Czego moje sowieckie życie nauczyło mnie o cenzurze

Sowieckie artefakty w Unsplash.


Czego moje sowieckie życie nauczyło mnie o cenzurze

Izabella Tabarovsky
Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska


Cenzura zasłania widok na rzeczywistość i ogranicza możliwości społeczeństwa.

.

Po kilku latach mojego amerykańskiego życia wzięłam udział w zajęciach z myśli zachodniej. Jedynym znanym mi filozofem w programie nauczania był Karol Marks i nie był to powód, dla którego zapisałam się na ten kurs: miałam go pod dostatkiem w ZSRR. Przez następne dwa semestry czytałam Adama Smitha i Fredericka Douglassa, Friedricha Nietzschego i Zygmunta Freuda, Marcela Prousta i Arthura Koestlera. Czytałam amerykańskie feministki, z których sowiecka propaganda bezlitośnie kpiła, i czarnych pisarzy, których całkowicie ignorowała. Któregoś dnia, wychodząc z zajęć, bogatsza o kolejną porcję pouczającej wiedzy, przyłapałam się na myśleniu: jak oni śmieli to wszystko przede mną ukrywać! Gdybym wcześniej w życiu zetknęła się z tymi myślami, byłabym innym człowiekiem.

Oni to oczywiście Komunistyczna Partia Związku Radzieckiego i jej armie piorących nasze mózgi cenzorów i propagandystów – pracujących w mediach, szkołach i wydawnictwach – którzy jednocześnie wychwalali sowiecką edukację i pozostawili nas, obywateli radzieckich, w przerażającej ignorancji. Pierwsze lata jako Amerykanka spędziłam nadrabiając zaległości we wszystkim, co pokolenia bezimiennych biurokratów usunęły z naszego życia, uznając to za szkodliwe dla komunistycznej świadomości narodu radzieckiego (i dla władzy partii).

Nie tylko ogromne porcje filozofii, literatury, religii, historii i nauk społecznych, ale pół wieku zachodniej kultury popularnej zostały wymazane z naszego życia: kiedy przyjechałam do Stanów Zjednoczonych w 1990 roku jako 20-latka, po raz pierwszy zetknęłam się z Bobem Dylanem i Arethę Franklin, Johnnym Cashem i Billy Holiday, Milesem Davisaem i Brucem Springstenem. Spędziłam niezliczone wieczory w małym niezależnym kinie, oglądając filmy Alfreda Hitchcocka, Martina Scorsese, Francisa Forda Coppoli, Orsona Wellsa, Stanleya Kubricka, Woody’ego Allena, Akiry Kurosawy i francuskiej Nowej Fali. Potem była amerykańska telewizja, którą można było nadrobić: The Brady BunchI Love LucyStar TrekThe Cosby Show, The Wheel of Fortune, opery mydlane – z pewnością niewysokich lotów, ale kluczowe dla zrozumienia moich nowych amerykańskich przyjaciół i żarty kolegów.

Oczywiście wielu Amerykanów nigdy nie zajmuje się gigantami filozofii i literatury, a niewielu traci sen z powodu niemożności sporządzenia listy arcydzieł Jeana-Luca Godarda: tym, co doprowadzało mnie do wściekłości, był fakt, że nie miałam w tej kwestii żadnego wyboru. Zamiast tego to inni decydowali, które strony światowej literatury będę czytać, jakiej muzyki będę słuchać, w jakim stylu będę się ubierać. Wszystko, co nie znalazło się na zatwierdzonej liście, pozostało niepublikowane lub zostało zakopane, zniszczone lub wyśmiane. Nawet nie wiedziałam, czego nie wiedziałam.

W ciągu ostatniego roku, gdy obserwowałam, jak mnożą się przypadki amerykańskiej cenzury i rozciągają się na mowę, książki, filmy, opinie i zwykłe fakty, wspomnienia z pierwszych lat mojego amerykańskiego życia, kiedy po raz pierwszy zaczęłam zmagać się z konsekwencjami życia pod cenzurą, powróciły na powierzchnię. Ze zdumieniem obserwowałam, jak pracownicy wydawnictw wściekają się z powodu publikacji autorów, z którymi się nie zgadzają, określają te dzieła jako szkodliwe i żądają ich „anulowania”. Osłupiałam, kiedy dowiedziałam się, że niektóre kalifornijskie szkoły zakazały szanowanych klasyków, takich jak Zabić drozda Harper Lee, Myszy i ludzie Johna Steinbecka i Przygody Huckleberry Finna Marka Twaina,  z powodu obaw związanych z używaniem przez autorów rasistowskich obelg i stereotypów. Oczywiście nie chcemy, aby dzieci czytały literaturę rasistowską. Jednak wiara w to, że te konkretne dzieła propagują nienawiść rasową, wymaga takich samych akrobacji mentalnych, jakie stosowali sowieccy cenzorzy, gdy tak ciężko pracowali, aby wyobrazić sobie wszystkie sposoby, w jakie dzieło sztuki może sprowadzić obywateli na manowce.

