Archive | February 2021

Jak powstała “Małgośka”. Gärtner tnie Osieckiej po bzach i dzwoni do Rodowicz. “Co to za pożar?

Sopot, 08.1973. Maryla Rodowicz śpiewa ‘Małgośkę’ podczas XIII Międzynarodowego Festiwalu Piosenki. (Jerzy Plonski / RSW / Forum / Jerzy Plonski / RSW / Forum)


Jak powstała “Małgośka”. Gärtner tnie Osieckiej po bzach i dzwoni do Rodowicz. “Co to za pożar?

Jarek Szubrycht


Serial reporterski “Najkrótsza lista największych przebojów Agnieszki Osieckiej” – odcinek nr 3. Rzecz o Katarzynie, co udawała Amerykankę, i Maryli, co wolała protest songi, oraz o Agnieszce, co dała nieśmiertelność zapachom Saskiej Kępy. A przede wszystkim o naiwnej Małgośce, co się dała wystawić do wiatru.

.

Osiecka – największa przeboje:

Rok temu Polskie Radio obchodziło 95. urodziny i z tej okazji sprawiło sobie oraz słuchaczom prezent w postaci plebiscytu na najlepszą polską piosenkę wszech czasów. “Małgośka” nie tylko wygrała, ale przez cały czas trwania plebiscytu utrzymywała się na pierwszym miejscu.

Drugi w zestawieniu był “Dziwny jest ten świat” Czesława Niemena, ale nie pomogło mu nawet to, że głosowała na niego Maryla Rodowicz. Radiosłuchacze, których większości pewnie nie było na świecie, kiedy piosenka trafiła do radia, wybrali “Małgośkę”.

– Jestem zaskoczona, że taka pioseneczka wygrała z Niemenem. Żeby to chociaż był “Niech żyje bal”, który ma zupełnie inną wagę – ale “Małgośka”? Być może chodzi o to, że dobrze się słucha piosenek, w których opowiedziana jest jakaś historia. Jak “O! Ela”, w której jest to kupowanie noża sprężynowego i on idzie go zadźgać… W “Małgośce” też jest historia: dziewczyna szykuje się do ślubu, a tu kicha. Może to po prostu jest bardzo dobrze napisane, czego nie doceniam – przyznaje wokalistka.

I wspomina: – Na początku w ogóle mi się ten tekst nie podobał. Byłam wtedy pod wpływem Boba Dylana i Joan Baez, chciałam kontestować. Kiedy po raz pierwszy spotkałam się z Agnieszką Osiecką, pokazała mi teksty Studenckiego Teatru Satyryków. “Co to jest? Ten język jest gazetowy” – wybrzydzałam. “A co ty byś chciała śpiewać?” – ona na to. “Protest songi!” – odpowiedziałam. Napisała mi wtedy “Żyj mój świecie”, od którego zresztą tytuł wzięła cała płyta. Równocześnie śpiewałam “Zakopane, trzy może nawet cztery dni…”, bo tych protest songów nie miałam za dużo, ale zawsze chciałam śpiewać piosenki o czymś, poruszające. I nagle ta “Małgośka”.

Ktoś mi powiedział, że na AWF-ie studiuje pewna Marylka

Mówi się, że sukces ma wielu ojców. Ten miał trzy matki. Agnieszkę, cieszącą się już sporym uznaniem autorkę. Katarzynę, która zdążyła dowieść, że potrafi pisać przeboje, choćby “Tańczące Eurydyki” z repertuaru Anny German. Wreszcie Marylę, coraz bardziej popularną wokalistkę, którą publiczność zdążyła polubić za “Balladę wagonową” albo “Mówiły mu”, i oklaskiwać w Opolu za “Jadą wozy kolorowe”.

.
Gärtner i Osiecka znały się już od dobrych paru lat, z beztroskich czasów studenckich.

“Kasia była wówczas nastolatką. Ubrana we flanelową męską koszulę w kratę i w kowbojskie spodnie, wyposażona w fiński nóż – urwała się z domu i przemierzała wzdłuż i wszerz Polskę, udając… rodowitą Amerykankę lub Kanadyjkę. Trafiała wszędzie, gdzie działo się coś ciekawego: do Piwnicy Krakowskiej, do warszawskich klubów studenckich, do łódzkiej szkoły filmowej. Pamiętam, że nocowała w akademiku na Bystrzyckiej “na waleta”, prowadziła pamiętnik po angielsku i mówiła, że Amerykanie nie znają szafy. Wszystkie ubrania trzymają na krzesłach, ponieważ inaczej zapomnieliby, co mają” – wspominała ich pierwsze spotkanie poetka.

Współpracować zaczęły w 1969 roku, dzięki Janowi Borkowskiemu, dziennikarzowi i producentowi muzycznemu Trójki. Wiele lat później: współzałożycielowi fundacji Okularnicy i redaktorowi “Wielkiego śpiewnika Agnieszki Osieckiej”.

– Ona potrzebowała wtedy kompozytora, a ja troszkę się szwendałam i szukałam tekstów. Wkrótce na konkursie Trójki wzięłyśmy pięć z sześciu możliwych nagród. Dla zmylenia jurorów każde nuty moja mama przepisywała innym charakterem pisma, a Agniecha pisała swoje teksty na maszynie. Na nasz tandem od tamtej pory nie było siły! – oto w jakich okolicznościach kompozytorka połączyła siły z poetką. Chwilę później znalazła się i śpiewaczka.

– Ktoś mi powiedział, że na AWF-ie studiuje pewna Marylka, która muzycznie ciekawie się zapowiada.

– wspomina Gärtner. – Pojechałam i zobaczyłam blond dziewczynę z gitarą, poprosiłam, aby na próbę wykonała jeden z moich najlepszych wtedy kawałków – “Dzień się budzi”. Umyślnie grałam ten utwór tak, aby się kompletnie pogubiła. Stosowałam breaki i grepsy, które na pewno niewprawionego wokalistę dawno wyrzuciłyby z rytmu. Wszystko na nic – Marylka wciąż śpiewała! Pomyślałam: “To jest po prostu talent!”.

