
Pycha w kitlu: nowy katechizm mądrych głupców
Paul Finlayson
Głupota naszej sprytnej epoki — rozum spleciony z pychą, arogancja w kitlu laboratoryjnym, ideologia w sutannie, samouwielbienie podniesione do świętości, błogosławiące zło i nazywające je postępem.
Zacznijmy, jak należy, od definicji. Rozum to nie, jak wielu sądzi, sterylne narzędzie logiki, bezkrwawa maszyna produkująca dowody i sylogizmy. Rozum to uporczywe domaganie się spójności — odmowa traktowania sprzeczności jako cnoty, odmowa podporządkowania prawdy plemieniu. To zdolność konfrontowania przekonań z dowodami i zmieniania zdania, kiedy dowody tego wymagają.
Wiara natomiast została karykaturalnie przedstawiona przez ateistów jako ślepa przesądność, a przez fanatyków — jako święta pewność.
Tymczasem już Biblia Hebrajska głosi, że mądrość przemienia umysł: „Bojaźń Pana początkiem wiedzy; głupcy gardzą mądrością i karnością” (Prz 1,7). Rozum i wiara nigdy nie były z natury wrogami; zostały poróżnione z wygody.
Oświecenie wywróciło stół. Locke ogłosił, że „Objawienie musi być osądzane przez rozum”, Spinoza rozebrał Pismo Święte jako ludzką układankę, a Voltaire — wieczny szyderca z kapłaństwa — powiedział, że gdyby Bóg nie istniał, trzeba by go wymyślić, najlepiej jako sierżanta policji dla motłochu. Wiara w ich rękach nie została zniesiona, ale zdegradowana, pozbawiona monopolu.
Stąd wzięła się nowoczesna mitologia: że rozum raz na zawsze wyzwolił nas z wiary, światło wyparło ciemność. Uważasz, że elitarna arogancja to nowy wynalazek? Oczywiście, że nie: dawniej nosiła peruki i mówiła po łacinie. Prawda jest bardziej złożona.
Judaizm i chrześcijaństwo kwitły w epoce Oświecenia. Krytyka biblijna współistniała z wiarą, a sekularyzm był nie tyle triumfem, co zasiewem, który miał dopiero wzrosnąć. Wiara nie została zamordowana — zeszła do podziemia, zmutowała i wciąż się odradza.
Co prowadzi nas, niestety, do naszej własnej epoki — jednocześnie bystrej i głupiej.
Kusi, by powiedzieć, że cofamy się do przedoświeceniowych zabobonów, ale to byłoby zbyt łaskawe. Średniowieczny chłop bał się komety, bo wiedział, że jej nie rozumie. Nasze zagrożenie jest inne. Nie zmierzamy ku irracjonalnej wierze w bóstwa i tajemne siły, lecz ku fuzji rozumu z irracjonalną pychą.
Ona podszywa się pod rozum, ale jest czystą arogancją — a ta rozrasta się w szaleństwo.
Szaleństwo to nie obelga, lecz diagnoza: niezdolność odróżnienia rzeczywistego od wyobrażonego. Dla jasności: przez „głupotę” nie rozumiem ignorancji, którą można wyleczyć; ani naiwności, z której można wyrosnąć; ani niekompetencji, którą można poprawić dzięki umiejętnościom.
Dietrich Bonhoeffer, niemiecki pastor i teolog stracony przez nazistów za opór wobec Hitlera, pisał z więzienia, że głupota to „bardziej niebezpieczny wróg dobra niż zło”, twierdząc, że nie jest to defekt intelektualny, lecz moralny — odmowa dostrzeżenia, upadek sumienia przebrany za cnotę.
Istota pychy i arogancji polega na tym, że nie możemy ich dostrzec — bo wypaczają myślenie od środka. To jak soczewka zniekształcona w samym centrum: obraz nadal dociera, ale jest wygięty, załamany, przekręcony.
