Archive | 2018/10/07

Jakieś dziwki z wojennego burdelu.

Jakieś dziwki z wojennego burdelu.
U nas to wciąż temat tabu, niemal wszyscy udawali, że mnie nie słyszą

Mike Urbaniak


Joanna Ostrowska na terenie KL Sachsenhausen, nazistowskiego obozu koncentracyjnego. Drewniany barak, w którym mieścił się obozowy dom publiczny, rozebrano po wojnie (Fot. Marcin Kaliński)

Ciągle to słyszałam. Że to prostytutki, szmaty, dziwki, element. Że po co komu to potrzebne. Co to niby za cierpienie, gdy prostytutka przedwojenna trafia podczas wojny do burdelu?

Rozmowa z Joanną Ostrowską, autorką książki “Przemilczane. Seksualna praca przymusowa w czasie II wojny światowej.

Przemilczane przez kogo?

Przez Polaków, ale że nie lubię kategorii narodowościowych, powiem, że przez nasze społeczeństwo.

Bardziej przez nasze niż przez inne?

Tak, bo są takie społeczeństwa, które uczciwie i otwarcie dyskutują o przemocy seksualnej podczas drugiej wojny światowej. Wystarczy wsiąść do pociągu z Warszawy do Berlina, wysiąść na dowolnym berlińskim dworcu i udać się do najbliższej księgarni z działem historycznym albo podjechać do Miejsca Pamięci Ravensbrück i sięgnąć po publikacje na ten temat.

W Polsce nie można sięgnąć?

Nie ma po co, bo nic nie ma. U nas to jest temat tabu pojawiający się sporadycznie na marginesie kilku opracowań. Kiedy zaczęłam węszyć, niemal wszyscy udawali, że mnie nie słyszą, woleli zmowę milczenia. W Niemczech i Wielkiej Brytanii, we Francji i Stanach Zjednoczonych są nie tylko książki, ale też wykłady czy wystawy poświęcone tematowi mojej książki.

Historycy i historyczki weszli już w kolejną fazę badań, prowadzą spory naukowe, o których w Polsce można tylko pomarzyć. Tak jak o miejscach pamięci dbających o uwzględnienie zapomnianych ofiar nazizmu. U nas zapomnianych.

Dlaczego?

Bo przymusowe pracownice seksualne nie pasują do oficjalnej, heroicznej i czarno-białej
historiografii uprawianej w Polsce, choć trzeba pamiętać, że zaraz po wojnie kobiety mówiły
głośno o tym, co je spotkało.

Trwało to, niestety, zaledwie kilka lat, kiedy to podzielono ofiary na „dobre” i „złe”. Cierpienie tych pierwszych należało z szacunkiem upamiętnić, cierpienie tych drugich zepchnąć w niepamięć.

Hierarchizacja cierpienia nastała wraz z końcem tużpowojennego chaosu i ukonstytuowaniem się nowego ustroju?

Mniej więcej. Szczególnie ważne były pierwsze trzy lata po wojnie, bo wtedy – o czym pisze Zofia Wóycicka w „Przerwanej żałobie” czy Marcin Zaremba w „Wielkiej trwodze” – zaczęło się wytwarzać poczucie tego, kto w ogóle był ofiarą zarówno z perspektywy władzy oraz, szerzej, narodów, jak i byłych więźniów obozów. Status ofiary szybko w Polsce upolityczniono i robi się to do dzisiaj. Dlatego bardzo mi zależało na pokazaniu w książce beneficjentów tej hierarchii oraz tych zepchniętych na sam dół, tak zwanych zapomnianych ofiar nazizmu, gdzie są oczywiście seksualnie wykorzystywane kobiety. Przy czym ich cierpienie nie skończyło się wraz z wojną.

Kim są zapomniane ofiary nazizmu?

To jest pojęcie, które na dobre zagościło w studiach nad drugą wojną na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Ogromna w tym zasługa wybitnego badacza Michaela Berenbauma i Muzeum Holocaustu w Waszyngtonie, które zorganizowało cykl konferencji dla naukowców z całego świata, poświęconych nieuwzględnianym dotychczas w dyskursie historycznym ofiarom nazizmu. Postanowiono wówczas, że pamięć o nich musi zostać odzyskana.

