Z OPOWIEŚCI POLSKICH ŻYDÓW (3)

Z OPOWIEŚCI POLSKICH ŻYDÓW (3)

ANKA GRUPIŃSKA


Helena Muszkat, Szlomo Krystal, Irena Wygodzka i inni opowiadają o mieszkaniach swoich rodziców w dużych miastach przedwojennej Polski. W kolejnym odcinku – o mieszkaniach w sztetlach i na wsi

W niepodległej Polsce Żydzi stanowili niemal 10 procent ponad 30 milionowego społeczeństwa. Mieszkali w dużych miastach: w Warszawie, Łodzi, Lwowie, Wilnie i Krakowie (niewielu żyło na Śląsku, w Poznańskiem i na Pomorzu) lub w małych miasteczkach, z jidysz zwanych sztetlami; zdecydowanie rzadziej – na wsi (około 20 procent). Żydzi miejscy, jeśli zamożni, często odchodzący od swojej religii, mieszkali w kamienicach bogatszych, mieszkaniach wygodniejszych. Tylko bardzo nieliczni rezydowali w pałacach, zdecydowana większość w nędznych, ciasnych i ciemnych klitkach. Biedota żydowska, obok polskiej biedoty, gnieździła się w  kamienicach czynszowych – w suterenach i na wysokich piętrach (piętra niższe zajmowali zasobniejsi).

Ciasne mieszkania mieściły często rozmaite warsztaty, małe wytwórnie, a zatrudnionym był ojciec rodziny, któremu pomagała żona i dzieci. W kryzysie 1929 roku wierzyciele, lichwiarze i komornicy stali się postrachem żydowskich dzielnic, a przeprowadzki i eksmisje powszechną konsekwencją ich niedoli. Bogatsze mieszkania zamieniano na skromniejsze albo odnajmowano pokój lokatorowi. Biedne dawniej domy popadały w ruinę, nie skanalizowane ulice straszyły swoim wyglądem i zapachami.

Kiedy dokonałyśmy wyboru wypowiedzi, okazało się, że większość naszych rozmówców pochodzi ze średnio zasobnych domów. A zatem obraz skonstruowany poniżej nie jest reprezentatywny. Ci najbiedniejsi – nie przeżyli Zagłady.

Helena Muszkat, Warszawa
Mieszkaliśmy w bardzo eleganckiej kamienicy przy Złotej 37. (Ten dom nie zachował się, dziś stoi tam Pałac Kultury). Polka była jej właścicielką, pani Strzyżowska. Kamienica składała się z sześciu oficyn, w tym trzy były sześciopiętrowe, a reszta czteropiętrowa, oczywiście bez windy. W sześciopiętrowych na górze mieściły się pracownie malarskie, artystyczne. Dom miał dwa podwórza.

Schody były eleganckie, marmurowe, ładne oświetlenie elektryczne – na każdym piętrze klosz innego kształtu, na każdym piętrze również ławka. To było wejście frontowe do mieszkania. A wejście kuchenne z drugiej strony – tam były schody drewniane, nadzwyczaj czyste i kręte. Przy frontowym wejściu był dzwonek, a do kuchennych drzwi pukało się. Do nas często, właśnie od kuchni, przychodzili różni dostawcy, na przykład stary mleczarz żydowski. I on przynosił codziennie litr mleka. Miał dużą bańkę czyli roznosił mleko nie tylko nam, a jeszcze innym. (Biedny taki – z tego żył. Nosił to mleko tak długo, jak oni mogli się poruszać, to znaczy pewnie do czasu utworzenia getta. Nie pamiętam jego imienia).

Ogólnie w kamienicy, o ile pamiętam, mieszkały tylko cztery rodziny żydowskie. Weinkrancowie, rodzina Oppenheimów, którzy mieszkali w tej samej oficynie co my, tylko na drugim piętrze. Rodzina Lewinsonów – w innej oficynie, na parterze. No i nasza rodzina – Topazów: rodzice, brat, ja i trzy ciotki – na czwartym piętrze, pod numerem 22.

Mieszkanie to były cztery pokoje z kuchnią. W kuchni pamiętam stół z szufladami, zlew pojedynczy, kuchnię kaflową z piecem, a z boku pamiętam gazową, dwupłomienną. W mieszkaniu była ubikacja, duża, zagracona – różne rupiecie tam były poskładane. Nie było łazienki. Jako dzieci, ja i brat, kąpaliśmy się w balii. A potem, jak podrośliśmy, to ja z mamą i oddzielnie brat z ojcem chodziliśmy do łaźni na ulicy Chmielnej, pewnie raz na dwa tygodnie. (Wanna tam była tak wielka, że ja z matką razem się kąpałyśmy).