Gärtner przeprosiła wokalistkę za ten eksperyment na żywym organizmie, ale przyznała, że tę piosenkę obiecała już komuś innemu. Obiecała jednak, że napisze coś specjalnie dla Maryli. Słowa dotrzymała. A potem jeszcze raz i znowu…

To był maj, pachniała Saska Kępa
Szalonym, zielonym bzem.
To był maj, gotowa była ta sukienka
I noc się stawała dniem.

Już zapisani byliśmy w urzędzie,
Białe koszule na sznurze schły.
Nie wiedziałam, co ze mną będzie,
Gdy tamtą dziewczynę
Pod rękę ujrzałam z nim.

Coś zwyczajnego, coś ludzkiego, coś z magii uczuć

Maryla nawiązała współpracę z Agnieszką, zanim zdążyły się poznać. Wokalistka jeździła do Trójki, by na zaproszenie Piotra Kaczkowskiego śpiewać piosenki Boba Dylana. Musiało się spodobać, bo pewnego dnia na korytarzu zaczepił ją Jan Borkowski.

– Zaprowadził mnie do pokoju redakcyjnego i powiedział: “To jest biurko Agnieszki Osieckiej. Dzwoniła z Ameryki, że możesz otworzyć jej szufladę i pogrzebać w tekstach”.

Znalazłam kilka perełek, między innymi “Gonią wilki za owcami”, z muzyką Kasi Gärtner  – wspomina Rodowicz. Niewiele później Osiecka przysłała jej zza oceanu kolejny tekst, “Balladę wagonową”, ponoć naprawdę napisaną w pociągu, pomiędzy Cheetaway a Syracuse.

– Poznałyśmy się, kiedy Agnieszka wróciła ze Stanów. Bardzo się jej spodobał mój wokal, sposób śpiewania, styl – i zaczęła dla mnie pisać. Spotykałyśmy się niemal codziennie – mówiła Maryla. – Jeździła ze mną na trasy koncertowe, festiwale, zaprzyjaźniała się z muzykami. Dobrze się ze mną czuła. Mówiła, że w ciągu jednego dnia ze mną dzieje się więcej niż z normalnym człowiekiem przez pół roku.

Świetne z nich było trio. Doskonale się rozumiały, nawzajem napędzały. Połączenie ich umiejętności, doświadczeń i temperamentów dawało mieszankę wybuchową.

Maryla Rodowicz, Agnieszka Osiecka i Daniel Passent z córką Agatą Marek Karewicz M.A.Karewicz / Forum / Marek Karewicz M.A.Karewicz / Forum

– Faceci piszą świetnie, ale w tematach miłosnych nie czują bluesa. Pewnych klimatów Agnieszki nikt nie jest w stanie przebić. Jest w nich coś zwyczajnego, coś ludzkiego, coś z magii uczuć – uważa Gärtner i trudno z tym polemizować.

“Grając, Katarzyna śpiewa nieraz dzikim i przeraźliwym falsetem, a mały pokoik unosi się w powietrze jak chatka czarownicy. Ile razy piszę z Kasią wspólną piosenkę i spędzę z nią godzinę czy dwie przy fortepianie, czuję się, jakbym wychodziła potargana z gorącej kąpieli” – komplementowała kompozytorkę Osiecka.

“Ale numer nagrałaś! Z takim przesterem tam śpiewasz na górze”

Co z tą Małgośką? Kompozytorka twierdzi, że przyszła na świat nad morzem.

– Często jeździłyśmy do Zakopanego i do Sopotu. W 1972 roku siedziałyśmy we trzy w kawiarni Grand Hotelu – ja, Agnieszka i Maryla. Maryla mówiła, że znów potrzebuje czegoś nowego. Przypomniał mi się wtedy motyw, który grał kataryniarz na Saskiej Kępie. Agnieszka to podchwyciła i od razu napisała dwa wersety: “Małgośka mówią mi, on nie wart jednej łzy, oj, głupia ty, głupia ty…”. Oczarowana, mówię: “Maryla, to jest to”. Nie znam kobiety, która nie zachwyciłaby się tą frazą – wspominała Katarzyna Gärtner.

 Na bieżąco, w tej kawiarni, wymusiła na autorce tekstu poprawki.

– Agnieszka już pisała na serwetce: “To był maj, pachniała Saska Kępa, szalonymi, zielonymi bzami…”. Te wersety były za długie do muzyki, którą już miałam w głowie. To było jak… “Pan Tadeusz” – kulało w muzycznym rytmie. Mówię im, że do mojej dynamicznej muzyki muszą być krótkie wersety. Biorę od Agnieszki tę serwetkę i z góry na dół odrywam kawałki słów. “Co ty robisz?” – woła zdziwiona. “Odcinam niepotrzebne sylaby – wyjaśniam. – Mnie wystarczy tyle: szalonymi zielonymi bza. To tak ma być”. Agnieszka patrzy na mnie, potem pochyla się, pisze: “szalonym, zielonym bzem”.

To skracanie frazy miało się wziąć z fascynacji Gärtner muzyką angielską. Piosenkami, które były porywające, bo dynamiczne, nieprzegadane. Jak to się robi, dowiadywała się u źródeł.

– W Londynie zetknęłam się z wieloma sławnymi ludźmi. Miałam kontakt z resztkami Beatlesów. W rezultacie nauczyłam się ciekawych rzeczy warsztatowych, przede wszystkim komponowania krótkich, rytmicznych utworów, pisania krótkich wersetów. To w konsekwencji miało decydujący wpływ na formę “Małgośki”. Twierdzi też, że drapieżny sposób śpiewania wokalistki, ten piach w wysokich partiach, to realizacja jej planu.

– Maryli powiedziałam: “Zaśpiewaj to mocno, na chrypie, agresywnie”. Taki styl podpatrzyłam właśnie w Anglii, czułam, że ta piosenka wymaga dużego dynamizmu i ostrej wokalistki. Maryla trochę się broniła… – takie wspomnienie kompozytorki znajdujemy w książce “Osiecka. Nikomu nie żal pięknych kobiet” Zofii Turowskiej.

Agnieszka Osiecka i Maryla Rodowicz na Starym Mieście w Warszawie, 1990. Czeslaw Czaplinski/FOTONOVA / CZESLAW CZAPLINSKI/FOTONOVA

Maryla nie potwierdza ani swojej obecności przy narodzinach hitu, ani tego, że dostała zlecenie na chrypkę. Miała wtedy narzeczonego za naszą południową granicą, tam próbowała układać sobie życie i tam dosłano jej piosenkę do przepróbowania. Akustyka nieumeblowanych jeszcze pomieszczeń zachęcała ją do dociśnięcia gazu do dechy.

