatu, nieraz z przeszłością kryminalną – a ten lepiej sytuowany zwyczajnie nie chce wychylać głowy. „28 czerwca, warszawskim Krakowskim Przedmieściem maszerował tłum ze szturmówkami i transparentami. Kierowali się na wiec na Stadion Dziesięciolecia, by poprzeć Gierka i «potępić warchołów z Radomia i Ursusa». Zaprzyjaźniona z Kuroniem Anna Dodziuk z okna swojego biura patrzyła na pochód. Nagle na jego tle pojawiła się samotna sylwetka człowieka schodzącego w dół Karową. Był to Jacek. Powiedział, że idzie do urszulanek na Dobrą zobaczyć się z księdzem Zieją, bo trzeba coś zrobić”. To był rok 1976. Do Solidarności wciąż jeszcze było daleko, ale wtedy właśnie elitarne środowisko zaczęło tworzyć łączniki z robotniczym otoczeniem i otworzyła się droga do powstania ruchu społecznego.

SAMI WŚRÓD LUDZI

Ten właśnie okres życia Kuronia – czas KOR-u i całej opozycji przedsierpniowej – znamy skądinąd najlepiej jako „gwiezdny czas”. To wtedy właśnie mieszkanie na Mickiewicza stało się informacyjnym centrum oporu i domem permanentnie otwartym; to wtedy Kuroń pisze swoje najlepsze, najbardziej bardziej przenikliwe teksty, z Myślami o programie działania na czele. Rzeczywistość społeczna wreszcie zaczyna doganiać jego wyobraźnię, a może to raczej on schodzi na ziemię. Zbiera wieści z miasta i przekazuje je światu: żoliborski telefon łączy świat radomskich osiedli lumpenproletariatu i milicyjnych dołków z Radiem Wolna Europa i kolonią pomarcowych emigrantów na Zachodzie. KOR-owcy opisują sytuację w zakładach pracy i stan gospodarki, organizują pomoc prawną i finansową prześladowanym robotnikom, interweniują u możnych tego świata – od Episkopatu po włoskich eurokomunistów – i dalej, aż do lata 1980 roku wciąż pozostają osamotnieni.

Przejście do polityki masowej w Polsce tamtego czasu dokona się bowiem skokowo i dość późno. Wcześniej, choć przekraczane są stopniowo bariery klasowe, na wybrzeżu rodzi się niezależny ruch związkowy, a niezadowolenie robotników staje się kluczową zmienną ówczesnej polityki, Kuroń i skupione wokół niego środowisko wciąż jest emanacją tradycji polskich konspiratorów i „niepokornych” inteligentów z przełomu XIX i XX wieku. I nie zmienia tego fakt, że działacze KOR podawali swe nazwiska do wiadomości publicznej, a numer do Kuroniów był najbardziej znanym prywatnym telefonem w Polsce.

Bo czego dotyczył największy, jak twierdzą Bikont i Łuczywo, spór między KOR-owską młodzieżą i „starszymi państwem”? Granic kompromisu z władzą? Techniki dystrybucji nielegalnych książek i wiadomości? Legalizmu oporu? Bynajmniej – dotyczył on treści oświadczenia wydanego przez Komitet na sześćdziesięciolecie niepodległości. „Świętości nie szargać!”, mieli zgodnym chórem zawołać „starsi państwo” na pomysł młodych, by z okazji rocznicy powstania II RP przypomnieć jednak o Berezie Kartuskiej, zamachu majowym i prześladowaniu mniejszości (ale których mniejszości? Czy wyróżniać Żydów? A może jednak chłopska młodzież miała wówczas wstęp na uniwersytety? – pytała lewicowa przecież, wielce zasłużona w walkach społecznych i z antysemityzmem polska inteligencja).

Nic w tym zresztą dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę biografie ludzi, których „młodzież” zaprosiła do KOR, aby stworzyli swym autorytetem parasol symboliczny nad wspierającymi robotników działaczami. Łączność z tradycją niepodległościowo-emancypacyjną poprzedniego 70-lecia jest oczywista: profesor Edward Lipiński pierwszy raz przemawiał na wiecu w zakładach Lillpopa w… 1905 roku, a potem jako prorektor SGH zwalczał ONR; ksiądz Jan Zieja był kapelanem żołnierzy roku 1920, a później Szarych Szeregów; Aniela Steinsbergowa broniła więźniów politycznych sanacji, a po wojnie Kazimierza Moczarskiego; Ludwik Cohn przewodził przedwojennej młodzieżówce PPS; Antoni Pajdak został aresztowany i osądzony w procesie szesnastu w Moskwie, a Józef Rybicki to dowódca warszawskiego Kedywu. Krótko mówiąc: błyskotliwie opisani przez autorki „starsi państwo” to tak naprawdę chodzący o lasce sztandar narodowy w jego postępowej wersji.

