Reunion 68

Archive | 2021/08/09

Mała Polska na Greenpoincie tym się różniła od całego Nowego Jorku, że mieszkali tam wyłącznie biali

Fot. Misha Erwitt/Getty Images


Mała Polska na Greenpoincie tym się różniła od całego Nowego Jorku, że mieszkali tam wyłącznie biali

Michał Nogaś


Zapytali: czy Polacy w Ameryce są dyskryminowani? Napisały setki skrzywdzonych i niedocenionych. Czuli się członkami narodu wybranego i umęczonego, więc narastała w nich frustracja, że nikt się nad nimi nie pochyla i są traktowani gorzej nawet od ludzi o innym kolorze skóry. Rozmowa z Ewą Winnicką, reporterką, autorką książki “Greenpoint. Kroniki małej Polski”

.

Ewa Winnicka: Zanim o coś zapytasz, zacytuję ci panią Halinę, która prowadziła na Greenpoincie biuro matrymonialne. Dzięki jej opowieściom można poczuć, czym w latach 80. było życie ludzi, którzy przyjeżdżali tam za chlebem: „Na dansingach widziało się, jak się ludzie nawzajem potrzebują. Pytali: Halinka, nie masz chłopa dla mnie?. Dałam ogłoszenie do Nowego Dziennika, że powstaje biuro matrymonialne, i zaczęli napływać klienci. Siadałam z klientem na fotelu i go rozgryzałam. Mówi się, że mężczyźni kłamią, tylko że kobiety kłamią jeszcze bardziej. Z mężczyzną było łatwo. Wiesz, Halinka, muszę ci coś powiedzieć – tak zaczynali. I ja od razu wiedziałam: Masz w Polsce żonę i dzieci, tak?. I ja takiego klienta nie mogłam połączyć z kobietą, która szukała stałego związku, niemniej było dużo pań, które również posiadały mężów i dzieci w Polsce, a nie chciały być samotne na Greenpoincie. Wtedy wszystko się zgadzało i to było bardzo zdrowe”.

Michał Nogaś: Bardzo ciekawe, ale czytelniczka mieszkająca w Nowym Jorku od 2004 roku napisała do „Wyborczej”, że twoja książka jest stronnicza. Mężczyźni zdejmujący azbest, Polki „pracujące u Żyda” i „samotne kobieciny z podrzeszowskich wiosek, które nigdy nie wybrały się na Manhattan, bo bały się jeździć metrem”, to mit, krzywdzący. Ta Polka odwiedzała wystawy Janusza Kapusty i Rafała Olbińskiego, a zamiast w Paradzie Pułaskiego uczestniczyła w nowoczesnym festiwalu Greenpoint Przemiany. Dlatego uważa, że o Polakach na Greenpoincie nie powinny pisać osoby, które tam nie mieszkają.

– Napisałam o 150 latach historii tego kawałka Brooklynu. Od początku była to niezamożna, przemysłowa dzielnica, zamieszkana głównie przez imigrantów. Od lat 70. przyjeżdżało tu coraz więcej Polaków, cała masa pracowała nielegalnie. Rozmawiałam z kilkuset byłymi i obecnymi mieszkańcami, czytałam listy i wspomnienia.

Jeśli czytelniczka odwiedzała Greenpoint, nazywany Małą Polską, na wzór Chinatown czy Little Italy, po 2004 roku, to widziała dzielnicę już w trakcie przemiany. Burmistrz Bloomberg zdecydował, że należy rozebrać stare fabryki nad East River, a zamiast nich stawiać tam szklane wieżowce. Podniósł podatek gruntowy, który dla wielu Polaków stał się zaporowy. Na Greenpoint zaczęli się sprowadzać Amerykanie wystraszeni, po 11 września, Manhattanem. A Polska wstąpiła do Unii i fala emigracyjna gwałtownie się zatrzymała. Tak powoli zaczął się koniec Małej Polski.

A zdejmowanie azbestu, praca „u Żyda”, lęk przed Manhattanem to nie legendy?

– Podejrzewam, że czytelniczka nie szukała znajomości wśród ludności robotniczej. Ale mogłaby spytać o to Janusza Kapustę, który przyjechał do Nowego Jorku w 1981 roku i widział, jak wyglądało życie w dzielnicy. Co do Parady Pułaskiego: przechodzi ulicami Nowego Jorku od 70 lat, a festiwal Greenpoint Przemiany zorganizowano dla Polonii w 2014 roku i żył dwa lata. W ramach tej bardzo fajnej skądinąd inicjatywy nagrano opowieści starszych mieszkańców Greenpointu, wciąż można ich odsłuchać na stronie internetowej. To są opowieści o nadziei, ciężkiej, nielegalnej pracy, tęsknocie, poświęceniu, strachu, azbestach, pracy u Żydów właśnie…

Greenpoint, 1994 r.Greenpoint, 1994 r. Fot. Krzysztof Miller / Agencja Gazeta

Nie pasują do jej wizji Greenpointu z międzynarodową kuchnią, modnymi hipsterami i otwartymi na świat Polakami. A jakie było twoje pierwsze spotkanie z Greenpointem?