– Mieszkałam wtedy w Pradze, w Czechosłowacji. Kasia Gärtner do mnie wydzwaniała, że mam natychmiast przyjeżdżać, bo jest numer do nagrania. “Co to za pożar?” – myślę sobie, ale przyjechałam i zaśpiewałam – wspomina. – Pamiętam, że tuż po spotkałam w korytarzu na Woronicza jakichś kolegów z branży.

“Ale numer nagrałaś! Z takim przesterem tam śpiewasz na górze”

– gratulowali mi. A ja tego przesteru musiałam użyć, bo tam było dla mnie za wysoko – przyznaje dziś.

“Małgośka” pachnie siostrzeństwem, równością

Miejsce akcji: “rzewna i liliowa od bzów” Saska Kępa. Nie losowo wybrana miejscowość gdzieś w Polsce, nie dowolna dzielnica Warszawy, której największą zaletą jest to, że pasuje do rymu, ale właśnie to bajkowe miasteczko w wielkim mieście, Osieckiej miejsce na ziemi.

“Kilka imponujących willi z lat trzydziestych, wdzięcznie stulone “bliźniaki” z połowy lat dwudziestych, mnogość ogródków, inteligenckie zaludnienie – wszystko to stwarza klimat jakiegoś zapoznanego londyniątka” – pisała w “Szpetnych czterdziestoletnich”. – “Praga i Kępa, nie naruszone przez bomby, zachowały, jak stare wino – zapach i klimat dawnych struktur. Tu, jeśli wozak, to na imię miał Felek, jeśli dozorczyni – Aniela lub Agnieszka, jeśli hrabia, to Hubert lub Heweliusz”.

Nie wiemy, czy właśnie Hubert czy jednak Felek rozkochał w sobie Małgośkę, ale nie ma wątpliwości, że nicpoń to był i ladaco. Naobiecywał naiwnej dziewczynie, dostał, co chciał, po czym zwiał do innej. Oszukana Małgośka pewnie zalewałaby się łzami bez końca, gdyby nie przyjaciele (pewniej: przyjaciółki, bo kto inny byłby tak empatyczny, choć na podstawie samego “kochaj nas” nie sposób jednoznacznie rozstrzygnąć). Tacy, którzy szczere ci powiedzą, żeś głupi, kiedy trzeba, ale nie pozwolą się mazać, ale pocieszą, wyciągną na tańce, naleją wina.

Uwiedziona i porzucona dziewczyna nie jest skazana na palący wstyd, na szyderstwa i plotki – przeciwnie, to ona może kpić sobie z niegodnego jej miłości absztyfikanta. Niby nic, a jednak świadectwo dużej zmiany polskiej obyczajowości. “Małgośka” pachnie nie tylko zielonym bzem i chwastami palonymi jesienią w sadach, ale również feminizmem, siostrzeństwem, równością.

Małgośka – tańcz i pij,
A z niego sobie kpij,
A z niego kpij sobie, kpij.
Jak wróci, powiedz: Nie,
Niech zginie gdzieś na dnie,
Hej, głupia ty, głupia ty, głupia ty.

Małgośka jest pierwszą bohaterką tekstów Osieckiej, w które Rodowicz tchnęła tyle życia, ale nie ostatnią. Uzbierała się cała galeria charakternych, niepokornych, ale często nieszczęśliwych kobiet, które trochę były wyzwolone, a trochę zagubione we wrogim męskim świecie.

“Czerwona na niej sukienka/ Czerwona w sercu udręka” – może Małgośką, tylko parę lat starszą, jest ta wariatka, co tańczy, co “przed losem nie klęka”?

Albo ta dziewczyna, która nie ma już “serca do czekania, do liczenia, do zbierania”, tylko chciałaby “damą być i na wyspach bananowych dyrdymały śnić”. Prawie na pewno jest nią bohaterka “Byłam sama, jestem sama”, która mimo wszystko wierzy, że “może jutro się coś zmieni”.

.
– Ciekawa jest ciągłość jej bohaterek, począwszy od Małgośki. To chyba ta sama dziewczyna, występująca potem jako Mary Lou w “Dwóch weselach”, która “lat 16 chyba miała, gdy dwóch naraz pokochała” oraz “miała buty z podłej skóry, cztery klasy bez matury, lecz niezły miała styl” – zauważa Jacek Mikuła, kompozytor wielu przebojów przez Osiecką napisanych, a przez Rodowicz wyśpiewanych. – Ta sama, która w “Damą być” “tak by chciała damą być”, która wywierała tak piorunujące wrażenie na “Sing Singu”, że na jej widok “wołał S.O.S.”

I zastanawia się: – Czy istniała taka dziewczyna i skąd ją Agnieszka wytrzasnęła – nie wiem. To były bardzo uczuciowe bohaterki i bardzo kobiece historie. Może stanowiły projekcje jej własnych doświadczeń, a może jej znajomych i przyjaciółek. W każdym razie o takich rozterkach ze mną nie rozmawiała. Zawsze, tak przy spotkaniu, jak w krótkich wiadomościach na pocztówkach, była pogodna, dowcipna i jakby z dystansem do świata.

Mam dość, ale wiem, czego ludzie chcą słuchać

Maryla pojechała z piosenką do Sopotu. Wyglądała szałowo, w sukni do ziemi, ale za to bez pleców, z czerwonym sercem na piersi i napisem “Małgośka” biegnącym od biodra do kostki (a więc nie zastosowała się do zaleceń autorki tekstu: “chciałabym, żebyś to śpiewała w zniszczonej sukni ślubnej. Kwiaty…”) i brawurowo utwór wykonała, choć towarzyszący jej muzycy tak się wygłupiali, że pewnie bardziej jej przeszkadzali, niż pomagali.

.
Na festiwalu dostała Grand Prix, ale cenniejszą nagrodą było uwielbienie publiczności. Już następnego dnia refren śpiewała cała Polska i do dziś nie chce przestać.

Czy po tym wszystkim Rodowicz nie ma już przypadkiem dość towarzystwa naiwnej Małgośki?