Kto należy do tej grupy ofiar?

Oczywiście Sinti/Roma. Pamięcią o tych ofiarach zajmuje się u nas Joanna Talewicz-Kwiatkowska. Dalej są świadkowie Jehowy/badacze Pisma Świętego. Kolejną dużą i zróżnicowaną grupą są asocjalni, a mniejszą i słabo zbadaną – więźniowie radzieccy. W końcu ofiary homoseksualne, dzisiaj powiedzielibyśmy nieheteronormatywne, zwane powszechnie „różowymi trójkątami”, osoby prześladowane na mocy paragrafu 175.

Co to za paragraf?

Paragraf niemieckiego kodeksu karnego, który w wersji nazistowskiej z lat 30. mówił o karaniu nie tylko za relacje intymne między mężczyznami, ale też nawet podejrzenie o nie. W Niemczech karze podlegali mężczyźni, w Austrii, gdzie paragraf miał inny numer, także kobiety. „Różowe trójkąty” będą tematem mojej kolejnej książki.

Wróćmy do kobiet.

Poddawano je podczas wojny przemocy seksualnej w bardzo różny sposób. Ale bez względu na to, czy padały ofiarą indywidualnych gwałtów, czy też organizowanych przez państwo niemieckie burdeli, po wyzwoleniu traktowano je podobnie: wyzywano, opresjonowano, uciszano, w końcu przemilczano, nazywając zbiorowo kurwami. Z tego powodu szalenie ważne było dla mnie odzyskanie ich tożsamości i oddanie im głosu, co zwykle kończyło się porażką.

Dlaczego?

Bo to historia składana ze skrawków, drobinek, odprysków. Zwykle nie mam początku życiorysu którejś z bohaterek, środka albo końca, więc w trakcie pisania rozprawy doktorskiej, która jest fundamentem książki, posiłkowałam się metodologią mikrohistorii czy też mikrobiografii. „Przemilczane” są opowieścią mozaikową.

Dlaczego nie mamy całych historii?

Bo nikt o nie kobiet nie pytał. Poza tym to są bardzo trudne opowieści. Także dla nich samych.

Bały się?

Bardzo.

Wstydziły?

Przez dziesiątki lat. To pokazuje siłę strachu i wykluczenia ich z historycznej narracji. A potem było już za późno, bo zaczęły umierać.

Ale po co nam historie „jakichś kurew”?

Wiesz, ciągle to słyszałam. Że to „jakieś kurwy” są, prostytutki, szmaty, dziwki, element. Że komu to potrzebne. Że w jakim celu w tym grzebać. Co to niby za cierpienie, jak prostytutka przedwojenna trafia podczas wojny do burdelu? Przecież robi dokładnie to, co robiła.

„Jak można zgwałcić prostytutkę?” – pytał kiedyś z uśmiechem Andrzej Lepper.

To jest właśnie ta narracja. Pamiętam też, jak Joachim Brudziński, minister i czołowy polityk PiS, napisał o Annie Musze po jej felietonie, że ma w nosie „Boga, honor i ojczyznę”, że „za okupacji za takie opinie mogłaby stracić włosy”. Niezwykłe jest to, z jaką łatwością można dzisiaj używać tego języka pogardy wobec kobiet. Tymczasem historia jest dużo bardziej skomplikowana, bo podczas wojny prostytuowano się (robiły to kobiety i robili to mężczyźni) z bardzo różnych powodów, na przykład z biedy albo by za seks doprowadzić do niewydania kogoś lub aby kogoś uratować. W jednym z niemieckich raportów z końca ’39 roku z Krakowa czytamy, że sytuacja jest w mieście tak trudna, że kobiety wychodzą na Planty, by zarobić na jedzenie. Sprawa nie dotyczyła wyłącznie zawodowych prostytutek.

No dobrze, ale też bycie przedwojenną prostytutką nie oznaczało automatycznie chęci pracowania w niemieckim burdelu podczas wojny. Przed wojną kobieta mogła sama zdecydować, czy chce się prostytuować, podczas wojny już nie.