– Pierwszy raz zabrał mnie tam latem 2001 roku znajomy Amerykanin. Tylko 10 minut metrem linii L od wieloetnicznego centrum świata i znalazłam się w odległej galaktyce: całkowicie białej, mówiącej po polsku z regionalnymi naleciałościami, celebrującej naraz różne polskie tradycje. Wcale nie w skansenie, ale żywej, skondensowanej Polsce.

W barze Pyza przypominającym bar mleczny Karaluch przy Uniwersytecie Warszawskim na Krakowskim Przedmieściu panie w czepkach z siatki wołały: „Schaaabowy raz!” niezależnie, czy klient rozumiał po polsku czy nie. Teraz Pyzę uwielbiają hipsterzy, nasza kuchnia jest dla nich rarytasem.

Wtedy obok nas, nad śląskimi z gulaszem, siedzieli mężczyźni i wyrażali się niepochlebnie o bossie, który ich oszukiwał. Ale widziałam też młodych, rzutkich biznesmenów, takich jak Zbyszek Chalecki, który założył klub Europa.

Mój kolega Alex Storożyński, wtedy dziennikarz, potem prezes i dyrektor Fundacji Kościuszkowskiej, zabrał mnie do tego klubu. Występował wtedy Stanisław Sojka, oglądało go kilkadziesiąt osób, nie wszyscy trzeźwi.

A potem zobaczyłam jedno z mieszkań, w których żyli ciężko pracujący Polacy. Szłam po schodach i obawiałam się, że jeszcze krok i cała konstrukcja się zawali, a ja spadnę do piwnicy. Wszystko nadawało się do remontu. Polski strażak opowiadał, że kiedyś został wezwany do pożaru. Z pomieszczenia, w którym mogły nocować nie więcej niż cztery osoby, wybiegało 16. Wielu właścicieli domów miało gdzieś przepisy bezpieczeństwa.

Te obrazki, chwilami mocno surrealistyczne, pobudzały moją reporterską ciekawość, chciałam przyjrzeć się z bliska i zrozumieć, kim jesteśmy my, Polacy, zamieszkujący tę dzielnicę nieopodal Manhattanu, tuż przy centrum świata. Chwilę wcześniej pokazano film Janusza Zaorskiego „Szczęśliwego Nowego Jorku” oparty na tekstach Edwarda Redlińskiego. Reżysera krytykowano, że pokazuje Polaków na emigracji w bardzo złym świetle, że mocno przejaskrawił rzeczywistość. A on tłumaczył w wywiadach, że się hamował, by zbytnio nie krzywdzić rodaków. Kiedy zaczęłam studiować historię tego miejsca, zrozumiałam, że bycie Polakiem to ciężki kawałek chleba.

Greenpoint, 1994 r.Greenpoint, 1994 r. Fot. Krzysztof Miller / Agencja Gazeta

W Ameryce?

– W ogóle. Nosimy w naszych plecakach coś, co uniemożliwia harmonijne funkcjonowanie ze sobą i wśród innych. Wydaje mi się, że najbardziej widać to na obczyźnie. Wtedy dostaje się preparat z Polaka. Greenpoint nadawał się do takich obserwacji znakomicie, bo był osobną wyspą, z każdej strony otoczoną przez inne społeczności – Irlandczyków, Portorykańczyków czy Żydów. A za East River był nieosiągalny Manhattan.

Co najpierw zauważyłaś?

– Że na Greenpoint nie dotarła polityczna poprawność. Niektórzy moi bohaterowie zupełnie się nie hamowali. Mówili: „żydowina” czy „kakrocz”.

Co oznaczało to drugie?

– Nie od razu się zorientowałam. Okazało się, że tą nieco spolszczoną wersją angielskiego „cockroach”, czyli „karaluch”, określano Portorykańczyków. Ktoś opowiadał bez zająknięcia: „O, ten to żydowina, wiadomo, tu mieszkają kakrocze, a czarnuchy na drzewo”…

Mała Polska tym się różniła od innych części Brooklynu, na którym leży Greenpoint, i całego Nowego Jorku, że w latach 70., 80. i 90. mieszkali tam wyłącznie biali. Przez całe dziesięciolecia nie zdarzało się, by polski landlord, właściciel domu, wynajął pokój komuś o innym kolorze skóry. Nawet materaca do spania.

Materace w latach 80., gdy Greenpoint zalała kolejna fala imigrantów, były towarem deficytowym.