W Ameryce zawsze było wielu ludzi, którzy nawoływali do cenzury tego, co uważają za obraźliwe treści, ale do zeszłego roku wciąż mogłam wierzyć, że tacy ludzie są na marginesie – być może kierowani przez skrajny konserwatyzm religijny, polityczny i społeczny. Ludzie po mojej stronie spektrum – liberałowie tacy jak ja – nie bali się myśli, które podważały ich wcześniejsze założenia. Ale to zmieniło się w zeszłym roku. Gdy nowa, dogmatyczna, skrajnie lewicowa ideologia szybko wdarła się do naszego głównego nurtu kultury, z mojego krańca spektrum zaczęły napływać wezwania do cenzury. Naukowcy, którym nie udało się dostosować do najbardziej radykalnych idei skrajnie lewicowych, nagle zaczęli obawiać się o swoją wolność akademicką. W redakcjach doszło do buntów, ponieważ wcześniej uprawnione, choć prowokacyjne opinie przestały obecnie nadawać się do publikacji. Liberalny establishment medialny zamienił się w „Prawdę” wobec niektórych kluczowych wydarzeń tego roku, takich jak polityka wyborcza, radzenie sobie z pandemią i protesty Black Lives Matter – do tego stopnia, że David Satter i Matt Taibbi, długoletni obserwatorzy Związku Radzieckiego, nawiązali do ideologicznie spętanej, propagandowej prasy tego kraju.  

Z niedowierzaniem obserwuję te wydarzenia. Jako członek ostatniego pokolenia sowieckiego, dorastając w epoce  pierestrojki, pamiętam, jak to było, gdy zaczęto znosić cenzurę. Czasopisma literackie rywalizowały o wydanie Życia i losu Wasilija Grossmana, Archipelagu Gułag Aleksandra Sołżenicyna i Doktora Żywago Borysa Pasternaka – książek napisanych kilkadziesiąt lat wcześniej, które dopiero teraz docierały do nas, ich docelowych czytelników. Radziecka muzyka rockowa wyłoniła się z podziemia z piosenkami, o których nie wiedzieliśmy, że powinniśmy je usłyszeć, piosenkami, które przypieczętowały stan naszych dusz. Prawda była  narkotykiem pierestrojki i byliśmy od niej uzależnieni.

Ale ten narkotyk prawdy powodował także bolesne skutki uboczne. Rozległe zakazy informacyjne sprawiły, że nie byliśmy przygotowani na pełne przyswojenie rzeczywistości naszej historii i bieżących wydarzeń. Nagle musieliśmy stawić czoła konsekwencjom inwazji naszego kraju na Afganistan w 1979 r. i dziewięcioletniej wojny, którą tam prowadził: ocynkowane trumny, przywożące z powrotem nastoletnich chłopców wysłanych w obronie zagranicznego komunistycznego zamachu stanu, którego nie znaliśmy, nie rozumieliśmy i nie obchodził nas; okaleczeni 20-letni weterani wracający do domu z psychicznymi ranami i przejmującymi piosenkami, z którymi nikt z nas nie mógł się utożsamić. Dziesięciolecia frazesów na temat internacjonalizmu socjalistycznego sprawiły, że nie byliśmy w stanie mentalnie i emocjonalnie przetworzyć przemocy na tle etnicznym, która obecnie eksplodowała na krańcach imperium sowieckiego. Nie można było powstrzymać się od zadania sobie pytania: jak mogłam nie wiedzieć? Jak mogli to wszystko przede mną ukryć? W ostrym świetle prawdy wszelkie resztki wiary w system zniknęły. Wkrótce też zniknął Związek Radziecki.