– Mam, ale wiem, czego ludzie chcą słuchać. “Małgośka” to numer dla nich ważny, więc nie mogę z niego zrezygnować – mówi.

Próbuje liczyć, ile to już razy w jej wykonaniu białe koszule na wietrze schły. – Śpiewam ją na każdym koncercie. W latach 70. grało się co miesiąc przez dwa tygodnie w danym województwie. Po dwa koncerty dziennie, bo to były domy kultury, a więc małe sale. Później dwa tygodnie przerwy i do innego województwa. Odliczając wakacje, mamy 10 miesięcy, po dwa koncerty dziennie przez 15 dni. Trzysta koncertów rocznie. W samych latach 70. zagrałam więc w Polsce około trzech tysięcy koncertów, do tego trasy po NRD, a w latach 80. również w Rosji. Jakby to wszystko podliczyć, wychodzi kilka tysięcy koncertów i na każdym “Małgośka”.

Kompozytorka Katarzyna Gärtner. Fot. Paweł Małecki / Agencja Gazeta

– To była jedna z naszych najpiękniejszych piosenek – uważa Katarzyna Gärtner. – Stałyśmy się sławne. Nasze piosenki były rozchwytywane. Powiem szczerze: o niektóre nasze utwory dziewczyny się biły!

Ale kompozytorka wspomina wspólne chwile z poetką nie tylko przez pryzmat wspólnej pracy i jej owoców.

– Zmieniła moją życiową filozofię – przyznaje. – Ona miała wspaniałą dewizę, która mi bardzo odpowiadała: idź za głosem miłości! Tłumaczyła mi, bo to było dla mnie niezrozumiałe, jak można wychodzić za mąż więcej niż raz i wiązać się z kolejnymi mężczyznami. Dla niej było to jasne, bo chciała znaleźć idealną miłość, a jeśli jej nie znajdowała, gnała naprzód, dalej szukała.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Israeli teams discovers ancient olive-eating practices below the sea

Israeli teams discovers ancient olive-eating practices below the sea

DANIEL SONNENFELD
/ THE MEDIA LINE


The discovery off the coast of Haifa made by a group of researchers from most major Israeli universities shows production of olives for eating started at least 6,600 years ago.

Olives / (photo credit: ITSIK MAROM)

In an underwater site, dated to approximately 6,600 years ago, archeologists have discovered two stone structures filled with thousands of olive pits. The pits, most well preserved and whole, provide evidence that olives were processed industrially for eating at this very early stage. Previous evidence was unclear, with the earliest indications pointing to olives first being eaten in the first millennium BCE.

Olives and their oil are a key ingredient in the Mediterranean diet and hold symbolic value in many countries. This latest study now shows that the residents of the area have not only been using olives for oil for thousands of years – as was previously revealed – but eating them as well.

The study was published last week in the journal Scientific Reports – Nature by researchers from the University of Haifa, the Technion – Israel Institute of Technology, Tel Aviv University, the Hebrew University of Jerusalem, the Volcani Center and other research institutions in Israel and abroad.

Dr. Ehud Galili, an archeologist at the Zinman Institute of Archeology at the University of Haifa, who discovered the site in the Mediterranean Sea off of Israel’s northern coast in 2011, told The Media Line that prehistoric sites are known to exist underwater in stretches near the coast that were above sea level during the world’s ice ages. “Storms sometimes shift the sand covering these sites,” he explained, adding that marine archeologists who are aware of this search for prehistoric remnants after a spell of bad weather.

The site of the discovery, called Hishulei Carmel, starts very close to the coast and stretches some 150 meters into the sea, Galili said. The specific structures in which the olive pits were discovered were located close to the beach and in very shallow sea. Two ovals built of slabs of stone were set with intent perpendicular to the ground, and the structures consisted of encirclements the size of small rooms in which, the Haifa archeologist said, “were olive pits 10 centimeters deep.”

Researching prehistoric sites requires multidisciplinary input from researchers with expertise in many different areas. To achieve this, the pits were sent to a diverse group of researchers at most major Israeli universities.

“We each worked on a different aspect,” Dr. Daphna Langgut of Tel Aviv University’s department of archaeology and ancient Near Eastern cultures, told The Media Line. Langgut, who is head of the laboratory of archaeobotany and ancient environments, said that she compared the degree to which the pits were broken to the remains of a previously discovered site, called Kfar Samir, in which olive oil was manufactured in the 8th century BCE. Kfar Samir, the oldest site of olive oil manufacturing discovered to date, is located some 1.5 km from Hishulei Carmel.

“I showed that most of the pits are whole, and those that aren’t were broken along the pits’ crease … their natural breaking point. The remains left from crushing olives for oil, however, consist of a of puree of olive pits,” she said.

“A concentration like this of thousands of whole pits that aren’t crushed attests to the fact that these olives were being prepared,” she told The Media Line. “In order to eliminate their bitterness you need to cure them, as we do to this day in salt water or coarse salt. In fact, the proximity of these pits to the sea teaches us that they probably used salt from the sea, or the seawater itself to cure the olives.”

This idea was strengthened during research conducted in the department of biotechnology and food engineering at the Technion. An experiment there, conducted by Prof. Ayelet Fishman, showed that it is possible to cure olives in seawater. “The pickling of olives in the utensils discovered there could have taken place after the fruit was washed repeatedly in seawater in order to reduce the bitterness, and then soaked in seawater, possibly with the addition of sea salt,” Fishman said in a statement released by Haifa University.

Langgut joked that the discovery gives Israel an edge in the patriotic competition among Mediterranean academics working on the subject, all of whom wish to prove that olives were first used in their country. And, on a more serious note, the researcher explained, the discovery holds implications for attempts to ascertain when fruit trees were first domesticated, a development connected to the growth of more complex societies.

Galili, who led the research, said that the wider importance of the Israelis’ joint discovery lies in the light it sheds on the evolution of olive and its uses, so vital to the region, its history and culture. He said he also hopes to see olives again being cured for eating in seawater, “as they were originally processed.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


TV7 Israel News

TV7 Israel News

TV7 Israel News


1) Israel and Egypt sign a bilateral agreement on expanding gas-cooperation in the Eastern Mediterranean.
2) NATO agrees to deploy additional forces in Iraq.
3) Iran refuses to talk with the United States unless all sanctions are lifted.

