DROGOCENNY BILET

„Trendy Twittera”, mat. prasowe


DROGOCENNY BILET

ZOJA ZVYNIAĆKIVSKA


Kijów jest pełen wystaw, spektakli, wydarzeń kulturalnych i nowych księgarń. Ludzie boją się, biegną do schronu, chowają podczas alarmów przeciwlotniczych, a potem dochodzą do siebie i wracają do teatru albo na koncert

Pijemy kawę w przytulnej, niedawno otwartej kijowskiej księgarni (nowe wielkie księgarnie, po brzegi wypełnione ludźmi, są zjawiskiem typowym dla wojennej Ukrainy – taki lokalny fenomen) i patrzymy na leżący na półce naprzeciw stosik książek. To świeżo wydany zbiór utworów ukraińskiego klasyka z pierwszej połowy XIX wieku, Hryhorija Kwitki-Osnowianenki. Na okładce wielkimi literami napisane jest: „Wiedźma Konotopska”. W ciągu pięciu minut trzy osoby tę książkę przekartkowały, a dwie chwyciły po egzemplarzu i od razu pobiegły do kasy. Za piątym razem nie wytrzymałam: „O, a ja to niedługo zobaczę” – rzuciłam od niechcenia, jak uwagę pozbawioną znaczenia.

Przyjaciółka gwałtownym ruchem odstawiła filiżankę na stolik i przeszyła mnie spojrzeniem. To świeże, jeszcze ciepłe wydanie utworów autora znanego ze szkolnej listy lektur, a kolejki chętnych do jego zakupu to właśnie efekt adaptacji teatralnej. Na legendarny już spektakl nie sposób się dostać, wejściówki krążą w nielegalnym obiegu. „Skąd wzięłaś bilety?” – spytała przyjaciółka. „Jak ci się to udało?” Niezwykłe to, jak na warunki panujące w stolicy państwa od dwóch lat pogrążonego w wojnie, ale kupiłam bilety w internecie, u koników. Kosztowały pięć razy więcej niż według oficjalnego cennika (na szczęście w kasach państwowych teatrów ceny nadal są bardzo niskie).

*

Koniec, już koniec. Nareszcie zasypiam, wyczerpana po długiej nocy ataków lotniczych. Miękkie i jakby sprężyste wystrzały obrony przeciwlotniczej, grzmoty, dźwięki spadających odłamków, wibracje i brzęk szkła, do niczego niepodobne uczucie, że mam nad sobą szklany sufit, piekący strach wśród nocnych ciemności – wszystkie te wrażenia są wciąż ze mną i we mnie. Nadal mam pod skórą i w pamięci sześć godzin alarmu przeciwlotniczego, prędkość i liczbę rakiet, nierzeczywistość ataku i jednocześnie jego przewidywalną rutynę. Mimo to po przebudzeniu – o Boże, jak późno! – nie odnajduję w sobie żadnych niecodziennych emocji, oprócz tępego zmęczenia. Już wiem, że ten dzień można spisać na straty. Taki stres obniża funkcje poznawcze – nie mogę pracować, nawet proste codzienne czynności wymagają nadludzkiego wysiłku i morza czasu. Zapominam o wszystkim, jestem mocno otępiała. No dobra, ale miałam o czymś pamiętać…

I wtedy zauważam bilet do teatru, który starannie wyeksponowałam na kredensie, jakby to była fotografia. Aha, na szóstą. Wcale nie chce mi się iść, ale tyle słyszałam o tym spektaklu, a to tylko godzina dwadzieścia, bez antraktu, dojadę metrem, kursuje nawet podczas alarmów.

Wychodzę z metra na stacji Chreszczatyk i idę przez Pasaż – piękny i pustawy. Mijam udekorowane witryny butików, ale miła atmosfera i złociste iluminacje są zwodnicze: to wszystko nieprawda. Mijający wystawy pojedynczy przechodnie wyglądają na zmęczonych. Zauważam jednak dwie dziewczyny, które poruszają się energicznym, wesołym, sprężystym krokiem. Dawniej rozpoznawałam w tłumie osoby zmierzające do teatru właśnie po tym szczególnym sposobie chodzenia. Dawniej, przed wojną. Czyżby one też tam zmierzały? Dlaczego coś miałoby się zmienić, skoro teatr działa? Idę za dziewczynami. Skręcają za róg i bez wahania dołączają do potoku ludzi idących w stronę budynku teatru tym charakterystycznym, pełnym werwy krokiem. Obok mnie pani na obcasach, o, jeszcze jedna – w płytkich czółenkach mimo mrozu. Przed teatrem kłębi się typowy rozentuzjazmowany tłum – ktoś pyta o wolny bilet, ktoś się z kimś przekrzykuje, ktoś czeka na przyjaciół. Przyspieszam, bo chcę jeszcze zdążyć do szatni.