– Dlatego w sklepie na Manhattan Avenue można było tanio kupić materac używany. Daniel Wyszogrodzki, teraz znany dziennikarz, pracował nieopodal w sklepie z elektroniką. Opowiadał, że zabierano je do sklepu z przydomowych wystawek rzeczy niepotrzebnych, na szybko odnawiano i sprzedawano. Szefem sklepu z materacami był Luis, Kolumbijczyk, a jego pracownikiem Juan, nazywany Jasiem. Polacy nauczyli go pytać klientów po polsku: „Materacyk gwarantowany czy zasikany?”

Polacy na Greenpoincie w Nowym Jorku, 1998 r.Polacy na Greenpoincie w Nowym Jorku, 1998 r. Fot. Maciej Zienkiewicz / Agencja Gazeta

Co jeszcze zauważyłaś?

– Że esencją życia mieszkańców była praca, katorżnicza. Że darzyliśmy się nawzajem brakiem zaufania, że słabo się integrowaliśmy. Że mieliśmy poczucie wyższości i niższości jednocześnie. Że jak czegoś dokonaliśmy, to zaraz to niszczyliśmy. W latach 70. zbudowaliśmy w dzielnicy potężną instytucję finansową, czyli polski bank, i społeczną instytucję pomocową, czyli Centrum Polsko-Słowiańskie, które były i są w permanentnym konflikcie. Kiedy potem czytałam pamiętniki i dzienniki migrantów, którzy w ciągu ostatnich dwóch stuleci osiedlali się na Greenpoincie czy Manhattanie, zauważyłam, że sposób naszego funkcjonowania prawie wcale się nie zmienia. Zawsze uważaliśmy, że jesteśmy wyjątkowi, i zawsze mieliśmy kompleks niższości. Zawsze było nam przykro, że inni nie darzą nas odpowiednim szacunkiem, nie doceniają nas i wyjątkowości naszej ojczyzny. Gdy powstawały organizacje zrzeszające Polaków, wdawały się we wzajemny konflikt, który zżerał energię. Oskarżaliśmy się o zdradę narodową, porzucenie ideałów, udowadnialiśmy, kto jest lepszym Polakiem. W 1881 roku w Nowym Jorku powstała na przykład gazeta, która miała być głosem tworzącej się właśnie organizacji – Związku Narodowego Polskiego. Nazywała się „Zgoda”. Popadła w kłopoty, ponieważ w Związku od początku zawiązały się walczące ze sobą frakcje. Jej redaktor umarł z głodu.

To się nie zmieniło w relacjach z XX i początku XXI wieku?

– Czytałam uważnie amerykańskie gazety wydawane na Brooklynie. W 1900 roku Charles Skinner, reporter dużej gazety „The Brooklyn Daily Eagle”, tak pisze o napływających robotnikach z Polski: przyjeżdżają i tworzą swoje getta. Są tępi, niezbyt sprytni, niekoniecznie uczciwi, ale wierni rodzinie. Upijają się na ślubach i pogrzebach i dbają o to, żeby zdarzały się jak najczęściej. Niemcy i Irlandczycy boją się Polaków, bo pracują oni za niższą stawkę. Nie dbają o swoje prawa, nie zapisują się do związku.

Skinner oczywiście wyraża nadzieję, że The Polacks się ucywilizują i „będą się myć tak często jak każdy”. Uważa jednak, że „w kwestii czystości Polak stoi wyżej od Włocha”.

Ale cztery dekady później w tej samej gazecie można znaleźć rozkładówkę o wielkim skoku cywilizacyjnym, jaki jest udziałem Polaków. Budują parafie, domy polskie, w których dba się o kultywowanie tradycji, uczy tańców ludowych, sportu. Zrzeszają się w dziesiątkach organizacji. Są „dobrymi Amerykanami”, chętnie wstępują do armii i jadą na kolejne wojny. Z pokolenia hallerowców Amerykanie nie żartują.

Z drugiej strony przybysze z Polski bardzo szybko zamknęli się we własnym gronie. Był to proces na tyle silny, że w zmieniającym się pod wpływem imigrantów Nowym Jorku niewielu Polaków związanych z polskim środowiskiem odegrało znaczącą rolę. Na Greenpoincie w tym czasie tylko Jan Smolenski, właściciel domu pogrzebowego, został wybrany do zgromadzeniu stanowego.

W Nowym Jorku nie mieliśmy nawet porządnego mafiosa.

W słynnym filmie Scorsese „Gangi Nowego Jorku” nie pojawia się żaden nasz, nazwijmy to, przedstawiciel.

– W połowie XIX wieku, kiedy toczy się akcja filmu, migranci z naszej części Europy zaczynają dopiero napływać, a gangi jeszcze nie przepoczwarzyły się w mafię. Najbliższy nam był Meyer Lansky, późniejszy słynny mafijny „księgowy”. Urodził się w 1902 roku w Grodnie, miał żydowskie korzenie.