 


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com

 


Makabryczne walentynki. “On to zrobił” i “tylko on mógł to zrobić” dzieli cienka granica

Jenny Agnes Hedwig Dorothea Rohrbeck, zamordowana dziedziczka rodowej fortuny / Pałac w Kleppelsdorf na fotografii z 1921 r. (Fot. ze strony www.doris-baumert.de)


Makabryczne walentynki. “On to zrobił” i “tylko on mógł to zrobić” dzieli cienka granica

Beata Maciejewska


Szesnastoletnia Dorothea, sierota i jedyna dziedziczka wielkiego majątku, została zastrzelona razem z młodszą kuzynką. Sekcja zwłok wykazała, że dwunastoletnia Ursula nie była dziewicą. Skazany za podwójną zbrodnię Peter Grupen nigdy nie przyznał się do winy.

Morderstwem ekscytowała się prasa w całej Europie. Co relacja z procesu, to zwrot akcji. Dwie dziewczynki zostały zastrzelone w pałacu, żona podejrzanego znikła, a on sam, zamknięty w więzieniu, zahipnotyzował strażnika i uciekł – starczyłoby na kiepski serial. Ale to historia prawdziwa, zaczęła się 14 lutego 1921 r. na Dolnym Śląsku.

R jak Rohrbeck

Do barokowego pałacu we Wleniu (przed wojną Lähn) koło Jeleniej Góry prowadzi kuta brama z ozdobną literą R. Jak Rohrbeck. Wilhelm Rohrbeck, spekulant gruntami o artystycznej duszy, sprzedał rodzinne gospodarstwo Tempelhof pod Berlinem i w 1894 r. kupił majątek Kleppelsdorf na Dolnym Śląsku. Wyremontował pałac, posadził w parku rzadkie drzewa (pasjonował się dendrologią), a potem uznał, że w rezydencji pocznie się ród Rohrbecków. Wprawdzie bez herbu i arystokratycznego przyimka „von”, ale wystarczająco wyzłocony, żeby awansować do elity. Niestety, los napisał inny scenariusz.

W 1904 r. Frau Hedwig Rohrbeck powiła córkę i zmarła w wyniku komplikacji poporodowych. Jenny Agnes Hedwig Dorothea została sierotą, więc ojciec zatrudnił opiekunkę, Berthę Zahn. Wdowiec drugi raz się nie ożenił, choć teściowa próbowała naraić mu swoją drugą córkę Gertrud. Sierota macochy nie dostała, a gdy miała 10 lat, została zupełnie sama, bo ojciec też umarł. Panna Zahn dalej się nią opiekowała, ale majątek Dörthe – jak dziewczynkę nazywano – kusił, bogate biedactwo było atrakcyjnym łupem dla typów spod ciemnej gwiazdy. Jeden z nich wszedł do rodziny.

Jak zahipnotyzować ofiarę

Nazywał się Peter Grupen, miał 26 lat. Inwalida wojenny, pod Verdun stracił lewą rękę. Ale i tak działał hipnotyzująco na kobiety.

W przenośni i dosłownie, hipnoza była wówczas bardzo modna, wykładano ją na uniwersytetach medycznych, praktykowano na salonach, seanse hipnozy i czytania w myślach ekscytowały elitę, a media hipnotyzerów były pożądanymi dla glamour girlsGrupen podobno miał talent w tej dziedzinie.

Kazał nazywać się architektem, choć pracował tylko jako pomocnik murarza, a potem założył własną firmę budowlaną. Ambitny i twardy.

Zdążył się dwukrotnie zaręczyć i zerwać zaręczyny, za trzecim razem się ożenił. Jego wybranką została Gertrud Schade, ciotka Dorothei, przyrodnia siostra jej matki. Poznali się dzięki anonsowi matrymonialnemu w gazecie.

Grupen społecznie awansował, Gertrud pochodziła przecież z bankierskiej rodziny. Wprawdzie 13 lat starsza, wdowa po aptekarzu (mąż zginął na polowaniu), z trójką dzieci (dwie córki urodziła, trzecia była przysposobiona), ale była ładna, elegancka, miała pieniądze.

Młody mąż szybko położył na nich rękę, Gertrud dała mu pełne plenipotencje, co można zrozumieć. Ale owinął sobie wokół palca także teściową, 75-letnią Augustę Eckhardt, co już trudniej pojąć.

Pieniądze zaczęły się jednak kończyć – czasy były trudne, młodziutka Republika Weimarska walczyła ze skutkami wojny, rozkręcała się hiperinflacja – więc Grupen zaczął rozglądać się za jakimś interesem.

A ponieważ małżeństwo dało mu wstęp do pałacu Kleppelsdorf, zainteresował się majątkiem młodziutkiej siostrzenicy żony. Oraz samą Dorotheą.

Zakusy na Dorothee

Twierdził, że jest wolny, bo żona znikła we wrześniu 1920 r., po dziesięciu miesiącach małżeństwa! Porzuciła go, wyjechała do Ameryki, co podobno zawsze było jej marzeniem.

Rozpowiadał, że nie był w stanie zaspokoić jej erotycznych potrzeb, pogodził się więc z porzuceniem. Został sam z trójką cudzych dzieci i teściową.

Życzliwi mu mówili, żeby je zostawił. Że nie ma żadnych zobowiązań. Ale Grupen – jak powtarzał – nie chciał ich opuścić, przywiązał się do nowej rodziny.

Teściowa go uwielbiała. Córka, wyjeżdżając do Ameryki, wysłała ponoć matce list, w którym prosiła, żeby nie obarczać winą Petera i że pomoże on w opiece nad wnuczkami.

Peter Grupen i jego żona Gertrud Schade, która zaginęła bez wieści Fot. ze strony www.doris-baumert.de

Gotów byłby też pomóc zarządzać majątkiem pannie Rohrbeck, bo widział, że jej prawni opiekunowie źle sobie radzą. Gdyby więc tak Dorothea chciała zostać jego żoną, byłby szczęśliwy.

Ale Dorothea nie chciała. Ba, zaczęła opowiadać znajomym, że się go boi. Że Grupen chce ją zabić.