Wchodzę do foyer przez bramkę do wykrywania metalu i zatrzymuję się zdezorientowana – szatnia jest ciemna i pusta. „Nieczynna” – informuje kobieta sprzedająca programy. „W razie alarmu nie zdążymy państwu wydać płaszczy. Proszę powiesić futro na oparciu fotela”.

I oto jestem w swojej loży. Widownia szumi ciszej, ale podobnie jak kiedyś. Na parterze widzę co najmniej pięć kobiet w czerwonych sukniach. W całej sali, gdzie się dało, poutykano dodatkowe krzesła. „Wiedźma Konotopska” to najbardziej oczekiwany w tym sezonie spektakl Iwana Urywskiego – młodej gwiazdy reżyserii Narodowego Teatru Akademickiego im. Iwana Franki. Spektakl cieszy się szaloną popularnością, o jakiej marzy każdy reżyser, bilety wyprzedały się jeszcze latem. Sama sztuka jest oparta na wspomnianym ukraińskim klasyku i – mówiąc szczerze – do niedawna nikt by się nią nie zainteresował.

Rozpoczyna się spektakl. Od pierwszych chwil podoba mi się wszystko: kostiumy, dekoracje, muzyka i postacie. Mięśnie w ciele rozluźniają się, siadam wygodniej. Uświadamiam sobie, że przestałam zaciskać zęby – aż do teraz nieświadomie zaciskałam szczęki. Czuję, jak moje ciało rozkwita i cieszy się obcowaniem ze sztuką. Po sali niesie się pierwszy śmiech – reakcja na żart ze sceny. Zapominam o wszystkim, życie staje się piękne. Łapię każde słowo, każdy ruch nieśpiesznej, spokojnej, szczegółowo przemyślanej fabuły – wspaniałej mieszanki tradycji kijowskiego teatru Franki i dorobku zbuntowanych wygnańców ukraińskiej sceny ostatnich dekad, w rodzaju reżyserów Andrija Żołdaka i Włada Troickiego. Adaptacja w typowy już dla współczesnej kultury ukraińskiej sposób pokazuje nasze narodowe piekło, wykorzystując narzędzia globalnego metamodernizmu.

„Wiedźma Konotopska”„Wiedźma Konotopska”

Premiera tej burleski odbyła się 28 kwietnia 2023 roku. We wrześniu cały Kijów wiedział już, że trzeba iść „do Franki”, a teraz, w lutym, spektakl nadal jest oblegany. Sztuka wydobywa na powierzchnię i krystalizuje wszystko to, co chcielibyśmy widzieć i słyszeć, co jest dla nas teraz bardzo ważne, do czego pragnęlibyśmy sięgnąć jako do źródła siły. Na scenie są tylko dwa kolory – czarny i biały. Minimalistyczne współczesne dekoracje oraz dobrze stylizowane stroje narodowe i oprawa muzyczna odsyłają do głębin kultów chtonicznych – podwalin dawnej kultury ukraińskiej.

Pominięcie detali etnograficznych w stylizacji sprawia, że sztuka jest jednocześnie bardzo ukraińska i – dzięki odpowiedniemu skalowaniu – uniwersalna. Spektakl jest pełen humoru, folkloru, żartów, rymowanek i dziecięcych wierszyków, a za tym wszystkim, niczym aktor drugiego planu co chwilę wpływający na zwroty akcji, stoi potężna, niepojęta ukraińska siła.