O tym także jest moja książka. O wojennym przymusie. Nawet jeśli nieraz wydaje nam się, że kobiety miały wybór. Otóż nie miały. Widać to znakomicie na przykładzie Marianny z Poznania, która zostaje nielegalnie we włączonym w skład Rzeszy Kraju Warty i złapana na romansie z Niemcem, w dodatku z fałszywymi dokumentami, dostaje „wybór”: albo pójdzie pracować do wielkiego burdelu dla żołnierzy Wehrmachtu, albo czeka ją więzienie i obóz. Czy to jest wybór?

Są tacy, którzy powiedzą, że tak.

Bardzo przestrzegam przed wydawaniem sądów z dzisiejszej perspektywy, bo każdy, kto przeżył wojnę, wie, że zawsze było lepiej zostać tu, gdzie się jest, bo nigdy nie wiadomo, dokąd się trafi. To jest też przykład kobiety pracującej w burdelu dla Niemców w Krakowie, która miała zostać wyrzucona, błaga burdeltatę, by pozwolił jej zostać, bo ma dwójkę dzieci, a one w tym burdelu mają względne bezpieczeństwo, ciepło i jedzenie. Czy mamy prawo oceniać jej „wybór”? I znów: czy to rzeczywiście był wybór?

Z książki jednoznacznie wynika, że żadnego wyboru nie było.

Był tylko wtedy, kiedy tworzyła się rzeczywiście dobrowolna romantyczna relacja między Niemcami i Polkami, która była oficjalnie zakazana przez nazistowskie prawo. W innych przypadkach kobiety wyboru nie miały. Więc przestańmy już powielać nieprawdziwe historie o dobrowolnym zgłaszaniu się do burdeli. Także w obozach.

Ale są opowieści byłych więźniów, którzy mówią o dobrowolnych zgłoszeniach.

Zapewniam cię, że w niemieckim obozie koncentracyjnym nie istniało coś takiego jak dobrowolne zgłoszenie. To poczucie dobrowolności w świadectwach wynika z kilku przyczyn, a jedną z nich jest uwierzenie w zmanipulowaną przez Niemców sytuację. To jest jak oglądanie obrazu bez fonii. Opisał to doskonale Robert Sommer, najwybitniejszy na świecie badacz seksualnej pracy przymusowej kobiet w niemieckich obozach koncentracyjnych.

Na czym polegała manipulacja?

Na tym, że na wieczornym apelu ogłaszano nabór do lekkiego komanda. Mogła nim być kuchnia lub kanada, jak nazywano miejsce, gdzie sortowano rzeczy należące do zagazowanych Żydów. Albo właśnie burdel. Znam opowieść Francuzki, która zamiast „burdel” usłyszała „Bordeaux” i się zgłosiła – to po pierwsze. A po drugie, nawet w przypadkach, w których kobietom powiedziano, jakiego rodzaju „praca” je czeka, obiecywano im o wiele lepsze warunki, jedzenie, ubranie, a w końcu wypuszczenie z obozu.

Czy to się kiedyś zdarzyło?

Nigdy. Ale wyobraź sobie, że jesteś zmarznięty, zawszawiony, bity, utyrany w ciężkim komandzie i dostajesz propozycję zmiany – na codzienną kąpiel, czyste ubranie i większe racje żywnościowe. Czy jesteś w stanie odpowiedzieć z czystym sumieniem, że nie pomyślałbyś nawet przez chwilę, żeby z tego nie skorzystać?

Nie jestem w stanie.

I to jest właśnie tragizm tego „wyboru”.

Tym większy, im większą mamy wiedzę, jak burdele działały.

Mimo nakazu używania prezerwatyw mężczyźni często ich nie używali i kobieta nie mogła nic z tym zrobić, bo komu się miała poskarżyć Polka w niemieckim burdelu? Kobieta zarażona chorobą weneryczną była odsyłana, a za zarażenie Niemca groziła jej kara śmierci. Dla Niemców były burdele w miastach, a w obozach – burdele tylko dla więźniów. Nie było takich sytuacji, o których można tu i ówdzie przeczytać, że podjeżdżała pod burdel w Auschwitz ciężarówka z niemieckimi żołnierzami i oni gwałcili więźniarki. Sutenerski system Rzeszy na to nie pozwalał.