Musiała go jednak gościć w pałacu. Nie miała wyjścia, bo 8 lutego 1921 r. zjawił się z babcią Dorothei oraz jej kuzynkami – dwunastoletnią Ursulą i dziewięcioletnią Irmgard. W rodzinnym orszaku znalazła się także gospodyni i niania, panna Marie Mohr, zatrudniona dwa miesiące wcześniej. Nikt nie wiedział, że jest kochanką Grupena (obiecywał jej małżeństwo), a Ursula zostanie uznana za jego seksualną ofiarę.

Zbrodnia w walentynki przed obiadem

14 lutego, w poniedziałkowe południe, w pokoju na piętrze babcia Augusta robiła na drutach, Irmgard bawiła się z ojczymem i panną Mohr. Dorothea i Ursula poszły rano na pocztę do Wlenia, ale już wróciły. Rodzina czekała na obiad. Gdy podano do stołu, pokojówka poszła poszukać Dorothei i Ursuli, które były na parterze. Po chwili wszyscy usłyszeli jej krzyk: „Panienki nie żyją!”. I zbiegli na dół.

Leżały w małym pokoju z dwoma łóżkami. Dorothea już nie żyła, Ursula jeszcze oddychała, siedziała w kącie z przestrzeloną głową. Obok niej leżał rewolwer Browning kaliber 6,35 mm, a z kieszeni sukienki wystawał list:

„Droga babciu, miałaś tyle zmartwień i problemów z Dorotheą. Chciałam ci pomóc, wybacz mi. Twoja Ursula”.

Dziewczynka zmarła dwie godziny później. Nie odzyskała przytomności.

Następnego dnia w dzienniku „Schlesische Zeitung” (redakcja mieściła się we Wrocławiu) ukazał się krótki tekst, że właścicielka dworu Kleppelsdorf Dorothea Rohrbeck „została rzekomo zabita trzema strzałami przez swoją dwunastoletnią krewną. Domniemana sprawczyni zastrzeliła się”.

Ta informacja była już nieaktualna. Śledczy powątpiewali – po oględzinach zwłok – w morderstwo połączone z samobójstwem. Ursula nie mogła się zabić. Gdyby oddała strzał z tak bliskiej odległości, powinna mieć spalone brwi. Poza tym broń została po oddaniu strzałów zabezpieczona.

Pistolet należał do Grupena, który został zatrzymany, choć mówił, że jest niewinny. Broniła go teściowa, twierdząc, że był z nią w pokoju na piętrze. Oświadczyła również, że rozpoznaje charakter pisma wnuczki, list napisała Ursula.

Rodzinne sekrety zaczęły się jednak wylewać, sekcja zwłok Ursuli wykazała, że nie była dziewicą, co więcej, podejrzewano, że była chora na kiłę i leczona rtęcią. W pałacu szeptano: stała się „seksualną niewolnicą” Grupena, robiła wszystko, co chciał. Była smutna, płaczliwa, cierpiała na „melancholię”, czyli depresję.

Prokurator nie wykluczał, że Grupen hipnozą skłonił Ursulę do morderstwa.

We Wleniu wrzało, ludzie zaczęli się gromadzić pod pałacem, grozili śmiercią mordercy „panienki”, omal nie zlinczowali Grupena, gdy śledczy przewozili go do więzienia w Jeleniej Górze.

Ale byli też tacy, którzy wierzyli młodemu „architektowi”, bohaterowi wojennemu. Policja i sądy nie miały dobrej opinii, pomyłki sądowe bulwersowały opinię publiczną.

Zapowiadał się trudny proces poszlakowy.

W białej sukni do trumny

Dziewczyny zostały pochowane we Wleniu. Ursula w sobotę, 19 lutego, a w poniedziałek – Dorothea.

Ten drugi pogrzeb zgromadził tłumy, które chciały zobaczyć „liebe Dörthe” w dębowej trumnie, „w białej jedwabnej sukience, o której zawsze marzyła, gdyby miała być panną młodą; wyglądała, jakby spokojnie spała” – relacjonowało lokalne „Der Bote aus dem Riesengebirge”.

Dziennikarze naliczyli ok. 800 osób, podkreślając, że ludzie odprowadzili na miejsce wiecznego spoczynku dobre, radosne dziecko. Dorothea miała urodę i majątek, w perspektywie szczęśliwe życie, ale morderca je zniszczył.

Na rodzinę Dorothei zwaliła się kolejna tragedia, jej wujek otrzymał w czasie pogrzebu tragiczną wiadomość, że jego 29-letni syn, oficer, popełnił samobójstwo. Prasa pisała, że wrócił z frontu z traumą. O Grupenie też spekulowano, że wojna i kalectwo zgruchotały jego kręgosłup moralny. Trzy lata po podpisaniu pokoju ludzie wciąż odczuwali skutki światowego konfliktu.

Dorothea nie zaznała spokoju nawet po śmierci. Kilka dni po pogrzebie ktoś otworzył grób, wybił dziurę w trumnie, zdarł z ciała zmarłej jedwabną suknię i szarfę, odciął kosztowną koronkę od halki, wyrwał spod głowy poduszkę. Policyjny pies zgubił trop.

Ale dziennikarze z tropu nie schodzili. Zaledwie 10 dni po morderstwie czytelnicy „Norddeutsche Nachrichten” dowiedzieli się, że śledztwo ma ustalić, czy Grupen sam zastrzelił dziewczynki (jak twierdzono, był znakomitym strzelcem), czy też wykorzystując hipnozę, zmusił do tego czynu Ursulę.

Przeczytali również, że chciał otruć teściową, dając jej zatruty koniak. Na szczęście Frau Eckhardt nie otwarła butelki i uniknęła śmierci.

Według autora artykułu majątek Dorothei powinna odziedziczyć najpierw żona Grupena i jego teściowa. A gdyby im się coś stało, spadek przechodził na dzieci oraz ich ojczyma.

Proszę wstać, noblista idzie

Proces zaczął się 5 grudnia 1921 r. w Jeleniej Górze i przez trzy tygodnie przykuwał uwagę opinii publicznej. Wymiar sprawiedliwości wystąpił w celebryckim składzie.

Jednym z ławników był noblista Gerhart Hauptmann (dramaturg i powieściopisarz z pobliskiego Agnetendorf, dziś Jagniątkowo), a obrony Grupena podjął się m.in. dr Bruno Ablass, wieloletni poseł do Reichstagu, współautor konstytucji weimarskiej.