Dziwnie się czuję, tłumacząc Amerykanom niebezpieczeństwa cenzury. To oni nauczyli mnie o absolutnej wartości wolności słowa. To ich gotowość – taka spokojna, taka pewna siebie – do akceptowania najbardziej heterodoksyjnych idei pozwoliła mi zrozumieć, dlaczego Związek Radziecki nigdy nie miał szans w walce z ich krajem. Czy naprawdę muszę mówić Amerykanom, że cenzura ogłupia, że ogranicza naszą zdolność oceny rzeczywistości i podejmowania najlepszych dla nas decyzji, zarówno jako jednostek, jak i jako społeczeństwa? Czy naprawdę muszę mówić postępowcom, że postęp jest niemożliwy bez wolności myślenia, mówienia i argumentowania? I czy naprawdę muszę mówić wojownikom o sprawiedliwość społeczną, że sprawiedliwość społeczna jest jedynie mrzonką w każdym społeczeństwie, które trzyma się jednej, sztywnej ideologicznej narracji – lub że brak wolności słowa uciska uciskanych i wzmacnia potężnych?

Oczywiście Ameryka to nie Związek Radziecki i amerykańskie organy rządowe nie są tymi, którzy cenzurują. Ograniczenia sprzeciwu nie są też wszechogarniające. Jednak nadal są one niezwykle skuteczne, częściowo dlatego, że tak wiele grup i osób zależy obecnie w dużym stopniu od prywatnych platform internetowych, aby dotrzeć do swoich odbiorców. Konserwatywna platforma mediów społecznościowych Parler została skutecznie uciszona, gdy Big Tech usunął ją z Internetu. Liczba odbiorców „New York Post” została znacznie ograniczona, gdy Twitter  zablokował  jego konto w reakcji na publikację negatywnej historii o Hunterze Bidenie w przededniu wyborów prezydenckich w USA. (Twitter oznaczył tę historię jako „szkodliwą” i dołączył do Facebooka, uniemożliwiając innym jej udostępnianie). Przez półtora roku ludzie byli wyśmiewani i wyrzucani z towarzystwa za sugestie, że Covid 19 mógł powstać w laboratorium w Wuhan podczas gdy media społecznościowe uciszyły debatę na ten kluczowy temat. Dziś dowiadujemy się, że  jest to hipoteza wysoce realistyczna.

Takie działania mają dalekosiężne konsekwencje. Tłumienie spraw i wydarzeń o znaczeniu narodowym nie powstrzymuje ich od dalszego rozwoju i wpływania na życie ludzi. Radziecka cenzura nie zapobiegła okaleczaniu, mordom i pokonaniu żołnierzy radzieckich w Afganistanie. Nieopowiedziane historie o stalinowskich represjach wróciły, by prześladować nas dziesiątki lat później – i nadal prześladują wielu z nas dzisiaj. Amerykańscy dziennikarze-aktywiści i politycy, którzy obecnie są zaangażowani w kształtowanie narracji na korzyść ich krańca spektrum politycznego, powinni się martwić, że ich czytelnicy będą później zaskoczeni, gdy nagle dowiedzą się o rzeczach, o których wcześniej odmawiano im informacji. Na przykład, w jaki sposób służy Demokratom to, że ci, którzy głosowali na swoich kandydatów, nadal wierzą, że zeszłoroczne protesty Black Lives Matter były „w większości pokojowe” – co stanowi przyjęty dogmat, który zdecydowanie przeważa nad skąpymi doniesieniami na temat tego, jak fatalnie dotknęły one imigrantów i mniejszości? Jakie korzyści odniesie ich partia z ignorowanie faktu, że to  mniejszości ponownie najprawdopodobniej ucierpią z powodu zmniejszonej obecności policji w niektórych miastach w wyniku tych protestów? W jaki sposób Demokratom pomaga ukrywanie tego, że przesłania o grupach rasowych i kwestii rasy ich partii niekoniecznie odpowiadają członkom mniejszości rasowych i etnicznych? Czy wzięli pod uwagę, że te sprawy mogą wyjść na jaw w politycznie niewygodnym momencie, na przykład w przededniu przyszłych wyborów?

Kultura cenzury nie tylko ukrywa pewne fakty i opinie oraz zabrania niektórych form wypowiedzi: często wymaga także od ludzi akceptowania określonych idei jako prawdziwych, posiadania określonych opinii i angażowania się w określone formy wypowiedzi.

Kilka tygodni po protestach zeszłego lata dostałam wiadomość na Twitterze od osoby, którą obserwowałam, ale z którą nigdy nie miałam kontaktu. Podsumowała swoje (błędne) założenia na temat moich przekonań politycznych, a następnie powiedziała mi, że przejrzała kilka tygodni mojego kanału na Twitterze i zauważyła, że „nie wyraziłam oburzenia z powodu brutalności policji lub śmierci kolejnego nieuzbrojonego czarnego człowieka”. („Proszę mnie poprawić, jeśli się mylę” – dodała.) Zakończyła krótkim wykładem na temat aktualnej polityki i wezwała mnie, bym przyłączyła się do niej w potępianiu białej supremacji.