To ciekawe, że na przykład Irlandczykom udało się zachować silne poczucie tożsamości, a równocześnie doskonale odnaleźli się w Ameryce, mimo potwornych wobec nich, katolików, uprzedzeń. Byli równie słabo jak Polacy wykształceni, ale parli do przodu i czynnie współtworzą ten kraj. Dzień Świętego Patryka jest ważny dla całego kraju. Można być Irlandczykiem, Żydem, Niemcem, Latynosem i czuć się w pełni obywatelem USA, tymczasem bycie częścią aktywnej polskiej społeczności utrudnia aktywne funkcjonowanie w Ameryce. Było to dla mnie bardzo uderzające, choć może – z drugiej strony – nie do końca powinno dziwić.

Ci Polacy, którzy wyjechali w połowie XIX wieku, głównie z zaboru pruskiego, w ślad za Niemcami, mogli jeszcze odegrać w miarę istotną rolę w kształtowaniu się Ameryki, jaką znamy.

Większość, która przybyła do Stanów już po wojnie secesyjnej, z zaboru rosyjskiego, gdzie dopiero co zniesiono pańszczyznę, czy biednej Galicji, pracę znajdowała w zasadzie jedynie w fabrykach – ciężką, fizyczną, wyniszczającą. Miasto takie jak Nowy Jork czy Brooklyn przerażało. Czytam w pamiętniku relację człowieka, który po kilku dniach głodowania znajduje wreszcie pracę. W restauracyjnej kuchni, na nocną zmianę. Ale ma problem z użyciem naczyń i sztućców, mówi, że wcześniej karmił tylko świnie w chlewie.

Imigranci często nie umieli czytać i pisać, nie znali żadnego języka poza ubogim polskim. Byli chłopami nawykłymi do posłuszeństwa, nie mogli liczyć na pomoc własnego państwa, bo go nie było.

Nie przepadali za sobą nawzajem. Zwłaszcza jeśli przyjechali z różnych zaborów.

– Ktoś napisał w pamiętniku, że największym wstydem emigranta spod Białegostoku był fakt, że wziął za żonę dziewczynę spod Rzeszowa, czyli z innego zaboru. To było niemal gorsze od ślubu z osobą o innym kolorze skóry. Ten człowiek bał się do tego przyznać rodzinie w Polsce.

Z kolei dla migrantów z Galicji ci z zaboru rosyjskiego byli barbarzyńcami. Ich cesarz nie był nawet katolikiem.

Polacy skupiali się wokół jedynej instytucji, którą znali i która dawała im poczucie bezpieczeństwa, czyli parafii.

– Henryk Sienkiewicz, który podróżował po Stanach w latach 70. XIX wieku, pisał, że dla tej ultrakonserwatywnej społeczności kościół jest jedynym parasolem ochronnym i pomostem, który łączy ich ze światem pozostawionym. Czasem umożliwia wejście w nowe życie. Albo uniemożliwia.

Księża szybko zrozumieli, że należy podążyć za swoimi owieczkami…

– Żeby się przypadkiem nie „zluteraniły”, nie zeszły na złą drogę. Pojawili się wtedy w Ameryce fałszywi księża, spryciarze, którzy postanowili żyć na nowej ziemi na koszt tworzącej się społeczności. Ale na Greenpoincie to księża byli kołami zamachowymi rozwoju. Innych nie mieliśmy. Ksiądz Leon Wysiecki z Wejherowa udawał Niemca, żeby wykupić grunt w niemieckojęzycznej części dzielnicy. Zbudował kościół św. Stanisława Kostki na Greenpoincie. Do dziś największy w mieście.

Myślę, że problemem było to, że duchowni za główny cel przyjęli sobie ochronę wiernych przed złym światem zewnętrznym. Przekonywali ich, że w Ameryce muszą się trzymać razem, że nie wolno im zapomnieć, że najważniejsza jest Polska. To sprawiało, że imigranci mentalnie zostawali za wielką wodą.

Punktem honoru Polaków była nominacja polskiego biskupa w Ameryce. Bo wszyscy biskupi byli irlandzcy i Polakom niechętni.

– Walka o polskie parafie i należne miejsce w hierarchii kościelnej była dla nas bardzo ważna. I krwawa. Irlandczyków było pewnie trzy razy więcej i nie chcieli się dzielić władzą z nowo przybyłymi duchownymi z Polski, dla których ważne były odrębność i polskość parafii, a nie subordynacja i amerykanizacja. W latach 70. XIX wieku do irlandzkiego kardynała McCloskeya poszła polska delegacja z prośba o zgodę na budowę kościoła na Manhattanie. Poproszono jakiegoś polskiego arystokratę, by przemówił elegancko, po łacinie. Kardynał nie znał akurat łaciny, więc odpowiedział po angielsku, że jak dla niego możemy się modlić w chlewie. Jeszcze w 1971 roku w „Nowym Dzienniku” czytamy, że wciąż brakuje polskich kardynałów i biskupów. W administracji diecezjalnej są sami Irlandczycy.