Ogromny kapitał symboliczny, poświęcenie osobiste i coraz zręczniejsza taktyka działania przeciw władzy – wyrywanie jej sfer autonomii, tworzenie alternatywnego obiegu informacji, włączanie ludzi do praktyk oporu na różnych poziomach – zderzają się z szykanami władzy, ale też falą skutecznie podsycanych przez służby uprzedzeń. Asysta na procesie robotników w Radomiu widziana oczami Anki Kowalskiej wyglądała tak: „Krzyczeli: «Zdrajcy!», «Agenci!», «Wyjdźcie stąd gnoje, bo się nie pozbieracie!», «Żywi stąd nie wyjdziecie!», «Won do Izraela!», «Sprzedaliście Polskę za żydowskie pieniądze!». Kuroń odkrzyknął: «Ty, folksdojczu, za ruble!». Jeszcze jakaś kobieta krzyknęła: «Dranie, jajek w sklepie nie ma, a oni tyle marnują»”. To w radomskim sądzie, ale i na salonach wyrafinowani publicyści zarzucają mu narodowe zaprzaństwo i po latach z dumą podkreślają, że gdy Kuroń pragnął ledwie „finlandyzacji” Polski, oni już byli za niepodległością.

UMIARKOWANY EKSTREMISTA

Wiele z tych problemów reprodukuje się w Solidarności, kiedy sprzeciw wobec władzy staje się wreszcie fenomenem masowym, przez lata zapowiadanym i w Kuroniowych pismach wyczekiwanym. Kuroń – ten „ciągnący karawanę wielbłąd o niepoliczonych garbach” – jeździ dzień w dzień po Polsce, gasi strajki, przekonuje zebranych do umiaru. I tak jednak w oczach i władzy, i hierarchii Kościoła uchodzi za ekstremę, agenta paryskiej „Kultury” i przede wszystkim Żyda, zaś przewodniczący Wałęsa broni go głównie po to, żeby mieć skrzydło do kontrowania „ekspertów”. O sile napięcia świadczyć może fakt, że prasowy rzecznik Episkopatu ks. Alojzy Orszulik (notabene jedna z późniejszych ikon „kościoła otwartego”) skrytykował właśnie KOR-owców i samego Kuronia za „głośne i nieodpowiedzialne wypowiedzi” wymierzone w ZSRR. Kuroń anegdotycznie (czyli prawdziwie albo i nie) opowiadał, że Episkopat miał potem usłyszeć od Krzysztofa Kozłowskiego, wpływowego redaktora „Tygodnika Powszechnego”, że „Kościół po nazwisku nikogo jeszcze nie potępił, ani Hitlera i NSDAP, ani Stalina i WKP(b), ani PZPR i Bieruta, jedyny wyjątek zrobił dla KOR i Kuronia”.

Zapewne układy sił, spory i sojusze z tamtych czasów interesują dziś głównie historyków, a jednak ciekawie jest w tej książce przeczytać, jak to za „lewicową ekstremą” stali ludzie WZZ (Gwiazda, Walentynowicz byli „opcją kuroniową”), zaś o wpływ na samego przewodniczącego Solidarności nasz bohater walczył – że z prymasami i prawicą, to logiczne, ale że z doradcami: Mazowieckim i Geremkiem?!

Mimo wszystko tytan politycznej pracy sprawdza się najlepiej właśnie wtedy: na wiecu, gdzie słuchać go pragną tysiące. Mówi porywająco, ostro polemizuje, broni własnej biografii, przeprasza za wszystko i stara się słuchaczom wyjaśnić, że kolejne powstanie to nie jest dobry pomysł. Przy okazji dobija własne zdrowie i poważnie zaniedbuje relacje z żoną. Cały czas stygmatyzowany i marginalizowany w społecznym ruchu szuka wyjścia do samego końca (tuż przed wprowadzeniem stanu wojennego proponuje koncepcję „rządu narodowego”, który połączył by partię, Kościół i związkową Solidarność).