Utwór Hryhorija Kwitki-Osnowianenki to opublikowana w 1837 roku satyryczna i fantastyczna opowieść o upadku Kozaczyzny Zaporoskiej. Jedna z bohaterek tej całkiem zwyczajnej, groteskowej historii, wiejska wiedźma, trzyma w ręku losy innych postaci i kierując się ciekawością lub zemstą, porusza nimi niczym kukiełkami. Staje się ona uosobieniem nieokiełznanej ciemnej energii, z której wszyscy czerpiemy, niczym ze źródła, w czasach braku innych źródeł. Nie dziwią mnie owacje na stojąco. Spektakle, w których pojawia się choćby aluzja do tych dwóch składników: głęboko historycznego i metamodernistycznego, i ogólnie – cała ukraińska klasyka – przeżywają teraz drugie narodziny, bo zostają odczytane na nowo.

Znowu czuję, że żyję. Świat odzyskuje integralność. Dzień dzisiejszy, zawieszony w ciemnej otchłani, obrasta przeszłością i chyba nawet przyszłością, gdy nagle z głośników rozbrzmiewa komunikat: „Szanowni widzowie, ogłoszono alarm lotniczy, prosimy o przejście do schronu”. Aktorzy zamierają w scenie przesłuchiwania jednego z bohaterów przez pisarza, kurtyna opada, sala wybucha oklaskami. Stareńka pracownica obsługi otwiera drzwi naszej loży i prosi: „Tylko nie stójcie państwo przed teatrem, przejdźcie do schronu, metro jest niedaleko”. Idziemy po schodach, wszyscy w płaszczach, słyszę urywki rozmów: „Boże, jakie kostiumy!”, „Piszą, że to jakiś atak radioelektroniczny, gdyby to były kindżały, poszłoby szybko, zbiliby je i po wszystkim”, „Cholera, jaki on ładny!”. We foyer sroga pracownica teatru znowu woła: „Proszę nie stać na ulicy, proszę schodzić do schronu!”. Wejście od strony Horodeckiego otwarto na czas alarmu.

Kanał na Telegramie donosi: „Istnieje zagrożenie użycia broni balistycznej, zaobserwowano aktywność wyrzutni, istnieje możliwość wystrzelenia fałszywych celów. Należy bezwzględnie pozostać w bezpiecznym miejscu”. Stoję w holu metra, na stacji, która od prawie dwóch lat pozostaje nieczynna. Wokół tłoczno od widzów, wszyscy pełni emocji. „Ciekawe, czy aktorzy nie stracą weny, czy atmosfera nie siądzie”. „Niemożliwe! Ostatnio byłam na (coś niezrozumiałego) i po alarmie poszło jeszcze lepiej, wspaniale zagrali”.

Alarm odwołany. Wszyscy szybko, w skupieniu wracają do teatru. Wchodzą po schodach, nadal w płaszczach i futrach, zajmują miejsca. Rozlega się od razu drugi dzwonek i zaraz po nim trzeci. Kurtyna idzie w górę.

Aktorzy trwają w tych samych pozach, jak gdyby przesiedzieli tak, zamarłszy na scenie, cały trwający godzinę alarm. Pierwsza fraza, skierowana przez jednego z bohaterów do drugiego, brzmi nieco inaczej niż w oryginale: „Ależ ty jesteś uparty! Już prawie od godziny cię pytam – biłeś się?!”. Sala wybucha oklaskami, atmosfera momentalnie powraca.

Spektakl się kończy. Krzyczę i klaszczę jak nawiedzona. Cała sala wstaje. W tych owacjach można wyczuć coś nowego, innego i nie do końca teatralnego. Tłum na widowni, jak wielki zwierz, raz po raz wydaje z siebie głośne okrzyki. Publiczność łapie własny rytm, głośno wiwatuje z takim zawzięciem i uporem, jakby chciała brawami rozgonić mrok. Oklaskujący uważnie wpatrują się w scenę. Aktorzy na scenie też klaszczą i tak samo patrzą na widownię. Nikt się nie uśmiecha.

Poznaję ten rodzaj spojrzenia. Wiele razy widziałam je w momentach zagrożenia – w schronie, w pociągu, na ulicy i nawet na schodach po ogłoszeniu alarmu. Ludzie patrzą na siebie w ten sposób, żeby się upewnić, że obok jest ktoś, z kim w razie czego można będzie współpracować. To spojrzenie jest jak sprawdzanie listy obecności, jak próba jakości połączenia. W najbardziej dosłownym sensie.