Jak to było możliwe, że niemieckie prawo zakazywało kontaktów seksualnych z kobietami „niearyjskiego” pochodzenia i jednocześnie stworzyło państwową sieć burdeli, w których umieszczane są „nie-Aryjki”, czyli – trzymając się okupowanej Polski – Polki?

Niemcy, budując system burdeli, rozdzielali na własne potrzeby ideologiczne relacje intymne od seksualnych. Mówiąc najprościej: Niemiec nie może utrzymywać relacji seksualnych z poznaną Polką, ale może korzystać z burdeli z Polkami, bo w nich dochodzi nie do relacji intymnej, ale do transakcji. Burdele miały kontrolować żołnierzy: pilnować, by nie nawiązywali intymnych relacji z Polkami, ograniczyć do minimum rozprzestrzenianie się chorób wenerycznych, strzec przed niechcianymi ciążami z „nie-Aryjkami”, ograniczyć homoseksualizm i być też zwyczajnie nagrodą dla żołnierza. Burdele miały wpajać Niemcom, że Polki to nic niewarte kobiety, po prostu rzeczy.

I tak je traktowano. Jak towar.

Widać to najlepiej w korespondencji między rozmaitymi niemieckimi urzędami i jednostkami wojskowymi, które składają zamówienia: tu potrzebujemy 10 sztuk, tam 25, tu nam przyślijcie 30 ładnych, a tam 15. Kobiety są porywane, więzione i przewożone po całej Europie. Widziałem wiele takich list z datami, imiona i nazwiskami.

I, podkreślmy to raz jeszcze, nie były to ochotniczki.

Nie, bez względu na to, czy były przed wojną prostytutkami, czy nie. Anna z Krakowa, której historię rekonstruuję w książce, była przed wojną prostytutką, ale nie chciała iść pracować do burdelu dla ukraińskich strażników w obozie w Płaszowie, więc ją tam wysłano przymusowo. I co? W związku z tym, że była przed wojną prostytutką, zasłużyła sobie na wysłanie do burdelu do obozu? Można ją gwałcić? Można zgwałcić prostytutkę? Dodam, że opowieść Anny to jedyna znana nam historia Polki umieszczonej w obozowym burdelu dla nie-niemieckich pomocników Niemców. Historii reszty kobiet nie znamy.

„To jedyna taka znana nam historia” – to zdanie w „Przemilczanych” pojawia się parokrotnie.

Traktuję to w pewnym sensie jako swoją porażkę, bo nie udało mi się przez dziesięć lat znaleźć większej liczby historii, choć przekopałam bardzo gruntownie archiwa i literaturę. To była walka z wiatrakami: z oporem i z niechęcią. Dlatego właśnie wiele biografii to „jedyne takie”.

„Jedyna taka” zgodziła się także z tobą porozmawiać.

Zgodziła się Barbara, która mieszka w Poznaniu.

Próbowałaś z innymi?

Dotarcie do nich jest niemal niemożliwe. Miałam kontakt do kobiety, która była w burdelu w Auschwitz III, czyli w Monowicach, i odmówiła kiedyś rozmowy z Robertem Sommerem, bo był, po pierwsze, mężczyzną, a po drugie, Niemcem. Wysłałam do niej list z prośbą o kontakt, nie dostałam odpowiedzi.

Smutek?

Wielki, bo liczysz na każdy okruszek. Ale uszanowałam. I to był dla mnie moment przełomowy. Zrozumiałam, że pewnych rzeczy nie przeskoczę i nie mogę się tym frustrować.