W naszym mieszkaniu pokoje były wysokie, dużo wyższe od obecnych, i bardzo piękne posadzki – drewniane, układane w kolorowe desenie. A przy suficie takie gipsowe ozdoby wzdłuż ścian. Były piece kaflowe na węgiel, dwustronne, to znaczy ogrzewały równocześnie dwa pokoje. Tak że mieszkanie prezentowało się bardzo ładnie. Największy pokój był sypialny. Spali w nim rodzice, no i my – brat i ja. Stały tam dwa łóżka metalowe dla rodziców, jedno przy drugim. Ja miałam siatkowe łóżko, a mój brat jakiś tapczanik. W tym pokoju była też umywalka – to znaczy blat marmurowy, w który wpuszczona była miednica. Obok stał duży dzbanek z czystą wodą, a pod spodem wiadro na brudną wodę. Pokój sypialny miał balkon, wychodził na pierwsze podwórko.

Izaak Kuczer, wlasciciel biblioteki „Parnas” na Nowolipiu w warszawskim mieszkaniu przed 1939. Z archiwum siostry Krystyny Budnickiej.

Drugi pokój, stołowy – słoneczny, trochę mniejszy – wychodził na drugie podwórko. Pamiętam duży stół dębowy, prostokątny, chyba rozkładany, wokół niego krzesła, taką konsolkę z podłużnym lustrem i pojemny kredens. W kredensie stał w jakimś naczyniu żółty, skawalony cukier, który ja bardzo lubiłam i chyba nawet razem z bratem wykradałam go. W tym pokoju wisiał portret bardzo ładnej kobiety – mojej babci Anny, matki ojca. Oprócz tego pamiętam rośliny: fikus i palmę daktylową, które stały na podłodze, a na oknach piękne kaktusy obsypane czerwonymi kwiatami. (Pewnego razu malarz Szwoch Franciszek, który mieszkał na szóstym piętrze w poprzecznej oficynie, przyszedł do nas, bo chciał je namalować). Trzeci pokój, ciotki Julci, był węższy. A w czwartym – w głębi, wciśniętym – spały ciotki, Róża i Salomea. Stały tam dwie maszyny do szycia, Singera, zwykła i okrętkowa.

Szlomo Krystal, Warszawa
Nasza rodzina się składała: ojciec i matka i czworo dzieci. Mieszkaliśmy na dużym podwórzu, na ulicy Gęsiej 33, na przeciwko więzienia, gdzie było 84 mieszkań i wszystkie mieszkania były zajęte przez Żydów. (W porównaniu z dzisiejszymi mieszkaniami trudno to sobie wyobrazić). Od razu się wchodziło z sieni do kuchni i z kuchni do living roomu i był drugi pokój, sypialny. To wszystko. Tutaj to jest one bedroom apartment. Ale woda była tylko zimna, nie było gorącej. Dodatnie było to, że był ustęp w domu. Bo w wielu domach ustęp był na korytarzu i był używany przez kilku lokatorów. W tym mieszkaniu była też służąca. Spała w kuchni na składanym łóżku. Myśmy, wszystkie dzieci, spali w tym living roomie, a ojciec i matka w pokoju ostatnim. Był piec kaflany, który łączył living room z sypialnią. Ja pamiętam, że z początku oświetlenie to był gaz i kiedy w gazomierzu nie było już gazu, to wrzucaliśmy monety. Potem ten system gazowy został zmieniony na elektryczność. Ale nasz dom, ten w Warszawie, był uważany za najładniejszy na całej ulicy. I tak rzeczywiście było!

Irena Wygodzka, Katowice
Mieszkaliśmy w centrum Katowic. Dom na Słowackiego 10 należał do wujków Tobiasza i Chaima, a mój ojciec nim zarządzał; był duży. Mieszkanie dwupokojowe. Oprócz nas mieszkała jeszcze jedna rodzina. Potem nasza rodzina się rozrosła, bo urodziła się Zosia w 1928 i przenieśliśmy się na Słowackiego 21. I tam byliśmy aż do wojny. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Dom miał chyba trzy piętra. Oprócz pięciu pokoi była kuchnia, i pokoik dla służącej, i łazienka z wanną i wodą bieżącą. Oddzielnie ubikacja, a nawet dwie. Było biuro ojca, i sypialnia rodziców, i nasza sypialnia. Jeden pokój wynajmowaliśmy zawsze, czasem nawet dwa, bo widocznie starczyło nam mniej pokoi, a potrzebne były pieniądze.