Umysł patrzy i mówi: „ostro, wyraźnie”, nie zdając sobie sprawy, że zniekształcenie jest wbudowane w szkło. W tym sensie pycha jest niewidzialna dla tych, którzy jej ulegają, bo mechanizm osądu został przejęty.
Zło w tym świetle to nie tylko szaleństwo czy ignorancja.
Zło często rodzi się z pychy. Czujemy się nieswojo używając tego słowa — zbyt religijne, za bardzo związane z księżmi i czarownicami, zbyt niepasujące do nowoczesnego racjonalisty.
Samo to zawahanie jest już arogancją, bo dowody krzyczą inaczej. Mężczyzna dzwoni do domu, by pochwalić się, że zabił dziesięciu Żydów, a rodzice się cieszą. Kultura uczy dzieci, że ich Bóg przybija piątki mordercom niemowląt, a potem obiecuje tymże mordercom siedemdziesiąt dwie dziewice jako pornograficzną nagrodę.
Albo urzędnik, który z precyzją inżyniera układa rozkłady jazdy do Auschwitz i gratuluje sobie efektywności, gdy miliony jadą na śmierć.
Albo 54-letni biały mężczyzna z brzuszkiem, który zdejmuje koszulę, zakłada bikini z Walmartu i wchodzi do damskiej toalety — w pełni przekonany, że ma do tego prawo, bo wypowiedział magiczne zaklęcie: „identyfikuję się jako kobieta”.
Albo menedżerowie w garniturach, którzy chwalą się algorytmami uzależniającymi dzieci, rozbijającymi demokrację i podsycającymi nienawiść plemienną — wszystko w imię „łączenia świata”.
W każdym przypadku pycha przywdziewa szaty rozumu, postępu lub cnoty — ale owoc jest ten sam: tron dla zła.
Czyż nie mamy do czynienia z pychą, która twierdzi, że ma boskie przyzwolenie na okrucieństwo? Zły bóg nie jest Bogiem — jest diabłem.
Stary Testament ostrzegał: pycha jest korzeniem upadku, pierwszym grzechem, który prowadzi do zguby. Izajasz pisze o Lucyferze: „W sercu swoim mówiłeś: Wstąpię na niebiosa, wznoszę swój tron nad gwiazdy Boże.”
Pycha odwraca porządek stworzenia; koronuje siebie samego. Bonhoeffer dostrzegał to samo w swoich listach z więzienia: głupota i zło często rosną razem, a to, co wydaje się racjonalne, jest w rzeczywistości moralnym spaczeniem.
C.S. Lewis, w „Problemie cierpienia”, pisał, że zło nie jest obcym intruzem, lecz zepsuciem woli. To nie ignorancja — to świadome wypaczenie wolności w bunt. W tym sensie zło nie jest przeciwieństwem rozumu, lecz jego przejęciem — zaprzęgnięciem go do pychy.
Słynny rosyjski powieściopisarz Fiodor Dostojewski, pisząc w XIX wieku przeciwko rodzącemu się racjonalistycznemu utopizmowi, dostrzegł to z przerażającą jasnością.
W Zbrodni i karze Raskolnikow przekonuje samego siebie, że morderstwo można usprawiedliwić arytmetyką: zabij jedną „wszę”, a społeczeństwo zyska. Ale poczucie winy to nie pozycja w arkuszu kalkulacyjnym; krew nie daje się sprowadzić do algebry.
— „Nie zabiłem człowieka, tylko zasadę!” — protestuje. Ale zasady też krwawią.
W Biesach Szygalow ujawnia swoją słynną formułę: „Zaczynając od nieograniczonej wolności, kończę na nieograniczonej tyranii.” Dostojewski rozumiał, że pycha najpierw przemyka się w szatach rozumu, potem przeradza się w obłęd, a ostatecznie twardnieje w zło.