Znalazłam w Instytucie Pamięci Narodowej teczki z dwóch powojennych śledztw z końca lat 40., prowadzonych w sprawie seksualnego wykorzystywania Polek przez Niemców, co też pokazuje, że można było zaraz po wojnie normalnie o sprawie rozmawiać. Dzięki złożonym wówczas zeznaniom dowiadujemy się między innymi, jak straszny los czekał kobiety zmuszone do pracy w burdelach i że żadnej wyszminkowanej sielanki tam nie było. Anna opowiada, jak w swoje urodziny przyszedł do burdelu pijany komendant Płaszowa w towarzystwie kilku pijanych Ukraińców, rzucił banknot i powiedział, że mogą zrobić z tymi kobietami, co chcą. Brutalnie je gwałcili i katowali. Znamy też historię z burdelu w obozie Auschwitz, kiedy do pokoju wszedł więzień i tak pobił kobietę, że ściany ściekały krwią.

Były opowieści wycofane po latach?

To właśnie przypadek wspomnianej kobiety z Liege, który jest dość zagmatwany, bo z jednej strony mamy książkę Sommera, w której pisze, że po latach na prośbę męża wycofała z Muzeum Auschwitz-Birkenau własne świadectwo. A z drugiej strony muzeum, które twierdzi, że nigdy nie słyszało o takim przypadku. W każdym razie wysłano do niej na pewno kiedyś, jak do wszystkich więźniów, ankietę z prośbą o wypełnienie i wpisano do niej od razu, że pracowała w bloku 24, co po pierwsze, jest nieprawdą, bo kobieta była w burdelu w Monowicach, a po drugie, wpisywanie byłej więźniarce czegoś do ankiety jest dość szokujące. W każdym razie ona odpisała – widać to po charakterze pisma – w wielkich emocjach, że nigdy tam nie była. Myślę, że jej historia wyglądała tak, że po wojnie wyszła za mąż w Belgii i zmieniała nazwisko, by zatrzeć wszelkie ślady po pobycie w burdelu.

Niemcy stworzyli trzy rodzaje burdeli.

Upraszczając na potrzeby naszej rozmowy, można tak powiedzieć. Były burdele dla niemieckich mundurowych, dla ich nie-niemieckich pomocników oraz w obozach dla więźniów.

Pomocnicy Niemców nie mogli korzystać z tych samych kobiet co Niemcy?

Nie, tworzono dla nich oddzielne domy publiczne, na przykład burdel dla Kozaków. Ciekawy jest też przykład obozu w Stutthofie, gdzie przyjechała duża grupa ukraińskich strażników, którzy nie tylko gwałcili mieszkające w okolicy, ale także wchodzili w intymne relacje z mieszkającymi niedaleko Niemkami. Na to Rzesza pozwolić nie chciała, więc zdecydowano o utworzeniu w Stutthofie burdelu dla Ukraińców.

Czy w burdelach były Żydówki?

Oficjalnie nie, ale w praktyce nie można tego wykluczyć. Żydówki, szczególnie te z „dobrym” wyglądem, ukrywały się przecież często pod zmienionymi tożsamościami i mogły być zwerbowane jako Polki.

Powiedzmy zatem teraz o burdelu w Auschwitz.

Mieścił się na piętrze bloku numer 24, stoi do dzisiaj obok bramy ze słynnym napisem „Arbeit macht frei”. Miał pokój wspólny dla kobiet, łazienkę i pokoiki, w których przyjmowały więźniów.

Jesienią ’43 roku trafiły tam niemieckie więźniarki asocjalne i Polki, które były najmniej zniszczone przez obóz. Musiały być atrakcyjne dla więźniów, bo kobiety były najwyższą nagrodą w systemie ich motywacji. Specjalny bon wybrani więźniowie dostawali po wieczornym apelu. Trzeba się było do takiej wizyty przygotować, porządnie umyć. Nie można było odmówić.

To co mógł zrobić więzień, który nie chciał skorzystać z „najwyższej nagrody”?

Mógł wymienić bon na czarnej giełdzie.

A jak chciał skorzystać?

Szedł do burdelu. Wchodził z kobietą do pokoiku i miał dziesięć, góra 15 minut. Po tym czasie na sygnał dzwonka musiał wyjść. Wszystko było pod kontrolą, pokoiki obserwowano za pomocą wizjerów.

Trudno mi sobie wyobrazić, jak pod taką presją mogło dochodzić do stosunków seksualnych.