Zaskoczyło mnie to. Po raz pierwszy od mojego wyjazdu z ZSRR ktoś zażądał ode mnie zaangażowania w rytualne wypowiedzi polityczne. W aroganckim i natrętnym tonie autorki usłyszałam głos działaczy radzieckiej mafii komunistycznej, którzy wierzyli, że mają prawo żądać, aby wszyscy wokół nich maszerowali w takt tej samej melodii. Ale było w tym coś więcej. Wiadomość miała mnie zastraszyć. Wszędzie wokół mnie ludzie tracili pracę, karierę i reputację z powodu wyrażania błędnych opinii, dzielenia się niewłaściwymi treściami lub okazywania niewystarczającego entuzjazmu dla nowej, wciąż bezimiennej ideologii, która teraz zagarniała nasze życie. Dawno zapomniany strach wkradł się z powrotem. Mój pradziadek został zamordowany przez NKWD w 1941 roku z powodu czterech krótkich zdań, jakie wypowiedział w przeciągu ośmiu miesięcy, co znajomy zgłosił milicji. Wiedziałam, jak łatwo jest ułożyć w całość destrukcyjną narrację o osobie, korzystając z różnych strzępków informacji.

Stałam na środku pokoju, wpatrywałam się w ekran telefonu i nagle poczułam potrzebę tłumaczenia się: wyjaśnienia, że tweetuję tylko w ograniczonym zakresie tematów; zaznaczenia, że jestem Żydówką i że potępiam białą supremację za każdym razem, gdy piszę o Holokauście; wskazania, że było wiele innych palących problemów, o których nie pisałam na Twitterze w tych samych tygodniach, takich jak przyjaciele i ukochana osoba, która właśnie zmarła na Covid. Poczułam się, jakbym stała przed jakąś amerykańską wersją trojki, próbując bronić swojego charakteru. Kiedy wreszcie otrząsnęłam się (musiałam sobie przypominać, że nie jestem już w Związku Radzieckim i że KGB mnie nie ściga), obiecałam sobie: nie pozwolę się zastraszyć. Nigdy więcej; nie tutaj, w Ameryce.

Ale strach – przed publicznym upokorzeniem, ostracyzmem, utratą kariery – jest potężną siłą, nawet dla tych, którzy nie cierpią na traumę transpokoleniową i posttotalitarny zespół stresu pourazowego. Strach może być jednym z powodów, dla których aż 62 procent Amerykanów twierdzi, że zachowuje swoje opinie dla siebie. Jestem przekonana, że ten strach pchnął także Amerykanów do wyrażania opinii, których wcale nie popierają.

Weźmy na przykład petycję przeciwko Stevenowi Pinkerowi, która zaczęła krążyć latem ubiegłego roku. Podpisana przez 550 naukowców (obecnie jest więcej podpisów) żądała, aby Amerykańskie Towarzystwo Lingwistyczne skreśliło Pinkera z listy wybitnych członków. Podany powód? Rzekoma „historia wypowiadania się o prawdziwych krzywdach i bagatelizowania niesprawiedliwości” Pinkera oraz „zagłuszania głosów osób cierpiących z powodu przemocy na tle rasistowskim i seksistowskim” przez Pinkera. Petycja opierała swoje argumenty na sześciu tweetach, które ten płodny intelektualista opublikował wiele lat wcześniej. To było absurdalne – a jednak wydawało mi się takie znajome. Przypominało to zachowanie kobiety, która sprawdzała moje tweety pod kątem poprawnych i błędnych sformułowań, oraz przesłuchującego NKWD, który przejrzał prawdopodobnie liczne doniesienia policyjnych informatorów na temat mojego pradziadka i wyciągnął cztery inkryminujące cytaty. Krytycy Pinkera zarzucili sieć w oceanie słów, które wypowiadał przez lata, wyłapali te nieliczne, za które ich zdaniem można było go powiesić, i wykorzystali te kilka słów do skonstruowania zbiorowego potępienia w stylu sowieckim.

W 2020 r. takie petycje zaczęły być rutyną: 116 profesorów zostało ukaranych za naruszenie mowy – cztery i pół razy więcej niż w 2015 r. i pięćdziesiąt procent więcej niż w 2019 r. Jednak w odpowiedzi na petycję wzywająca do potępienia Pinkera zdarzyło się coś niezwykłego się: pojawił się reporter  „New York Timesa” i zaczął zadawać pytania. Zwrócił się do dziesięciu sygnatariuszy, w tym do kilku dość wybitnych, ale nie znalazł nikogo, kto chciałby skomentować sprawę; nie był też w stanie dowiedzieć się, kto był inicjatorem petycji.