Zdjecie slubne Olgi Borowicz w mieszkaniu panny mlodej w Wieliczce. Fot. Wladyslaw Gargul

Z kuchni balkon był, na którym mój ojciec zrobił na święto Sukot specjalne urządzenie, które zamykało dach balkonu. Balkon stawał się szałasem i tam się odbywało to święto. Na balkonie były takie szybki kolorowe, bardzo ładne – witraże. Dwa lata temu byłam w Katowicach (po wielu latach nieobecności) i weszłam do tego domu, który jest strasznie zaniedbany. Tylko schody zostały te same, drewniane. Myśmy tam siadały z moimi koleżankami, lekcje odrabiałyśmy, bawiłyśmy się. Ale tego balkonu już nie ma, został zlikwidowany.

Meble w domu były duże i ciężkie. Firanki były ładne, pamiętam kilimy… Były piece, w których się paliło, na przykład w pokoju dziecinnym. W biurze ojca był telefon, numer 990. Była też puszka Keren Kajemet. Wkładało się do niej pieniądze, za które Żydzi kupowali w Palestynie ziemię od Arabów. Nad biurkiem ojca wisiał portret Usyszkina, takiego syjonisty.

Henryk Lewandowski, Zamość

Brat Feli Baum w ich kieleckim mieszkaniu.

Rodzice mamy, dziadek Nuta i babcia Rajzla, mieli mieszkanie w centrum, na ulicy Staszica:  duży pokój i duża kuchnia. Pokój był przedzielony taką ścianą drewnianą. Kuchnia też była trochę przedzielona, bo w tej części kuchni dziadek miał swój punkt skórzany, bo on zajmował się również handlem skórą. To było małe mieszkanie na sześć osób. W latach siedemdziesiątych mój brat cioteczny i wnuk dziadka, Adam Jungman, z Argentyny, przyjechał do Polski. Pojechaliśmy do Zamościa, bo on koniecznie chciał zobaczyć mieszkanie dziadków. „Wiesz co, mi nie wypada tam wchodzić, ale ty wejdziesz, przedstawisz się i że chciałeś zobaczyć, a ja połażę”. Potem on wyszedł i mówi: „Heniek, kto tutaj mieszkał?”. No, mówię: „Mieszkało sześć osób”. „Jak oni tam mogli mieszkać? My mamy łazienkę niewiele mniejszą od tego mieszkania!”. Mówię: „Tak się przed wojną mieszkało”.

Janina Sobieralska, Poznań
Rodzice na początku mieszkali gdzieś na Winogradach w jakiejś willi, potem na Jeżycach. W 1922 roku urodziła się moja siostra Klara, a ja w 1925. Myśmy mieszkali w aryjskiej dzielnicy na Wildzie, na ulicy Czesława 15. Właścicielem domu był pan Bittner – Polak, ale bardzo bogaty. Miał willę gdzieś na Winogradach. Nasz dom to był trzypiętrowy budynek. Mieszkanie było trzypokojowe na parterze. Skromne – w pokojach były łóżka, stoły, szafa, w środkowym pokoju taka serwantka i kilim na podłodze. Mieliśmy piece. Mama paliła węglem. W łazience był piec gazowy, tak że raz w tygodniu żeśmy się kąpali – w sobotę. Pamiętam jeszcze gazowe oświetlenie – takie „pończoszki” gazowe. Była wielka radość, jak mama zapaliła po raz pierwszy prąd elektryczny. Mieszkanie było bardzo ładne, ale mama mówiła, że było drogo – 120 złotych miesięcznie i wynajmowała studentom jeden pokój, żeby jakoś się poratować finansowo. Tak że w domu zawsze byli obcy ludzie, a ja tego nie lubiłam. Pamiętam łóżko w kuchni wstawione; myśmy spały tam z siostrą, jak byłyśmy małe. Tak może ze dwa lata przed wojną mieliśmy służącą Losię. Mieszkała u nas w jednym pokoju. Była potrzebna, dlatego że jednak było dużo okien do mycia, tych firan, tego wszystkiego…

Irena Andrzejewska, Warszawa
Wychowywałam się w Warszawie, na ulicy Nowiniarskiej. Nasza dzielnica była biedna. W okolicy mieszkali zarówno Żydzi, jak i Polacy. Na początku mieszkaliśmy pod numerem 14,  a potem przenieśliśmy się do kamienicy pod numerem 12, gdzie był jednopiętrowy budynek. Między 12. a 14. było kino „Momus”. Mieszkaliśmy chyba w dwóch pokojach z kuchnią, toaleta była w podwórzu. W jednym z pokojów był urządzony warsztat, w drugim mieszkaliśmy. W warsztacie zajmowaliśmy się oblekaniem guzików. Pamiętam, że przywożone były worki z guzikami rozmaitej wielkości, rozmaitego rodzaju i my jako dzieci te guziki sortowaliśmy, dobieraliśmy odpowiednie wielkości, wzory i naszywaliśmy je na kartonach. Potem przychodzili do mieszkania krawcy i kupowali guziki. I z tego żyła moja mama wdowa z czworgiem dzieci. Nawet nie pamiętam twarzy mojej matki. Zmarła chyba w czasie okupacji.