Taka jest logika pychy: wolność jako slogan, tyrania jako rezultat. W Braciach Karamazow Iwan idzie o krok dalej: „Jeśli Boga nie ma, wszystko wolno.” A człowiek, dodaje Dostojewski, potrafi przywyknąć do wszystkiego — nawet do inkwizycji, nawet do obłędu — o ile tylko powtarza się je wystarczająco długo. Dostojewski jest niezbędny, bo widział, że rozkład zaczyna się nie od ignorancji, lecz od racjonalności skażonej pychą.
I jeśli myślisz, że to wszystko dotyczy tylko XIX-wiecznego Petersburga, to znaczy, że nie zwracasz uwagi.
Wczesne XX-lecie ubrało pychę w szaty nauki i nazwało to eugeniką, sterylizując tysiące ludzi w imię postępu. Dziś pycha zakłada tęczowe smycze i ogłasza, że mężczyzna staje się kobietą, jeśli tylko krzyczy wystarczająco głośno — biologia zastąpiona ideologią, sprzeciw ścigany jak herezja.
Rządy, w swojej paternalistycznej arogancji, zapewniają nas, że cenzura „chroni” wrażliwych — choć zwykle służy tłumieniu głosów ideologicznych przeciwników. Ta buta jest zdumiewająca: wyobrażać sobie, że można oddzielić „złą” mowę od „dobrej”, nie okaleczając przy tym samej wolności słowa.
Na moim uniwersytecie przetestowałem tę butę, kontaktując się z tzw. „obrońcami wolności słowa”. Ani razu nie odpowiedzieli.
Ich arogancja była kompletna: wyśmiewali samą ideę wolności słowa, traktując ją jak anachronizm z komiksu. Dla nich „wolność” oznaczała dokładnie to, co przewidział Dostojewski: wolność powtarzania tego, co chcą usłyszeć tyrani.
Na Uniwersytecie Guelph-Humber tyranami nie byli brutalni despoci, ale przeciętni menedżerowie, pijani własną pychą i ośmieleni swoją banalnością.
My, mędrcy od smartfonów, intelektualiści TikToka, nie jesteśmy racjonalnymi istotami wstępującymi do Kantowskiego „miej odwagi posługiwać się rozumem”. My dryfujemy w bok, otumanieni myśleniem binarnym, uzależnieni od emocji, dumnie niepiśmienni w sprawach wymagających cierpliwości. Žižek, marksistowski błazen pijący z równą radością z Hegla i Lacana, widzi to doskonale: Oświecenie nigdy nie zniszczyło wiary — jedynie ją przebrało.
Wciąż kurczowo trzymamy się fikcji, bo bez nich rzeczywistość się rozpada. Dzisiejsza „racjonalna” liberalna tolerancja kryje w sobie bliźniaka — neurotyczny lęk przed „nękaniem”.
Nasza chwalona racjonalna debata jest przesiąknięta emocją i ideologią. Wiemy lepiej, ale działamy, jakbyśmy nie wiedzieli — to doskonały opis polityki plemiennej.
Nasze zdolności skupienia maleją do kilku sekund, nie przez „technikę”, ale dlatego, że ideologia nauczyła nas pożądać rozproszenia, które nas niszczy. A my wmawiamy sobie, że to postęp — jakby doomscrolling był prawowitym spadkobiercą Kartezjusza.
Bonhoeffer, siedząc w celi pod nazistowskim butem, zauważył to już wtedy: głupota jest groźniejsza niż złośliwość. Złośliwość można zwalczyć; głupota przebiera się w cnotę, powtarza slogany i myśli, że jest święta. To nie ignorancja — bo ignorancję można wykształcić, a tępotę naostrzyć, nieudolność wyszkolić.
Głupota, w sensie Bonhoeffera, to coś mroczniejszego: moralna porażka, odmowa poznania, upadek sumienia przebrany w moralny język. To ślepota wybrana jako cnota.