A poza tym przewodniczący Rady Miejskiej w Jeleniej Górze. Publiczność była rozgrzana do czerwoności.

Wezwano 100 świadków, kilkunastu biegłych, w tym takie sławy jak prof. Albert Moll z Berlina, jeden z twórców nowoczesnej seksuologii, badacz hipnozy.

Oskarżony robił dobre wrażenie, „Norddeutsche Nachrichten” przedstawił go jako architekta, zaznaczył, że został odznaczony Żelaznym Krzyżem. Zadbany wysoki blondyn, z wąsami, w jasnym garniturze, bardzo opanowany. Twierdził, że nie wychodził z pokoju na górze aż do momentu, gdy usłyszał krzyk pokojówki.

Gdy zbiegł na dół, podniósł pistolet i prawdopodobnie machinalnie go zabezpieczył, tak jak go uczyli w wojsku, żeby nikomu nic się nie stało.

Nigdy nie oświadczył się Dorothei. Na niejawnym posiedzeniu zaprzeczył, że utrzymywał stosunki seksualne z Ursulą, za to podkreślał, że miała napady melancholii.

Ale prokurator udowadniał, że to uwodziciel (proponował małżeństwo nawet pannie Zahn, opiekunce Dorothei, i sugerował, że 75-letnią teściową też bierze pod uwagę), kłamca, manipulator.

Potrzebował pieniędzy. Po zniknięciu żony oddał do lombardu jej futro i płaszcz przeciwdeszczowy, sprzedał papiery wartościowe i srebra.

Zastawił też biżuterię teściowej. W wieczór po zbrodni powiedział Frau Eckhardt: „Czy wiesz, że jesteś teraz dziedziczką Kleppelsdorfu?”.

Kto kogo zahipnotyzował

W czasie procesu Grupen wpatrywał się w przewodniczącego składu sędziowskiego. Świadkowie mówili, że miał „oczy jak sztylety”, jego wzrok przyciągał i zmuszał do posłuszeństwa, brał udział w seansach spirytystycznych. Sąd powołał nawet biegłego od hipnozy, żeby rozstrzygnąć, czy zeznania świadków nie zostały przez oskarżonego zmanipulowane. Ale gdyby tak było, Grupen nie zostałby pozbawiony alibi.

Teściowa, która na początku się upierała, że cały czas był z nią w pokoju, stwierdziła, że mógł wyjść na kilka minut. Tym bardziej że trochę się zdrzemnęła. Siostra Ursuli, 9-letnia Irmgard, też zeznała, że ojczym („był dobry, ale czasem nas bił”) opuścił na chwilę pokój. Kazał dziewczynce wyrzucić skórkę od jabłka do toalety i poszedł za nią. Irmgard nie wiedziała, gdzie się podział.

Świadkowie zmienili zeznania, gdy eksperci dowiedli, że zbrodni można było dokonać w niecałą minutę, wliczając w to wyjście z pokoju i powrót. Wcześniej wydawało im się, że Grupen musiałby zniknąć na co najmniej kilkadziesiąt minut, więc dali mu alibi.

Obrońcy podważali ustalenia śledczych dotyczące czasu potrzebnego do dokonania zbrodni. 58 sekund? Niemożliwe. Grupen musiał się liczyć, że wchodząc do pokoju lub wychodząc z niego, natknie się na kogoś. Podkreślali, że nie miał motywu, bo i tak nie dziedziczyłby po Frau Eckhardt! Wskazywali, że dowód winy został w dużej mierze oparty na zeznaniach dziecka i teściowej oskarżonego zmienionych pod przysięgą. O tę zmianę oskarżali biegłego od hipnozy, który miał im to zasugerować.

I przekonywali, że najbardziej zahipnotyzowana została opinia publiczna, która już wydała wyrok. Gazety przesądziły o winie Grupena, zanim ławnicy ogłosili werdykt.

Winny czy niewinny

Trochę przesadzali, prasa pisała o wątpliwościach. Paul Schlesinger, specjalny sprawozdawca „Vossische Zeitung”, podkreślał, że proces był poszlakowy, być może więc wersja o morderstwie i samobójstwie Ursuli jest prawdziwa. Próbował tłumaczyć Grupena: ambitnego człowieka z nizin społecznych, który chciał awansować i wykoleił się w tej wędrówce do góry. Dorothea była uosobieniem świata, o którym marzył. Nie miała wprawdzie „von” przed nazwiskiem, ale była panią na zamku, wesołą i piękną. A Grupen był proletariuszem i kaleką, więc znienawidził dziewczynę i zaraził tą nienawiścią Ursulę.

Taka była linia obrony Grupena, który mówił, że Dorothea była butna, arogancka, patrzyła na wszystkich z góry, źle traktowała jego pasierbicę, uważała, że stoi wyżej na drabinie społecznej. Ursula mogła ją znienawidzić i zastrzelić.

Śledczy ponownie wykluczyli taką możliwość. Do dziewcząt strzelał ktoś doświadczony, broń leżała po lewej stronie Ursuli, a powinna po prawej, i była zabezpieczona. Tak, list napisała (i to kilka dni wcześniej, jak zeznała panna Mohr), ale nie był on pożegnaniem, tylko przeprosinami. Wykluczyli też, że zabił ktoś z zewnątrz. Morderca mieszkał w pałacu.

Tyle tylko, że granica między „on to zrobił” a „tylko on mógł to zrobić” była bardzo cienka.

Biegły pogrąża “architekta”

Proces pokazał zmiany obyczajowe zachodzące z ogromną szybkością po I wojnie światowej. Za zamkniętymi drzwiami, bez udziału publiczności, dyskutowano o seksualności, przekroczeniu norm obyczajowych, przestępstwach przeciwko moralności.

Prof. Moll, biegły w tym procesie, pisał później o wątpliwościach dotyczących molestowania Ursuli. Dlaczego nikomu nie powiedziała o swoich relacjach z ojczymem? I tłumaczył, że jeśli mała dziewczynka opowiada o takiej zbrodni po wielu miesiącach, a nawet latach, to nie znaczy, że kłamieDzieci nie potrafią powiedzieć o takiej krzywdzie, są zawstydzone, uzależnione od krzywdziciela, sfera seksualności jest dla nich wielką tajemnicą. Ursula nie mówiła o tym, co zrobił jej ojczym, tak jak nie mówiło wiele innych dzieci. Zwracał uwagę, że Grupen potrafił zdominować otoczenie, więc mógł uzależnić od siebie dwunastolatkę.