Z DEPRESJI NA WYŻYNY I Z POWROTEM

Więzienie po wprowadzeniu stanu wojennego, choroba i śmierć ojca, a potem żony, spory o taktykę, wyjście na wolność za sprawą amnestii i największy może kryzys w jego życiu – to chyba w tych momentach Bikont i Łuczywo pokazują go najbardziej osobiście. Choć nie brakuje akcentów na swój sposób humorystycznych (bójka Kuronia z Rulewskim o kolejność sprzątania w celi, wniosek o zmianę celi po kłótni o… konstrukcję grzałki do zaparzania czaju), jest to również najbardziej przygnębiająca część opowieści. Kuroń pije na umór, rani bliskie mu osoby, jego narcyzm sięga zenitu; instrumentalizacja przyjaciół, zwłaszcza kobiet przestaje być tylko funkcją totalnego zaangażowania politycznego (książka pełna jest anegdot o Kuroniu dzwoniącym w środku nocy, najczęściej do którejś z koleżanek, by zrobiła coś absolutnie pilnego i niezbędnego dla Sprawy), a staje się toksyczną reakcją na własną traumę i żal po utracie najbliższej osoby.

Odreagowuje własne zaniedbania i błędy, przede wszystkim te na niwie prywatnej, ale też lata doznanych od władzy haniebnych szykan (Kiszczak nie pozwala mu zostać przy umierającej żonie). Wreszcie, już w więzieniu, wyraźnie traci swój niezawodny od lat instynkt polityczny (zimą 1982 roku pisze katastrofalnie zły tekst wzywający do narodowego powstania, dwa lata później w celi namawia Michnika do przyjęcia propozycji „lojalki” wobec władz PRL w zamian za wyjście z więzienia).

Autorki unikają taniej psychologizacji kolejnych faz politycznego zaangażowania Kuronia, trudno jednak uciec od wrażenia, że istotą jego życia była praca dla idei i wiara we własne sprawstwo – okresy wymuszonej okolicznościami bierności zdają się mu jałowe i pozbawione sensu. Trudno też nie zauważyć, że ratunkiem przed depresją było dla niego rzucić się w wir strajków końca lat 80., Okrągłego Stołu – notabene opisanego bardzo pobieżnie – wreszcie skoczyć na główkę planu Balcerowicza.

Tutaj też robi się szczególnie ciekawie. Bo że „dobry policjant” Kuroń osłaniał społeczeństwo przed „złym policjantem” Balcerowiczem to już wiedzieliśmy dawno (faktycznie osłaniał, zwłaszcza emerytów), ale że chciał być bardziej „szokowy” od samego Ojca Polskiej Transformacji? Niby te słowa: „na wolny rynek Jacka nawrócił Sachs” oraz „Jacek zapałał miłością do wolnego rynku” wydają się jakoś ograne, ale kto z czytelników wiedział o następującym fakcie? „Mazowiecki zaczynał właśnie tworzyć gabinet. Zanim zdążył się skontaktować z Kuroniem, ten przedstawił za pośrednictwem Kuczyńskiego swoje warunki. Domagał się, żeby rząd przeprowadził szokową operację antyinflacyjną według planu Sachsa, którą miałby nadzorować jako wicepremier od gospodarki”.

A kto jeszcze pamięta, że na posiedzeniu Rady Ministrów to Kuroń naciskał (!) na generała Kiszczaka (!!), żeby policja z wozami opancerzonymi szybciej usunęła rolniczą blokadę pod Mławą? Argument walki z anarchizacją państwa i konfliktu równych interesów (blokada drogi międzynarodowej zatrzymała tam tysiące kierowców ciężarówek) jakoś się broni, ówcześni ministrowie wskazują, że podzielali jego poglądy. A jednak ówczesny „prawno-porządkowy” radykalizm i determinacja lewaka przecież i demokraty wskazują, jak mocno, wręcz histerycznie Kuroń się zidentyfikował ze swoim kolejnym projektem życiowym: transformowanym państwem, które po niemal trzech dekadach przestał zwalczać, a zaczął współtworzyć. Wtedy też przez chwilę płynął z głównym nurtem (plan Balcerowicza poparł niemal cały Sejm) i wtedy miał wielki wpływ na to, co się działo.