Wybucha II wojna…

– A po niej do Ameryki przybywają ci, którzy – w związku z nowym układem sił w Europie – nie mają gdzie się podziać, bo Wielka Brytania jest już nasycona Polakami. Stara Polonia pomaga finansowo nowym, ale Kongres Polonii Amerykańskiej postanawia nie przyjmować osób, które nie urodziły się w USA. Nie ufa im. Nowi gardzą zaś starymi, nazywają ich dzwonami, od żarliwego przywiązania do wiary i Kościoła. Żołnierze Andersa i Maczka zakładają w końcu własne kombatanckie stowarzyszenie i rozpoczyna się kolejny konflikt, także o to, kto ma prawo nazywać siebie prawdziwym Polakiem.

A potem, w latach 80., przybyła następna fala z PRL. Tym razem nowych podejrzewa się o współpracę z komunistycznymi służbami, bo wiadomo było, że bezpieka kontroluje środowiska emigracyjne: przepływ ludzi, gotówki i towarów do Polski, działania reakcyjne. Do dziś kwestia lustracji emocjonuje polonijne środowiska. Prawicowy historyk Sławomir Cenckiewicz zapowiedział kilkanaście lat temu książkę o działaniach bezpieki w USA. Zbierał na nią fundusze, a jednym z darczyńców jest bardzo zamożny konserwatywny greenpoincki biznesmen, do niedawna członek senackiej komisji do spraw kontaktów z Polonią. Okazało się jednak, że w latach 80. umawiał się na spotkania z komunistycznymi agentami. Nie podpisał zobowiązania, ale zawzięci lustratorzy zarzucają mu kolaborację z komuną. A książka Cenckiewicza jeszcze nie powstała.

Emigranci z lat 90. nie przepadają z kolei za emigracją z lat 80. Są lepiej wykształceni, mówią po angielsku, szybciej awansują i szybciej zakładają swoje biznesy – restauracje, kluby, firmy budowlane, organizują wydarzenia kulturalne.

Przyjechałaś raz na Greenpoint, gdy jeszcze wielu Polakom wydawał się rajem…

– Musiał być rajem. Polak, który leciał do Ameryki do pracy, musiał odnieść sukces. Miał wrócić z tysiącami dolarów, więc nikt nie przyznawał się rodzinie w Polsce do porażek, tego, że padł ofiarą oszustwa ze strony rodaków, że podupadł na zdrowiu, musi mieszkać u kogoś kątem, stracił wszystkie oszczędności. Ten amerykański mit to nie tylko wielka szansa, ale też straszna pułapka. Kilku moich bohaterów żyłoby lepiej i dostatniej, gdyby nie wyjechali z Polski.

Niektórzy, z którymi rozmawiałam, żyją tu nielegalnie przez całe lata, mają ograniczone prawa, nie mogą odwiedzać rodziny w Polsce, nie mogą pojechać na pogrzeb najbliższych. I nie wyobrażają sobie, że mogliby mieszkać gdzie indziej.

W 2001 roku jeszcze nic nie wskazywało na to, że trzy lata później Stany Zjednoczone przestaną być atrakcyjnym miejscem do zarabiania i że te same pieniądze można będzie zarobić znacznie bliżej, w Unii Europejskiej.

Polacy na Greenpoincie, 1994 r.Polacy na Greenpoincie, 1994 r. Fot. Krzysztof Miller / Agencja Gazeta

– Ja jeszcze zastałam system wynajmu pokoi. Jedna z rozmówczyń, właścicielka kilku domów na Greenpoincie, która kupiła je w latach 80. za 60 czy 80 tysięcy dolarów każdy, miała zeszyt A3 z rozrysowanymi pomieszczeniami i łóżkami, często podzielonymi na pół z adnotacją, że na pierwszą zmianę śpi tam pan Wiesław, na drugą pan Marian, bo Wiesław idzie do pracy. Każdy klient płacił od 100 do 200 dolarów.

Jeśli w jednym domu spało 18 osób na dwie zmiany, a domów było pięć, to można było uskładać miłą pensję. Inny mój bohater, też landlord, który wyniósł się na Florydę, powiedział mi: Polacy jacy są, tacy są, ale można na nich zarobić. Dziś jednak trzeba zarabiać raczej na Amerykanach i turystach. Na szczęście kochają oni polską kuchnię.

W słynnej kulinarnej rubryce „New Yorkera” widziałem zaproszenie do jednej z knajp na Greenpoincie.

– Polskie jedzenie budzi wciąż ogromne zainteresowanie Do niektórych knajp pod koniec tygodnia czeka się w półgodzinnej kolejce.