Teofila Silberring, Kraków
Mieszkaliśmy na Kazimierzu, przy Miodowej 21, z babcią, matką ojca. To był jej dom. Dwupiętrowy, narożny, ogromny. Jak babcia zmarła, zapisała dom ojcu. Myśmy mieli osiem pokoi na pierwszym piętrze. Brat miał swój pokój, ja miałam swój. Panna do dzieci miała swój. Nam się dobrze powodziło, ale nie byliśmy jakimiś potentatami. Ojciec uwielbiał wszystko nowoczesne. Że się zapożyczał, to ja wtedy nie wiedziałam, dopiero po wojnie się okazało, ile długów jest na tym domu. Ojciec był taki, że co się tylko pokazało, to lubił kupować. Pierwsze radio z okiem magicznym, patefon na korbę z tubą, płyty piękne. Była łazienka, telefon, lodówka, no wszystko! Ja w moim pokoju miałam meble kremowe z niebieskim, były wbudowane w ścianę! Przed wojną! I miałam tapczanik taki z wysuwaną szufladą. Ojciec nawet zrobił w moim pokoju umywalkę z ciepłą i zimną wodą, żebym nie musiała chodzić do łazienki rano.

Julian Gringras w kieleckim mieszkaniu.

Przedpokój był bardzo duży. Pamiętam, ojciec mi przywiózł hulajnogę z takimi chromowanymi błotnikami, to jeździliśmy po przedpokoju. I jak koleżanki przychodziły, to dawałam się przejechać. Za obrazek, za sreberko, zawsze za coś. Byłam interesowna. Obok nas, na tym samym piętrze, jakaś rodzina mieszkała, nie pamiętam, jak się nazywali. Mieli trzech synów, którzy grali na mandolinie. Ja u nich stale siedziałam, bo oni tak pięknie grali. Śpiewali i grali. A na drugim piętrze były Klugerówny, dwie dziewczynki, tośmy się bawiły lalkami w lekarza.

Szulim Rozenberg, Warszawa
Mama mogła mieć jakieś 19 lat, jak urodziła pierwsze dziecko. Trzy lata później drugie, dwa lata później – trzecie dziecko, trzy lata później – czwarte i tak dalej. W czasie pierwszej wojny rodzice mieli bardzo złe mieszkanie, mieszkali bardzo mizernie, z pięciorgiem dzieci w takiej piwnicy, przy Dzikiej 58. Krótko przed moim urodzeniem zdecydowali się wynająć mieszkanie przy Kupieckiej 16, gdzie ja się urodziłem. To był bardzo ładny dom.

Na parterze, gdzie my mieszkaliśmy, był dość duży sklep. Wchodziło się od ulicy i było bardzo wysokie pomieszczenie, więc rodzice zrobili taką galerię, gdzie spali. Pod tą galerką ojciec miał warsztat, gdzie pracował jako szewc. Później był jeszcze jeden pokój, który był bez okna, to była „wanna”, bo z pierwszego piętra czasami leciała po ścianie woda. Jak byłem dzieckiem, to ja tam spałem, ale nie sam, tylko z bratem i od czasu do czasu lało się na nas, tak że mieliśmy bezpłatną kąpiel. Była kuchnia i inne pokoje, oddzielne, kto inny tam mieszkał.  