Po kilku latach przyszła refleksja, że nurt powinien był płynąć w inną stronę, ale jak w powiedzeniu o zawracaniu kijem Wisły – żarliwa (nieraz nadmierna) samokrytyka i pomysły na korektę nadwiślańskiego kapitalizmu w połowie lat 90. trafiały w pustkę (a z pewnością nie do partyjnych kolegów i koleżanek z Unii Wolności).

Mało jest w tej książce rekonstrukcji idei – trochę szkoda, bo kilka tekstów, zwłaszcza genialne Myśli o programie działania to klasyka polskiego pisarstwa politycznego. Można jednak bronić takiego podejścia autorek, bo był przecież Kuroń ucieleśnieniem klasycznej tezy, że „co nie jest biografią, nie jest w ogóle”. Politykę robił całym sobą, a od analiz – czasem zupełnie abstrakcyjnych, nieraz błyskotliwych i celnych – ważniejszy był Kuroń jako wielki inspirator (bo „organizator” to już niekoniecznie). Sam o sobie mówił jako o wychowawcy i faktycznie pod tym względem był fenomenem: potrafił z najlepszych ludzi wycisnąć najwięcej z ich najlepszych umiejętności; motywował skutecznie i dopasowując zadania do ludzkich chęci, odwagi i możliwości.

Ujmowanie jego idei i praktyk społecznych w systemową całość miało jednak ograniczony sens – podjął taką próbę m. in. profesor Andrzej Walicki, ale historia idei czy teoria polityczna nie dają dobrych narzędzi poznawczych do zrozumienia fenomenu Kuronia. Już zresztą w latach 70. rozbił się o to jego wychowanek, Seweryn Blumsztajn, według jego własnych słów „bezradny” przy próbie opisania w pracy magisterskiej istoty walterowskiego systemu pedagogicznego. Próby całościowego przelania światopoglądu i teorii na programowy papier przez samego Kuronia – np. spisane pod koniec życia Działanie – też dawały efekt niewiele lepszy niż konfiskowana „teoria wszystkiego”.

HISTORIA NIECODZIENNA

Punktowanie, czego w książce Bikont i Łuczywo – i tak liczącej 700 stron z okładem – brakuje, nie ma większego sensu. Zapewne mogłoby być więcej o relacjach Kuronia z bliskimi, acz warto docenić, że w tej sferze autorki i tak przekroczyły pewne „czerwone linie biografistyki”, jakie w ich – dość staroświeckim pod tym względem – środowisku wciąż obowiązują. Bardzo skrótowo potraktowana została końcówka lat 80. i Okrągły Stół. Przydałby się też kontekst ideologiczny jego osamotnienia pod koniec życia – bo przecież nie da się wszystkiego sprowadzić do frustracji bezradnością, cierpienia i zamknięcia w czterech ścianach własnego mieszkania.

Tym, co poza pasjonującą i wstrząsającą momentami biografią zostaje po lekturze tej książki jest tło epoki, a właściwie kolejnych epok. Na marginesie lektury o samym Kuroniu dowiemy się od autorek kilku co najmniej ciekawych rzeczy.

Czytając o czasach formacyjnych ojca Jacka Henryka Kuronia zrozumiemy, jak ostry był konflikt społeczny w międzywojniu (strzały do konduktu pogrzebowego robotnika… zabitego w zamieszkach), jak brutalna bywała II Rzeczpospolita wobec własnych obywateli i na jak drastyczną agresję pozwalała tam, gdzie nie sięgał jej aparat. Wiele spośród przypadków zbiorowych, ciężkich pobić i napaści z bronią w ręku na uczelniach było pochodną zasady ich autonomii. Nieobecność policji czyniła bowiem kampusy – np. przodującą w tym zakresie Politechnikę Lwowską – areną niczym w zasadzie nieograniczonych ekscesów zorganizowanych bojówek narodowców.