Przetrwały też dwie księgarnie, apteki, delikatesy. Polski bank ma się świetnie, w bibliotece na Norman Avenue jest mocny polski księgozbiór, do którego sięgają nie tylko Polacy, ale też Żydzi, którzy pragną kontaktu z miejscem urodzenia przodków.

Z iloma mieszkańcami rozmawiałaś?

– Odbyłam pewnie ponad 200 rozmów. Także z ludźmi, który wrócili z Ameryki, nie dali rady lub nie chcieli tam mieszkać i pracować. Albo zarobili jakieś pieniądze i uznali, że już wystarczy. Prawdziwym przekleństwem jest nieumiejętność przyznania się do porażki i powrotu. Ameryka raczej mało interesuje się ludźmi, którzy sobie nie radzą. Łatwo skończyć pod mostem lub w parku. Na Greenpoincie działa pani Eryka, dobry duch, która zbiera ubrania dla bezdomnych, zwozi ich zimą do noclegowni, walczy z wszami, namawia do powrotu do rodzin w Polsce. Czasem są to rodziny, z którymi emigranci zerwali ze wstydu kontakty lata temu.

Ameryka wielu z nich przerosła. Nie byli na nią przygotowani.

– Ameryka to na pewno wielkie wyzwanie. Nieżyjący już Andrzej Pityński, kawaler Orderu Orła Białego, najbardziej znany polski rzeźbiarz w Ameryce, autor słynnego pomnika Katyńskiego w Jersey City, opowiadał mi, że gdy przyleciał 40 lat temu do USA, zajął się rozbieraniem domów na Queensie. Ale nie wiedział, jak korzystać z metra. Mówił, że nie zna Polaka, który by przesiadał się na Atlantic Avenue na Brooklynie i nie pomylił drogi. Tam pewnie przecina się osiem linii metra. Może dziś brzmi to śmiesznie, ale wtedy to były realne, paraliżujące problemy.

Najbardziej dramatyczne były opowieści o matkach, które uciekały z Polski od swoich przemocowych partnerów, pozostawiając pod ich opieką dzieci. W konserwatywnej części Polski wyjazd za pracą do Ameryki był jedyną możliwością uwolnienia się od życia z alkoholikiem. Spotkałam panią, która przez kilkanaście lat nie widziała dzieci. Opowiadała mi, że gdy wreszcie ściągnęła syna do Ameryki, okazało się, że jest już alkoholikiem, zupełnie nieprzystosowanym do dorosłego życia. Gdy widziała syna leżącego, upitego w trupa w jednym z parków, mijała go bez słowa. Powtarzała sobie, że już nie ma tego dziecka, ale zupełnie nie stać ją było na refleksję, ile w tym jej winy. Zniszczyła swoim wyjazdem ich życie. Czy miała prawo ratować siebie ich kosztem? A może powinna trwać przy nich i pomóc, by wyszły na ludzi?

Pani Bronia, matka urodzonej już w Stanach Victorii, młodej polityczki, która chce reprezentować Greenpoint w radzie miejskiej, przyleciała, zostawiając w swojej wsi dwie córki pod opieką siostry. Osiem lat ich nie widziała. Kiedy chciała się skontaktować, wysyłała list, że będzie dzwonić do zakładów chemicznych w Leżajsku, wtedy siostra z córkami jechała ze wsi do tych zakładów. Teresa dzwoniła, ale czasem nie dostawała połączenia. Mówi, że nie było dnia, żeby nie tęskniła. Po czterech latach poznała drugiego męża, pochodzącego z Gwatemali. Ich córka Victoria ma świetny kontakt ze starszymi siostrami, jeździ do Polski na wakacje.

Rozmawiałam też z osobami, które bardzo chciały już wrócić do Polski, emigracja była dla nich wykańczająca, ale dzieci prosiły, by jeszcze chwilę zostały.

Bo potrzebowały pieniędzy?

– Tak, bo jeszcze coś należało kupić do domu. Jeszcze traktor, jeszcze rozrzutnik nawozu, jeszcze samochód, synowie się pożenili, trzeba na mieszkanie uzbierać. Całkowicie przedmiotowe traktowanie człowieka, wyzysk pełną parą.

A więc życie na Greenpoincie raczej okazywało się pułapką.

– Ja nie oceniam, słucham historii. Na pewno jednak jeszcze 15 lat temu to miejsce nie było synonimem sukcesu. Mówiło się, że jeśli ktoś chciał odnieść sukces w Ameryce, poczuć się jak Amerykanin, musiał uciekać z polskiego środowiska. Zazwyczaj robiło to drugie pokolenie – pierwsze pracowało ponad siły i żyło w poczuciu dyskryminacji.

Dyskryminacji?