Czasami dochodziło, czasami nie. Znamy historie więźniów, którzy po prostu rozmawiali z kobietami, znamy historię miłosną między więźniem i kobietą z burdelu, znamy brutalne ataki więźniów. To, co jest tu najważniejsze, to toczące się w obozie Auschwitz życie seksualne, co dla wielu jest nie do przyjęcia. Jak to jest możliwe, że w takim miejscu ktoś myślał o seksie? Tymczasem życie seksualne toczy się w każdych warunkach, seksualności nie da się wyłączyć.

Szczególnie ciekawe jest tu nakładanie się na siebie bycia ofiarą i sprawcą jednocześnie, bo kim jest w burdelu polski więzień, który korzysta z usług zmuszonej do prostytucji Polki?

Historia nie jest czarno-biała, nie tworzą jej heroiczni, uśmiechnięci chłopcy i dziewczyny chcący ginąć za ojczyznę. Historia to też obóz, w którym jest i Kolbe, i burdel dla więźniów, czego oficjalna polska historiografia jakoś nie chce przyjąć do wiadomości.

Bo to niby taki margines?

Podczas drugiej wojny światowej zgwałcono i zmuszono do seksualnej pracy przymusowej tysiące kobiet, które potem skazano na milczenie. I może w końcu warto przestać milczeć i zacząć głośno mówić. Jak tysiące Koreanek i Chinek, które lata temu zaczęły protestować pod ambasadami Japonii, domagając się rozliczenia masowych gwałtów dokonywanych przez japońskich żołnierzy porywających kobiety do obwoźnych burdeli podążających za liniami frontu. Nie da się zrozumieć w pełni historii drugiej wojny światowej bez zbadania zjawiska przemocy seksualnej. I przemocy seksualnej nie tylko Niemców, ale także innych uczestników walk, bo gwałcili wszyscy: Niemcy, Rosjanie i Amerykanie. I Polacy też. Gwałciciele nie mają narodowości.

Coś czuję, że „Przemilczane” wielu zabolą.

I niech bolą. Dość milczenia o zapomnianych ofiarach nazizmu. Dość pogardzania niewygodnymi ofiarami, niepasującymi po polskiego narodowego landszafciku.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


Narobili bałaganu, winę zrzucili na Żydów.

Narobili bałaganu, winę zrzucili na Żydów. Ostatni lot rosyjskiego szpiega

Antoni Rybczyński


Ił-20M ma silniki mniejszej mocy, zredukowaną masę i zasięg zwiększony do 5400 km, co pozwala mu długi czas znajdować się w powietrzu (fot. arch.PAP/ITAR-TASS)

Pocisk odpalił Syryjczyk za zgodą Rosjanina. Zestrzelił rosyjski samolot. Moskwa twierdzi, że to wina Izraela. I przedstawia własną wersję wydarzeń. Problem w tym, że mnóstwo w niej luk, znaków zapytania i zwyczajnych kłamstw. Co się naprawdę wydarzyło u brzegów Syrii?

Siedemnastego września izraelski wywiad wojskowy potwierdził informację, że w jednym z syryjskich państwowych obiektów w nadmorskim mieście Latakia pojawiły się irańskie materiały służące do produkcji rakietowych pocisków balistycznych. Stąd miały być przetransportowane do bazy Hezbollahu w Libanie. Natychmiast padł rozkaz zniszczenia transportu. Dotychczas izraelskie lotnictwo miało swobodę w atakowaniu takich celów w Syrii – za cichą zgodą Rosji.

Wieczorem z jednej z baz w Izraelu wystartowały cztery myśliwce F-16I Sufa, uzbrojone w specjalne bomby, które miały zniszczyć cel: Instytut Przemysłowo-Techniczny w Latakii. Samoloty z elitarnej 107. eskadry Izraelskich Sił Powietrznych (IAF) z przestrzeni powietrznej Izraela skierowały się nad neutralne wody Morza Śródziemnego.