Milczenie tych sygnatariuszy mówi o nich więcej, niż mogłyby to wyrazić słowa. Przedstawia ich nie jako wojowników sprawiedliwości społecznej działających odważnie na podstawie swoich przekonań, ale jako konformistów, którym prawdopodobnie trzęsą się kolana ze strachu. Wyobrażam sobie, że podobnie jak radzieccy naukowcy, pisarze i inni przedstawiciele inteligencji, którzy użyczali swoich nazwisk państwowym nagonkom na utalentowanych i odnoszących sukcesy kolegów, zdecydowana większość podpisujących petycję przeciwko Pinkerowi zrobiła to ze strachu: strachu przed powiedzeniem „nie” kolegomktórzy prosili ich o podpis; ze strachu przed okazaniem niewystarczającego entuzjazmu dla sprawy i potencjalnym staniem się celem kolejnej petycji o usunięcie; ze strachu przed ekskomuniką z Kościoła Wszystkich Dobrych Ludzi.

W zeszłym roku wybuchła wojna prowadzona za pomocą petycji i listów otwartych. Wiele z nich to oszczerstwa wyrażone w języku zadufania. Ile osób poczuło się zmuszonych do podpisania tych listów raczej ze względu na konformizm niż z przekonania? Ilu z nich składa podpisy pod petycjami, których do końca nie rozumie, których pochodzenia nigdy nie zbadali? Ilu z nich w dzisiejszym klimacie cenzorowania nie tylko tłumi swoje opinie, ale także mówi rzeczy, których nie ma na myśli – lub po prostu wolałoby nie mówić tych słów właśnie wtedy, pod presją? Ilu zaczęło grać w grę, w którą graliśmy w ZSRR: będziemy udawać, że popieramy twoje zwariowane teorie, jeśli ty będziesz udawał, że myślisz, że naprawdę tak myślimy?

Po upadku jednego ideologicznie napędzanego systemu cenzury jestem pewna, że obecna kultura cenzury również dobiegnie końca. Elektryzujące slogany mogą elektryzować ludzi tylko na jakiś czas, zanim zamienią się w frazesy. I – ponieważ Ameryka to nie Związek Radziecki i Amerykanie nie są przyzwyczajeni do życia w strachu przed odwetem za niewłaściwe wypowiedzi ani pod naciskiem zjednoczonej ideologicznie prasy – spodziewam się, że nie będą długo cierpieć z powodu tej głupoty. Nie powinniśmy jednak po prostu czekać, aż ta kultura sama się skończy. Cenzura zasłania nam widzenie rzeczywistości i utrudnia funkcjonowanie naszego społeczeństwa. Im dłużej następne pokolenie dorasta w tej kulturze, tym bardziej ją przyswoi. Przejście od intelektualnej niewoli do wolności zajmuje dużo czasu i wiele wysiłku. Zatem obowiązkiem nas wszystkich jest zrobić wszystko, co w naszej mocy, aby przeciwstawić się tej kulturze, bez względu na to, jak jest wszechobecna i zastraszająca.

Jak możesz to robić? Opanuj swój strach: jeśli czytasz to w USA lub innym miejscu na demokratycznym Zachodzie, pamiętaj, że jesteś wolną osobą żyjącą w wolnym kraju. Bądź dobrze poinformowany: czytaj teksty obu stron. Kwestionuj wszystko – zwłaszcza jeśli pochodzi ze źródła, którego ideologia jest bliska twojemu sercu. Załóż, że druga strona kryje w sobie ziarno prawdy – i szukaj go. Dodaj odcienie szarości do swojego myślenia na każdy temat. Dostosuj swoją mowę do swojego prawdziwego ja: nie wpadaj w pułapkę. Odmawiaj mówienia sloganami. Nie mów rzeczy, których nie masz na myśli. Mów tylko te rzeczy, które są dla ciebie prawdziwe w danej chwili. Nie pozwól innym dyktować, co powinieneś myśleć i czuć. I na litość boską, podpisuj tylko te listy grupowe, których jesteś gotowy bronić osobiście i publicznie.


Izabella Tabarovsky – Urodzona w ZSRR. Studiowała historię na Uniwersytecie Harvarda, zajmuje się badaniem historii i ekonomii Rosji i Europy Wschodniej. Obecnie kieruje rosyjskim wydziałem w Kennan Institute.


Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com