– Gdy w 1971 roku w Nowym Jorku powstał „Nowy Dziennik”, największa polska gazeta założona między innymi przez Bolesława Wierzbiańskiego i innych powojennych emigrantów, na jego łamach pojawiła się ankieta: „Czy Polacy są w Ameryce dyskryminowani?”. Przyszły setki listów od osób, które czuły się skrzywdzone, sfrustrowane, niedocenione. Ameryka nie chciała uznać ich wielkości i wyjątkowości. Z jednej strony czuli się członkami narodu wybranego i umęczonego, z drugiej każdego dnia narastała w nich frustracja, że nikt się nad nimi nie pochyla i traktuje gorzej nawet od ludzi o innym kolorze skóry.

Ktoś dodał, że nie mamy ambicji jako grupa. Ani politycznych, ani społecznych. Zadowoleni jesteśmy, jak się nas chwali, ale za swoje głosy, za poparcie niczego nie żądamy. Nie jesteśmy solidarni. Powinniśmy się uczyć od Włochów, Żydów, jak należy działać jako grupa. Jeśli istnieje dyskryminacja, to jest to dyskryminacja Polaków przez Polaków. Zgadzam się z tym czytelnikiem. Prawda jest banalna: zawsze kultywowaliśmy sny o potędze, nie byliśmy i w zasadzie wciąż nie jesteśmy w stanie zaakceptować faktu, że jesteśmy średnim krajem, który średnio interesuje świat. O ile łatwiej byłoby nam funkcjonować, gdybyśmy przyjęli tę prostą prawdę, że nie jesteśmy jednak centrum świata, o wszechświecie nie wspominając.

Dziś na Greenpoint, coraz mniej polski, przyjeżdżają ci, którzy głoszą teorie spiskowe, mają jawnie antysemickie, ksenofobiczne poglądy.

– Polacy na Greenpoincie zawsze byli bardzo konserwatywni, a polscy politycy pozwalają sobie tu na snucie wizji, które w Polsce byłyby już nie do pomyślenia. Ale do czasu. Dwa lata temu zapowiedziano przyjazd szefa narodowców Roberta Winnickiego i dr Ewy Kurek, historyczki, która twierdzi, że Żydzi właściwie nic nie mieli przeciwko gettom. Mieli wystąpić w przykościelnych salach katechetycznych. I nagle się okazało, że są już na Greenpoincie dwujęzyczni, aktywni ludzie, którzy zaalarmowali biskupa Brooklynu. Diecezja od razu wydała oświadczenie, że te spotkania się nie odbędą i że nie wiedziała, dla kogo wynajęto sale. Spotkanie przeniosło się do miłego polskiego bistro prowadzonego przez panie, które od 20 lat nie mieszkały w Polsce i miały w nosie meandry polskiej polityki. Przyszło nie tylko mnóstwo fanów Kurek i Winnickiego, ale też dziennikarze lokalnych anglojęzycznych gazet. Następnego dnia na stronach miłego bistro pojawiły się miażdżące oceny i komentarze, że nie jemy tam, gdzie przemawiają ludzie zaprzeczający Holocaustowi. Panie musiały zamknąć interes.

Greenpoint, dzielnica Nowego jorku, 2016 r.Greenpoint, dzielnica Nowego jorku, 2016 r. Fot. Wojtek Laski / East News

Nie obawiasz się, że tą książką wsadziłaś kij w mrowisko?

– Już na etapie dokumentacji miałam sygnały, że niepotrzebnie zbieram historie, że zaszkodzę naszym interesom. Ale właśnie napisał do mnie kolejny czytelnik. W latach 90. pracował w tej samej agencji na Greenpoincie, co moja bohaterka Joanna. Właściciel agencji obiecywał wtedy Polakom legalizację pobytu w ramach rządowego programu amnestii przeznaczonego dla Latynosów. Trzeba było udowodnić, że się kilka lat wcześniej przyjechało z Meksyku. Joanna asystowała niemówiącym po angielsku Polakom w podróży do urzędu na Manhattan i tłumaczyła urzędnikom imigracyjnym ich fałszywe opowieści, jak to przeprawiali się przez Rio Grande między Meksykiem i Stanami. Joanna drżała, bo sama była w Stanach nielegalnie. Czytelnik napisał, że pracował w tej samej agencji i widział, jak jej szef prowadzi ten biznes. Inkasował od Polaków po dwa tysiące dolarów za mechaniczne wypełnienie aplikacji imigracyjnej, a gdy rodak był wezwany do urzędu, to dyktował bajkę o Rio Grande, wysyłał Joannę i inkasował kolejne tysiące. Pewnie tylko niektórzy urzędnicy dawali się nabrać na te nasze opowieści, ale szef nie brał żadnej odpowiedzialności. Czytelnik uciekł po trzech miesiącach, nie mógł na to patrzeć. Szef agencji był oczywiście multimilionerem, bo nadzieję na zieloną kartę miały tysiące rodaków. Zbieram więc kolejne historie.