„Łysucha” nad Syrią

Niedługo później z rosyjskiej bazy w Chmejmim, 25 km od Latakii, wystartował szpiegowski samolot Ił-20M. Jak później podało rosyjskie dowództwo, jego celem było namierzenie w prowincji Idlib miejsc, w których rebelianci mają produkować bojowe drony (w przeszłości kilka razy takich dronów użyto do ataków na rosyjskie obiekty w prowincji Latakia). Ił-20M „Łysucha” to sowieckiej produkcji czterosilnikowy turbośmigłowy samolot opracowany na bazie pasażerskiego Ił-18, przeznaczony do prowadzenia wywiadu radioelektronicznego i walki radioelektronicznej. Na pokładzie ma stację zwiadu radiotechnicznego, aparaturę do przechwytu sygnału radiowego, aparaturę optyczną, system chronionej satelitarnej łączności specjalnej. Na pokładzie zwykle jest pięciu członków załogi i ośmiu operatorów systemów radiotechnicznych. Ił-20M ma silniki mniejszej mocy, zredukowaną masę i zasięg zwiększony do 5400 km, co pozwala mu długi czas znajdować się w powietrzu.

(fot. Alex Beltyukov/ Wikipedia)

Późnym wieczorem Rosjanie poinformowali, że samolot zniknął z radarów. Początkowo nie było informacji, co się wydarzyło. Jednak na ogólnie dostępnym internetowym serwisie MarineTraffic można było zauważyć, że około 20 km od wybrzeży syryjskich pojawił się nagle rosyjski wojskowy statek ratunkowy „Profesor Nikołaj Muru”. Kiedy nieco później Moskwa potwierdziła, że Ił-20M został zestrzelony, stało się jasne, że statek wysłano w tamten rejon, by szukać ocalałych członków załogi samolotu. Pytanie, co rosyjski zwiadowczy Ił-20M robił właśnie w tym rejonie, skoro miał patrolować rejony w głębi lądu, wiele kilometrów na wschód od miejsca katastrofy?

Początkowo w rosyjskich mediach pojawiła się wersja, że samolot zestrzelili… Francuzi. W pobliżu wybrzeży Syrii znajdowała się akurat fregata Auvergne, która miała wykonywać w tym czasie strzelania rakietowe. Ale już kilka godzin później, 18 września rano, rosyjskie ministerstwo obrony ogłosiło, że winę za zestrzelenie Iła ponoszą Izraelczycy: atakujące cel w Latakii myśliwce miały rzekomo wykorzystać wolno poruszający się turbośmigłowy samolot rosyjski jako żywą tarczę. Minister Siergiej Szojgu w rozmowie telefonicznej ze swym izraelskim odpowiednikiem Awigdorem Liebermanem oświadczył, iż „wina za zestrzelony samolot rosyjski i śmierć załogi leży całkowicie po stronie izraelskiej”.

Rosjanin, Izraelczycy i syryjska rakieta

Ił-20M wystartował z Chmejmim o godzinie 21.31. Osiem minut później cztery izraelskie samoloty nad neutralnymi wodami Morza Śródziemnego wyszły na pozycje, z których mogły odpalić przeznaczone dla celu w Latakii szybujące bomby lotnicze GBU-39. Jednocześnie Izrael poinformował Rosjan o początku ataku. Znajdując się około 90 km od Latakii samoloty zrzuciły bomby. Była 21.40. Dziesięć minut później GBU-39 dosięgły celu – transport uzbrojenia dla Hezbollahu został zniszczony, a reżimowe media syryjskie donosiły, że w nalocie rannych zostało 10 osób.

Dopiero w tym momencie, o 21.50 dowództwo w Chmejmim – jak twierdzi rzecznik rosyjskiego resortu obrony – wydało załodze Iła rozkaz powrotu do bazy. Maszyna była w tym momencie na północ od bazy, na pułapie 6 km. Pojawia się pytanie: dlaczego Ił-20M dostał rozkaz lądowania w Chmejmim, skoro wiedziano, że w pobliżu doszło do nalotu i mogą tam jeszcze krążyć izraelskie maszyny? Teoretycznie można było samolot skierować do bazy lotnictwa syryjskiego Kuweires niedaleko Aleppo – jak zdarzało się już w przeszłości. Odpowiedź kryje się w dalszym locie Iła. Otóż wcale nie skierował się on na lotnisko. Położenie Iła (pułap plus odległość od bazy) w momencie jego trafienia kilkanaście minut później wskazuje, że samolot nawet nie szykował się do lądowania. Ił-20M, zamiast lądować w Chmejmim, przeleciał z północy na południe, jakieś 25 km na wschód od lotniska, po czym skręcił na zachód i wyszedł nad morze na dystans 25-30 km, przybliżając się do izraelskiej grupy myśliwców. Po czym skręcił na północ i wciąż zbliżał się do Izraelczyków.