Moll stanął także w obronie zaginionej żony Grupena, z której obrona zrobiła kobietę zdeprawowaną, twierdząc, że mąż był ofiarą jej rozwiązłości. I że na pewno wyjechała do Ameryki, więc akcja oskarżyciela, żeby przypisać mu trzecią zbrodnię, jest chybiona.

Podkreślał, że była dobrą matką (czego nie negował żaden ze świadków), więc nie porzuciłaby dzieci. I że ani firmy żeglugowe, ani policja amerykańska nie potwierdziły tej emigracji. Wyśmiał też dowód na seksualne rozpasanie pani Gertrud: zwierzyła się koleżance, że od czasu do czasu musi się masturbować! „Miliony kobiet robią to samo i dopiero koleżanka Frau Schade uświadomiła nam, że to »niemoralny« czyn”.

Śmierć bez kata

20 grudnia sąd w Jeleniej Górze wydał wyrok: dwukrotna kara śmierci i 5 lat więzienia za przestępstwo seksualne. Grupen ku zaskoczeniu obserwatorów oświadczył, że nie wniesie apelacji. Adwokaci jednak apelowali, a oskarżony czekał.

Najpierw próbował popełnić samobójstwo, wieszając się, ale to udaremniono i przeniesiono go do wieloosobowej celi. Jego dwaj współwięźniowie mieli krótkie wyroki, a mimo to z nim uciekli. Przepiłowali w nocy kratę i spuścili się z drugiego piętra na sznurze ze słomy. Gazety zwracały uwagę, że jednoręki inwalida wykazał się fenomenalną sprawnością fizyczną. Rano dwaj uciekinierzy wrócili, twierdząc, że nie wiedzą, dlaczego ulegli namowom Grupena. Był tak sugestywny, że nie mogli odmówić.

Grupen też wrócił, wieczorem. Jak oznajmił, chciał pokazać, że może być wolny, jeśli zechce. A wrócił, żeby udowodnić niewinność.

Ale czekała go niemiła niespodzianka. Apelacja została odrzucona, a prokuratura wszczęła następne śledztwo, dotyczące zamordowania żony. 2 marca 1922 r. Peter Grupen powiesił się w celi na szelkach. Jego obrońca, dr Ablass, do końca życia twierdził, że był niewinny.


Dokumenty procesowe i relacje prasowe można przeczytać TUTAJ.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


1800-year-old coin found by soldier offers look at ancient life in Israel

1800-year-old coin found by soldier offers look at ancient life in Israel

ROSSELLA TERCATIN


One of its sides reads “of the people of Geva Phillipi”, [civic] year 217 (158–159 CE) together with the image of the Syrian moon god Men. The other face carries the portrait of Roman emperor Antonius Pius.

Coin obverse with head of the Roman emperor Antoninus Pius / (photo credit: NIR DISTELFELD/ ISRAEL ANTIQUITIES AUTHORITY)

Some 1,800-years ago, a traveler was making his way through the Carmel area and a coin fell from his pocket. Almost two millennia later, the artifact was found by an Israeli soldier during a training exercise, the Israel Antiquities Authority announced on Tuesday.

“This coin joins only eleven such coins from known locations in the National Treasures Department collection. All the coins were found in northern Israel, from Megiddo and Tzipori to Tiberias and Arbel,” Dr Donald Tzvi Ariel, head of the IAA’s Numismatics Department, said.

IDF soldier Ido Gardi with the coin he found in the Carmel area. (Nir Distelfeld/Israel Antiquities Authority)

The artifact bears images and text that allowed researchers to precisely identify its origin and dating: One of its sides reads: “of the people of Geva Phillipi”, [civic] year 217 (158–159 CE) together with the image of the Syrian moon god, Men. The other face carries the portrait of Roman emperor Antonius Pius.

“The coin discovered is one of the municipal coins minted in the city of Geva Philippi, also known as Geva Parashim,” Dr Avner Ecker, lecturer in classical archaeology at Bar-Ilan University’s Department of Land of Israel Studies and Archaeology, explained.

“In the Roman period, cities [poleis] were granted the right to mint their own coins. The year marked on the coin is the year when the municipal council, evidently, was established, and its citizens were allowed self-government under the Roman Empire.”

The settlement of Geva was already mentioned by first century historian Josephus, a Jewish soldier who eventually defected to Rome, whose works are considered a fundamental source on the Jewish revolt against the Romans and on life in the Land of Israel at the time. The ancient scholar located the town on the foothills at the edge of the Jezreel Valley, not far from the Carmel.

“Herod settled his cavalry forces there [hence the name Geva Parashim, “City of Horsemen”] and in the Great Revolt, in 66–70 CE, local and Roman forces set out from there to fight Jewish rebels near Bet She’arim,” Ecker noted.

The Syrian god MEN (the moon god) surrounded by the legend “of the people of Geva Phillipi”, civic year 217 (158–159 CE). (Nir Distelfeld, Israel Antiquities Authority)

“Some believe that Geva is located near Sha’ar Ha’amakim, but most scholars identify the site as Tel Abu Shusha, near Kibbutz Mishmar Ha’emek. Excavations conducted by Bar-Ilan University on the tell last summer unearthed remains of fortifications and buildings dating from the Hellenistic to the Byzantine period.”

Antonius Pius ruled over the Roman empire between 138 and 161 CE and earned the reputation of a just and humane sovereign. Among others, he repealed some of Rome’s harshest policies against Jews imposed by his predecessor, Hadrian.

Ido Gardi, the soldier who spotted the coin, received a certificate of appreciation for good citizenship by the IAA.

“This is an opportunity to call on any members of the public who have found coins, or any other ancient artifacts, to report them to the Israel Antiquities Authority,” said Nir Distelfeld, inspector for the IAA Northern District’s robbery prevention unit.

“We will come and transfer the find to the National Treasures Department, hopefully adding more data and enriching scholarly research with another piece of evidence from the past. It should be stressed that antiquities are national treasures, it is forbidden to actively seek them, and any chance finds must be reported to the Authority. The soldier, Ido Gardi, demonstrated exemplary civic behavior and we hope that he will act as an example for others who discover ancient finds.”


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com