To administrator z doktoratem, który podpisuje fałszywe oskarżenie, nie czytając akt. To dziennikarz, który feruje wyrok po trzech akapitach. To student, który krzyczy „kolonialista!” zamiast użyć argumentu. A wszyscy oni wyobrażają sobie, że są odważnymi wolnomyślicielami.
I nie miej złudzeń: ta głupota nie jest bierna. Jest monetyzowana, wzmacniana i nagradzana. Mattias Desmet, belgijski psycholog, którego uniwersytety zwykle trzymają za szafą, wskazuje, że propaganda nie należy tylko do reżimów z bagnetami — jest wbudowana w „racjonalistyczne” społeczeństwa, gdzie nieustanny sączek nagłówków i powiadomień trzyma nas posłusznych jak owce radośnie maszerujące do rzeźni, bo na ścianach wiszą plakaty z napisem „sanatorium odnowy”.
Jürgen Habermas, frankfurcki mędrzec, który nigdy nie spotkał zdania, którego nie mógłby wydłużyć, ostrzegał pół wieku temu, że „sfera publiczna” — niegdyś miejsce argumentu i perswazji — zamienia się w teatr, gdzie mowa służy nie prawdzie, lecz pozorom.
Widzimy to dziś z bolesną wyrazistością: zdolność koncentracji spadła z 12 do 8 sekund, przypomina nam Gloria Mark, jakbyśmy trenowali do roli złotej rybki.
Yuval Noah Harari, historyk TED-talków, zapewnia nas, że sapiens już wkrótce odda duszę algorytmom. Według niego nie zmierzamy do oświeconego uniwersalizmu — raczej cofamy się w kierunku plemienności.
Z tą różnicą, że dzisiejsze getta nie są tworzone przez inkwizytorów z mieczami, lecz przez serwery z Doliny Krzemowej — nowoczesne kapłaństwo programistów, decydujących, kim są twoi sąsiedzi, wrogowie i bogowie.
To nie ignorancja. To triumf głupoty ze świętym z aureolą. I ludzie pytają, czemu Platon nie ufał tłumowi; najwyraźniej poznał nasze sekcje komentarzy.
Religia niegdyś stanowiła fundament postępowania — przykazania, cnoty, zobowiązania. Można się z nią było spierać, reinterpretować ją, nawet odrzucić — ale nadawała kształt.
Odrzucając ją całkowicie, uznaliśmy się za wyzwolonych. A to, co zbudowaliśmy w zamian, to pustka. I w tę pustkę wtargnął nowy katechizm: hashtagi, slogany, oburzenie. Kiedyś kapłan mówił ci: niebo albo piekło.
Dziś aktywista mówi: rasista albo sprawiedliwy, transfob albo sojusznik. Oba systemy nie znoszą niuansów. Oba palą heretyków. Oba są głupie od kadzideł. I oba oczekują owacji na stojąco.
Sam rozum nie jest panaceum. Naziści byli racjonalni w układaniu rozkładów jazdy do Auschwitz. Księgowy z gułagu był racjonalny, licząc trupy. To, co ratuje rozum, to jego zakotwiczenie w moralnej jasności — inaczej staje się kalkulatorem okrucieństwa.
Einstein widział to jasno: „Nauka bez religii jest kulawa, religia bez nauki jest ślepa.” Lewis widział: zło jest pasożytem dobra. Bonhoeffer widział: głupota jest groźniejsza niż złośliwość. Lekcja nie brzmi: wiara ma rządzić, ani że rozum jest nieomylny — lecz że bez obu, bez moralnego kompasu i racjonalnej metody, jesteśmy zgubieni.
A zgubieni, jak się wydaje, jesteśmy z determinacją. Uniwersytety, niegdyś katedry dociekań, dziś goszczą inkwizycję. Dziennikarze, niegdyś strażnicy prawdy, dziś produkują oburzenie. Politycy, niegdyś przynajmniej hipokryci w służbie ideałów, dziś pławią się w sprzeczności.