Masz sentyment do Greenpointu?

– Gdybym miała osiąść w Nowym Jorku, wybrałabym Greenpoint, bo ma ludzką skalę, małomiasteczkowy charakter i jest bezpieczny. Problemem byłby milion dolarów potrzebny na kupno mieszkania. Manhattan, myślę, byłby tańszy.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


Hezbollah is testing Israel and so far it’s succeeding – analysis

Hezbollah is testing Israel and so far it’s succeeding – analysis

YAAKOV KATZ


Israel’s response to the Hezbollah rockets could put the Lebanon border in the same situation as the Gaza border

Streaks of light are seen from Ashkelon as the Iron Dome anti-missile system intercepts rockets launched from the Gaza Strip on May 20, 2021. / (photo credit: AMIR COHEN/REUTERS)

On Monday, Prime Minister Naftali Bennett spoke at the Knesset. He was met by a volley of yelling, heckling and name calling.

“Let’s talk about the results [of the last government],” he said. “In Gaza, you showed restraint in face of rocket attacks while we attack for every incendiary balloon. You left Hezbollah with ten times more rockets that can reach any place in Israel and because of that the defense budget needs to be big.”

Bennett was not wrong. Benjamin Netanyahu returned to the premiership in 2009, three years after the Second Lebanon War. At the time, Hezbollah had an estimated 30 or 40 thousand rockets. Nowadays, they are believed to have over 150,000.

Was it Netanyahu’s fault? That is questionable, but there is no doubt that under his tenure Israel made a conscious decision not to launch a preemptive strike to stop the Iranian proxy’s military buildup. Israel allowed the armament to go on even though it knew that the rockets were intended to be used one day against it.

For the most part, the decision was in line with Israeli military doctrine. Israel has not launched preemptive action to stop a conventional military buildup; that has been reserved for two instances when Iraq (1981) and Syria (2007) were pursuing nuclear weapons. Nuclear, yes. Regular rockets, no.

What Bennett will learn though is that it is easy to talk but harder to act. This is despite the fact that one of the senior members of his coalition and security cabinet, Justice Minister Gideon Sa’ar, is a longtime proponent of preemptive action against Hezbollah.

In 2018, Sa’ar warned that Israel had a narrow window to attack Hezbollah to prevent it from obtaining precision-guided munitions.

This is all important to keep in mind following Hezbollah’s rocket attack against Israel on Friday. The barrage of about 20 rockets came just two days after three rockets were launched toward Kiryat Shmona. The difference was that the rockets on Wednesday were said to have been fired by a rogue Palestinian group. On Friday, Hezbollah openly took responsibility.

Israel’s response until now has been mild. After Wednesday’s attack, the Air Force bombed open areas in southern Lebanon from where the rockets had been fired. After Friday’s barrage, Israel responded with artillery fire in the direction of the source of the fire. By Saturday night, that seemed to be it.

This is dangerous and complicated. IDF Spokesperson Brig.-Gen. Ran Kochav went so far as to explain that the fact Hezbollah fired its 20 rockets into open fields meant that the Lebanese terrorist group was deterred and scared of a larger conflict with Israel. If that wasn’t the case, he told reporters in a briefing on Friday, it would have attacked population centers.

Is this true? We don’t know. What we do know, is that it is a dangerous way to think since it sets up Israel to allow its northern border to turn into the way things are along the border with Gaza. There, for years, Israel restrained itself after rocket attacks. If it responded, it hit sand dunes or makeshift Hamas observation posts. Nothing too serious.

This normalized rocket fire into sovereign Israel. As long as no one was hurt or killed and as long as the rocket fire was sporadic, Israel could restrain itself. Did it make sense? Maybe. Did it also erode Israel’s deterrence? Definitely.

That is happening along the northern border as well. Kochav’s comment could be interpreted as normalizing rocket fire now from Lebanon. No one was killed and no one was hurt so that must mean that Hezbollah is deterred.
Not necessarily. What comments like Kochav’s potentially do when coupled with a mild military response, is create for Hezbollah a feeling that it – like Hamas – can normalize rocket attacks against Israel’s North.

This would be disastrous for Israel but difficult to stop. Too strong a response could lead to a larger escalation – something Israel does not want – while too weak a response could lead Hezbollah to learn a bad lesson, something Israel also does not want.

That right balance of how to respond and is going to be hard to find. Based on Friday’s events, the government needs to do so fast.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com


News From Israel- August 08, 2021

News From Israel- August 08, 2021

ILTV Israel News


Tensions in the north between Israel and Lebanese terror group, Hezbollah, get heavier

New covid regulations enter into force

A Galilee ice creamery shows how you’re supposed to advocate for peace


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com