Wciąż pod wrażeniem spektaklu, wychodzę z teatru na znajomy placyk i zaczynam płakać. Chowam się przed wychodzącymi z teatru za drzewa na pobliskim skwerku i jak małe dziecko, którego nie da się uspokoić ani pocieszyć, zanoszę się płaczem. Bo jak twierdzą psycholodzy, nie da się odczuwać wybiórczo – uczucia albo są uśpione, albo budzą się wszystkie naraz. Ten spektakl odblokował strumień emocji wstrzymywanych od prawie dwóch lat. W jednej chwili doświadczyłam wszystkiego, co wydarzyło się w ciągu tych miesięcy, poczułam wszystko – strach, rozpacz, śmierć przyjaciół. Uświadomiłam sobie związek z tym miejscem, zrozumiałam, ile niewidzialnych korzeni łączy mnie z tą ziemią i jakie mam szczęście, że mogę odczuwać tę więź.

Po drodze do metra kupuję w Ciotce Klarze na rogu bułkę nadziewaną jajkiem i cebulą. Nie jestem głodna, ale próbuję się uspokoić. Zatrzymuję się przy stoliku, żeby włożyć rękawiczki. Sprzedawca mówi: „Za pięć minut zamykamy, spokojnego wieczoru. Proszę na siebie uważać”. „Dziękuję, nawzajem, niech pan też na siebie uważa” – odpowiadam i idę do metra. Z twarzą mokrą od łez jem bułkę, która jak zawsze jest bardzo smaczna. Ile miłości jest w tej wojnie, ile miłości.

*

Siedząc wtedy w kawiarni, próbujemy z przyjaciółką powtórzyć na smartfonie mój manewr z biletami. Biletów nie ma jednak nie tylko na „Wiedźmę Konotopską” (na trzy miesiące do przodu), ale też na żaden z wystawianych w stołecznych teatrach spektakli Iwana Urywskiego. Trudno kupić jakiekolwiek bilety, i to nie tylko do czołowych, ale nawet mniej znanych teatrów – prawie wszędzie miejsca wyprzedane, w niektórych zostało po kilka najdroższych na parterze. A czarny rynek nie zostaje w tyle – ceny u koników znowu podskoczyły.

Wszystko to dzieje się podczas wojny, z jej potwornościami i problemami dnia codziennego. Każdy z teatrów działa w surowym trybie reagowania na alarmy lotnicze. Niektórzy aktorzy z małych teatrów, żeby związać koniec z końcem, dorabiają jako kurierzy w Glovo. Wielu spośród widzów straciło pracę, inni część wypłaty przekazują na potrzeby armii. A mimo to sezonu teatralnego 2023–2024 w Kijowie nie da się porównać z żadnym innym. Liczba przebojowych spektakli w poszczególnych teatrach rośnie, a influencerzy wrzucają do mediów społecznościowych zdjęcia z teatralnej widowni, staje się to nową formą snobizmu. Na czym polega sekret?

Spektakle, na które bilety są tak łapczywie wykupywane, bardzo się od siebie różnią. Niektóre z nich były w repertuarze jeszcze przed wybuchem wojny, a teraz wznoszą się na fali teatralnego wzmożenia. Jego źródłem są jednak produkcje stworzone już podczas wojny, do nich właśnie zalicza się królowa wyprzedanych biletów, „Wiedźma Konotopska”.

Kijowski wojenny boom teatralny ma oprócz klasyki jeszcze jedno epicentrum – to przedstawienia o „tu i teraz”. Niedawno Dziki Teatr – śmiały, niezależny, komercyjny projekt, który jakimś cudem nadal działa w tych bardziej niż trudnych warunkach – zaprezentował premierę sztuki pod tytułem „Trendy Twittera”. Sztuka Sławy Juszkowa (autora i reżysera w jednej osobie) jest określana jako tragikomedia, czyli znów, podobnie jak z „Wiedźmą Konotopską”, mamy do czynienia ze śmiesznym spektaklem. Skupia się on na aktualnych problemach, pokazuje zwykłe życie w barwny sposób. To przedstawienie jest właściwie jednym wielkim stand-upem, z wieloma bohaterami, którzy prezentując swoje skecze, pełnymi garściami czerpią z memów, piosenek, serwisów społecznościowych, hasztagów i wpisów medialnych celebrytów. Widownia się śmieje, rzuca repliki, całość jest bardzo interaktywna. Tyle że ta interaktywność ma szczególny wymiar. Żeby go wyjaśnić, trzeba zdradzić fragment prostej fabuły: rosyjska rakieta trafiła w budynek, ludzie czekali na pomoc służb – no i nie wszyscy się doczekali. Typowa codzienna sytuacja w Ukrainie.