To nie jest ignorancja. To głupota — wiedzieć lepiej, ale woleć plemię od prawdy, emocję od faktu. I to pycha w dosłownym sensie: duma, która oślepia samą siebie, wypaczona soczewka, która nie widzi własnego wypaczenia. Wydaje nam się, że kieruje nami rozum, gdy tymczasem rozum jest podporządkowany arogancji, a arogancja osuwa się w obłęd.
Zakład Oświecenia — że istoty rozumne potrafią same sobą rządzić — właśnie przegrywamy. Nie przez podbój, lecz przez lenistwo. Kapłani dziś noszą togi akademickie, odpusty płaci się hashtagami, a procesy czarownic odbywają się w mediach społecznościowych. Nie jesteśmy średniowiecznymi chłopami bojącymi się komet. Jesteśmy absolwentami bojącymi się tweetów.
Kant mówił sapere aude! — miej odwagę wiedzieć. Nasze motto dziś to sentire aude! — miej odwagę czuć.
I dopóki będziemy koronować emocje i krzyżować rozum, zasłużymy na los, przed którym ostrzegał Bonhoeffer: cywilizację, która świadomie wybiera głupotę i z otwartymi oczami wpada w ciemność.
Ignorancję można wyleczyć; tępotę można wyszkolić; niekompetencję poprawić. Ale głupota — moralna odmowa poznania, dobrowolna ślepota pychy — nie może zostać pokonana samą informacją. I dlatego jest tak niebezpieczna.
Ponura diagnoza Bonhoeffera wciąż obowiązuje: „Ani protesty, ani użycie siły nie odnoszą skutku wobec głupoty; argumenty trafiają w próżnię.” Człowiek głupi nie daje się przekonać — on jest opętany.
Nasza epoka jest dość bystra, by budować superkomputery, ale zbyt głupia, by używać ich do czegoś poza hashtagami; dość oczytana, by znać Locke’a, ale zbyt leniwa, by go czytać; dość dumna, by nazywać się oświeconą, ale zbyt ślepa, by nie maszerować ku ciemności.
A jak powiedział Dostojewski — człowiek potrafi przywyknąć do wszystkiego. Nawet do inkwizycji z lepszym logo. I udało nam się go potwierdzić z entuzjazmem: dziś inkwizycje mają loga działów HR i tęczowe smycze, kaci uśmiechają się na zdjęciach w Facebooku, a tłum rzuca nie kamieniami, lecz hashtagami.
Jeśli to jest postęp, to dom wariatów zamienił się w uniwersytet.
Jeśli nie zaczniemy stawiać oporu, dostaniemy to, na co zasługujemy: cywilizację, która zamieniła prawdę sprawdzoną na niesprawdzone dogmaty, rozum na pychę, pokorę na głupotę — i nazwała to szaleństwo „postępem”.
Lekarstwem nie jest więcej sprytu, ale odzyskanie mądrości: rozumu sprzęgniętego z moralną jasnością, wolności związanej z odpowiedzialnością i pokory dość silnej, by oprzeć się pysze. Bez tego nie tylko pogrążymy się w ciemności — ale nazwiemy to nowym oświeceniem.
Link do oryginału: https://www.freedomtoffend.com/p/hubris-in-a-lab-coat-the-new-catechism
Freedom To Offend, 9 października 2025
Paul Finlayson – kanadyjski nauczyciel akademicki, wykładowca marketingu na University of Guelph-Humber, od listopada 2023 roku zawieszony i w 2025 roku ostatecznie wyrzucony z pracy w związku z zarzutem uporczywego dementowania kłamstw o Izraelu. Nie jest Żydem, gdyby ktoś pytał.
Zawartość publikowanych artykułów i materiałów nie reprezentuje poglądów ani opinii Reunion’68,
ani też webmastera Blogu Reunion’68, chyba ze jest to wyraźnie zaznaczone.
Twoje uwagi, linki, własne artykuły lub wiadomości prześlij na adres:
webmaster@reunion68.com