W Polsce w tym okresie komorne było dość drogie. I w latach kryzysowych, to była straszna rzecz. Jak mieliśmy warsztat razem z tą kuchnią i pokoikiem, to płaciliśmy 82 złote miesięcznie (kilogram chleba kosztował 30 groszy!). To była straszna suma. Żeby tyle zarobić, to cała rodzina musiała pracować, i nie zawsze starczało. W 1932 roku, jak moja siostra Rajzla się pobrała, to jej dali galerkę, żeby ona tam mieszkała z mężem i tam się urodziła córeczka. A później tata przestał pracować. Miał jakieś 50 lat, to już nie mógł siedzieć na tym stołku. I Rajzla wyszła z domu, wynajęła sobie mieszkanie. Wtedy tata oddzielił ten sklep i oddał komuś, żeby nie płacić tyle komornego. I za tą kuchnię, z tym ciemnym pokoikiem płaciliśmy 28 złotych. Ale jego zarobki byli takie w powietrzu: złapał parę złotych albo nie. I kiedyś nie zapłaciliśmy komornego za dwa miesiące, i przyszedł komornik, i co było? Dwa łóżka ojca i matki i kozetkę wystawili do bramy. To była straszna rzecz. I wtedy zaczęło się szukać pieniędzy, i się chodziło do wszystkich znajomych. Jak to się zapłaciło, sprowadziliśmy się z powrotem do tego „pałacu” i znowu spałem w tym ciemnym pokoju z bratem w jednym łóżku.

Marek Nowogrodzki, Warszawa
Mieszkaliśmy na ulicy Nowolipie 7, w dzielnicy żydowskiej. To był ten sam dom, gdzie była redakcja „Folkscajtung” i Centralny Komitet Bundu. Myśmy byli we frontowej kamienicy na piątym piętrze, a Centralny Komitet Bundu od podwórza. Wchodziło się do korytarza, z prawej strony był pokój sypialny rodziców. Był duży balkon – wychodził na ulicę Nowolipie. Widziało się podwórka. Ja zawsze patrzyłem na jaskółki… Później prosto z korytarza był klozet, a na prawo był pokój gościnny, gdzie myśmy mieli sublokatora.

Nasze mieszkanie było obwieszone obrazami i na ścianach nie było prawie miejsca. Moja matka kolekcjonowała obrazy. Jeden olbrzymi obraz Mane Katza. Ja wiem? Trzy metry na dwa: ślepy, rudy Żyd w kapocie i mały chłopczyk, który go prowadzi. Prawie wszystkie obrazy, to były prezenty.

Na lewo był pokój jadalny. To był duży pokój. Była tam kanapa, na której spał wujek Nysek, jak przyjeżdżał. Był mały balkonik, który wychodził na podwórze i tam stały doniczki z kwiatami. Między korytarzem, a moim pokojem był piec kaflany. I raz – ile ja miałem wtedy lat? 13? Ja się mało nie udusiłem. Moja matka się obudziła, poczuła dym i weszła do mojego pokoju. Ja już byłem prawie nieprzytomny, bo z pieca wychodził dym.

Obok jadalnego był długi korytarz, na lewo była łazienka: wanna i piec na gorącą wodę na węgiel, a dalej był pokoik służącej i kuchnia. U nas to było wyjątkowe, że służąca miała własny pokoik, bo normalnie, u innych, miała łóżko w kuchni. (To była Polka. Dziewczyna ze wsi. Przychodził do niej absztyfikant). Z kuchni były schody, z kuchennych schodów się wchodziło pół piętra i był strych. Na strychu się wieszało bieliznę. Strych nie miał okien, tylko był otwarty, żeby było powietrze. Pomagałem często wieszać bieliznę.  Ja tam lubiłem chodzić, bo podglądałem małe gołąbki, takie zupełnie nagie, chude.

Z lewej strony był mój pokój. Co ja miałem w moim pokoju? Węglowy portret mój  namalowany przez nauczyciela rysunku Altmana i akwarelę, którą ja sam namalowałem w szkole. Półeczka z książkami, a na niej wszystkie książki Jules Verne po żydowsku. I miałem szczygła. Ptaka, który miał otwartą klatkę i mógł sobie wylatywać. Tak! Ja byłem taternikiem i strasznie lubiłem chodzić po górach. Przywiozłem z Zakopanego taki oset tatrzański… To się prasowało i jak to się zrobiło płaskie, wieszało się na ścianie. A ten szczygieł sobie latał i wyjadywał z tego ostu ziarenka. W końcu on wyleciał przez okno i zginął.


Na podstawie rozmów przeprowadzonych przez Marię Koral, Anię Szybę, Zuzannę Sznepf , Zuzannę Solakiewicz, Magdalenę Bizoń i Jolantę Jaworską.


Współpraca: Ania Szyba


ANKA GRUPIŃSKA Pisarka i dziennikarka. Opublikowała m.in. książki  „Najtrudniej jest spotkać Lilit. Opowieści chasydek” (1999, 2009), „Ciągle po kole. Rozmowy z żołnierzami getta warszawskiego” (2000), „Odczytanie listy. Opowieści o powstańcach żydowskich” (2003), „Buntownicy. Polskie lata 70. i 80.” (2011).


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com