I tu pojawia się dziwny glitch pomiędzy życiem i sztuką. Pośród wielu ważnych funkcji, które pełni sztuka, jedna jest tu szczególnie istotna. Sztuka tworzy dystans między człowiekiem i traumą, godzi ją z życiem, otaczając miękkimi murami fikcji. Dlatego spektakl Dzikiego Teatru można polecić wszystkim światowym krytykom i najwybitniejszym znawcom sztuki teatralnej. Doświadczą różnorodnych i unikalnych wrażeń artystycznych, ale pod jednym warunkiem – przed spektaklem powinni przez co najmniej tydzień pomieszkać w którymś z ukraińskich miast, na przykład w Kijowie, Charkowie, Odessie, Krzywym Rogu, Chersoniu – nieważne gdzie, po prostu w ukraińskim mieście, teraz, podczas wojny.

Kiedy, zgodnie ze scenariuszem, widownię wypełnia dobrze znany dźwięk nadlatującej rakiety, serce zamiera. Szybko pojawia się myśl, że nie jesteś w schronie, a pocisk musiał przelecieć niedaleko. Potem uświadamiasz sobie, że jesteś w teatrze, i dalej, że przecież w domu w takiej sytuacji też nie schodzisz do schronu, a jeszcze później, że zaraz mogą ogłosić alarm i to, że coś faktycznie w nas trafi, wcale nie jest wykluczone.

Jedna z bohaterek umiera. Jest ci jej bardzo szkoda, bo już zdążyłaś ją polubić. Jej śmierć została zaplanowana po mistrzowsku – emocjonalnie jesteś dokładnie w tym punkcie, o który reżyserowi chodziło. I wtedy przypominasz sobie ludzi zabitych przez rakiety w ciągu ostatnich kilku tygodni w ich własnych mieszkaniach – niektórzy z nich byli znajomymi twoich znajomych i wiesz, że to samo w każdej chwili może spotkać ciebie, to realia twojego życia. Te doświadczenia nieustannie wypychają cię poza fikcję spektaklu, wzbogacając go o nowe barwy i sensy.

Sztuka pozwala widzom skanalizować emocje lub choćby uświadomić sobie presję towarzyszącą im codziennie, w każdej chwili – presję, która stała się normą. A przecież nie powinna nią być. Spojrzenie z perspektywy widowni na siebie samego na scenie wyłącza na jakiś czas deprywację emocjonalną właściwą osobom żyjącym w chronicznym stresie, a to jednocześnie boli i uzdrawia.

Ostatnia dekada dała mi, jako mieszkance Kijowa, odpowiedzi na cały szereg pytań, które stawiałam sobie w dzieciństwie, gdy w szkole uczyłam się historii. Nie żebym bardzo pragnęła poznać te odpowiedzi, raczej nie. Dlaczego ludzie nie siedzieli w domach podczas epidemii hiszpanki? Dlaczego nie uciekali natychmiast, gdy tylko dosięgła ich II wojna światowa? Dlaczego wracali potem do całkowicie zrujnowanego miasta? Wydaje mi się, że teraz znalazłam odpowiedź na jeszcze jedno pytanie: jak w takich strasznych dla kraju czasach może się w mieście toczyć intensywne życie kulturalne? Kijów jest pełen wystaw artystycznych, spektakli, koncertów i wydarzeń kulturalnych, nowych księgarń i tych, którzy tego wszystkiego potrzebują. Ludzie jak nawiedzeni kupują książki, chodzą do teatru, na wystawy i koncerty. Boją się, biegną do schronu, chowają się przed ostrzałami podczas alarmów przeciwlotniczych, dochodzą do siebie i wracają do teatru, na koncert, do księgarni. Wracają, żeby dalej żyć.

Przełożyła Elżbieta Marszałek


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com