U Bikont i Łuczywo zobaczymy, jak stalinizm był straszny przede wszystkim dlatego, że za sprawą jego idei także ci dobrzy ludzie robili straszne rzeczy. Z Wiary i winy wiedzieliśmy już o ściganiu i biciu bikiniarzy czy łamaniu ludziom karier przez ideologicznie motywowane opinie ZMP; w tej biografii poznajemy Jacka-fanatyka eksperymentów z wprowadzaniem osiągnięć radzieckiego marksizmu do nauk ścisłych (!), a także Jacka-romantyka – o zgrozo – oskarżającego burżuazyjnych kolegów swej narzeczonej o kopiowanie prac zaliczeniowych z architektury. Dodajmy, że nie było do tego żadnych powodów, a sam Kuroń na rysunku technicznym wyznawał się tak mniej więcej, jak na językach obcych.

Przeczytamy wreszcie, jak strasznie byli osamotnieni twórcy przedsierpniowej opozycji, jak malutką wysepką otoczoną przez morze konformizmu i podmywaną przez fale zwykłego, ludzkiego – nawet jeśli animowanego przez autorytarne państwo – kurewstwa. Bo przecież nie wszyscy rzucający jajkami i wysyłający działaczy KOR-u do Izraela gapie w radomskim sądzie byli płatnymi agentami SB. I przecież za wyrażenie – choćby oklaskami – poparcia dla kilku słów prawdy o młodzieżówce studenckiej tłukącej wykładowców TKN nie groziły szacownym profesorom PAN jakieś straszliwe represje.

Wreszcie to w książce Bikont, Łuczywo i Szczęsnej – zasłużonych redaktorek „Gazety Wyborczej” – przeczytamy, jak bardzo na prawo przesunięte było centrum III RP, w tym „światła” Unia Wolności i jej intelektualne otoczenie. Bo jak inaczej rozumieć fakt, że z umiarkowanie liberalnym podejściem do aborcji, poparciem związków zawodowych, krytyką globalnego kapitalizmu, poparciem tez Jana Tomasza Grossa czy ustawą o mniejszościach narodowych, wreszcie ze swoim sprzeciwem wobec wojny w Iraku – Jacek Kuroń w ostatniej dekadzie życia był tak bardzo do przodu i tak bardzo samotny?

BOHATER NA MARGINESIE

Obok obrazków z życia Gai, która od dawna przecież zasługuje na prawdziwą biografię (jak wskazują autorki, aż kilkanaście lat, by ją docenić, potrzebowała Służba Bezpieczeństwa…), warszawskiego otoczenia Kuronia i „starszych państwa” z KOR znajdziemy też w Jackunajbardziej może wzruszający hołd dla Marka Edelmana. Rozdział o tym, jak dawny komendant powstania w getcie, a w PRL szanowany łódzki lekarz próbuje wyrwać kolejne tygodnie życia i względnie dobrego samopoczucia śmiertelnie chorej na zwłóknienie płuc Grażyny Kuroń, w intencji miał być pewnie opowieścią o jej niesłychanej woli życia. Wyszedł z tego jednak apendyks do Zdążyć przed panem Bogiem. Zdanie o zostawionym pod stołem „kontrolnym kłaku kurzu” (Edelman sprawdzał, czy pod jego nieobecność pacjentka aby nie wykonuje zbędnego wysiłku), jak dla mnie, genialna kwintesencja opowieści o instrumentalnym rozumie zaprzęgniętym w służbę ludzkiej dobroci.

Opowieść Bikont, Łuczywo i Szczęsnej nie niesie łatwego morału, bo ich bohater był postacią tragiczną i rozerwaną między niepoprawnym utopizmem, heroizmem woli i szczęściem do przyjaciół, a ogromem przeciwności, niezamierzonych konsekwencji własnych czynów i zwykłego narcyzmu. Ale skoro Jacek Kuroń tak bardzo wierzył w moc osobistego przykładu i gawędy z przesłaniem, to i ja pokuszę się o taki moralizujący ekstrakt, jaki płynie z tej wielkiej opowieści o autorze Wiary i winy. Jego życie i twórczość z pewnością mówi nam trzy rzeczy: po pierwsze, że lepiej zakochiwać się w ludziach niż ideach – te drugie to mniej lub bardziej poręczne narzędzia. Po drugie, że podział pracy musi być i nawet najwybitniejszy człowiek raczej nie nadaje się do wszystkiego. No i po trzecie, że nie ma lepszej praktyki niż dobra teoria.


 | Publicysta Krytyki Politycznej

Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Studiów Zaawansowanych. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.

Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com