czytaj dalej tu: Narobili bałaganu, winę zrzucili na Żydów. Ostatni lot rosyjskiego szpiega


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


FROM NEW YORK TO PARIS: ANTISEMITISM AT UNESCO

FROM NEW YORK TO PARIS: ANTISEMITISM AT UNESCO

SHIMON SAMUELS


A general view of the UNESCO headquarters in Paris. (photo credit: REUTERS)

This week, 58 of the 195 member-States of UNESCO convened for two weeks as its 205th biennial Executive Board. They will consider reports on budgets, programs, failures and achievements. They will barter, horse-trade within and beyond their regional blocs.

Some will be intimidated, others will market their votes for supporting electoral candidates across the UN system. But above all, they will pull every lever to humiliate and demean the Jewish state.

The Simon Wiesenthal Center in 1992 organized UNESCO’s first ever international conference on “Containing Antisemitism.” In 1993, then director-general Federico Mayor – so proud of his Jewish antecedents – came to Los Angeles to open the center’s Museum of Tolerance.

In 2003, his successor, Koichiro Matsuura, opened the second conference on “Containing Antisemitism” at its Paris headquarters and visited the museum a few months later.

In 2012, director-general Irina Bokova followed in their footsteps in a very different atmosphere. “Palestine” had entered UNESCO in November 2011 with a voracious appetite for mayhem.

The Simon Wiesenthal Center, in its capacity as “associate partner” to UNESCO, fought the gathering storm through its exhibition, “People, Book, Land: The 3,500 Year Relationship of the Jewish People with the Holy Land.” Postponed, vetted, canceled, it finally opened at UNESCO with huge Jewish and gentile support in 2014.
Thus had begun a theft campaign of the Jewish heritage to validate “Palestine,” and more resolutions to demonize Israel than – among the voting states – Iran, Iraq, Myanmar, Venezuela and Zimbabwe all combined together. These have led to a remorseless antisemitic politicization of UNESCO.

The current director-general, Audrey Azoulay, deserves plaudits for her intent to depoliticize this UN agency. Her opening of a symposium on educating against antisemitism last week, at UN headquarters in New York – the city with the largest Jewish population in the world – was a courageous challenge.

Her attempts to postpone votes on antisemitic resolutions, such as those that call for the “de-Judaization” of the Temple Mount in Jerusalem, the Cave of the Patriarchs in Hebron and even the Western Wall, are tactical measures, but not a strategy to cure UNESCO of its antisemitism disease.

From UN headquarters in New York, the perpetrators have now returned to UNESCO headquarters in Paris.

We count on the director-general to keep the spirit of her symposium to combat antisemitism. She must use her authority to approach decision-makers and, as minimum, demand balance: the Temple Mount must always accompany its Muslim name of “Haram al-Sharif” (The Noble Sanctuary), the Western Wall of the Temple always acknowledged as Jewish – a balance that would be welcomed in the optics of other conflicts.

This will require an in-house education in 3,500 years of Jewish history.

An understanding that “postponement” of antisemitic resolutions is only tactical. They should never even be tabled.

The day that Azoulay was inaugurated, I left the ceremony with some 15 Ambassadors and UNESCO officials. Number 3 in the hierarchy ran after me. In earshot of his colleagues, he shouted: “Shimon, are you now happy to have your Jew as director-general?”

I told him, “We are delighted that we will have an accomplished [director-general].”

“Ah, yes,” he responded, “but you can no longer call us antisemites and can continue to kill children!”

The listeners stood in embarrassed suspended animation. They now understood what is antisemitism.


The author is Permanent Observer of the Simon Wiesenthal Center to UNESCO.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com